czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne
Cytaty o dzieciach - czytanki.pl
Cytaty

Cytaty o dzieciach cz. 5

by Ewelina Zaręba 17 lipca 2015

Cytaty o dzieciach

Odkąd ludzie będą żyć dłużej i starzeć się dłużej, będą musieli się nauczyć jak być dłużej dziećmi.
Andy Warhol

 

Dziecko jest chodzącym cudem, jedynym, wyjątkowym, niezastąpionym.
Phil Bosmans

 

Dzieci potrzebują ciepła wielkiej miłości, żeby być ludźmi.
Phil Bosmans

 

Bowiem jak małe dzieci w nocy nie zmrużą oka Drżąc przed strachami, równie my czasem i w dzień biały Boimy się upiorów, zwodniczych i nietrwałych Jak te, przed których widmem trwoży się serce dzieci.
Lukrecjusz

 

Już dziecku w wieku przedszkolnym rodzice powinni ciepło i rzeczowo odpowiadać na pytania, powinno to być kontynuowane w szkole. A w szkole seks jest milczeniem. Czaty, znajomości zawierane przez internet zastępują prawdziwą edukację seksualną.
Zbigniew Lew-Starowicz

 

Bez dzieci nasz kraj nie będzie miał przyszłości.
Angela Merkel

 

Zdarzają się ojcowie, którzy nie kochają swoich dzieci; ale nie ma dziadka, który by nie uwielbiał swojego wnuka.
Wiktor Hugo

 

Nie wiem, kim był mój dziadek; bardziej interesuje mnie, kim będzie mój wnuk.
Abraham Lincoln

 

Prawdopodobnie żadne dni naszego dzieciństwa nie przeżyliśmy tak w pełni jak te które spędziliśmy z ulubioną książką.
Marcel Proust

 

Ucz swoje dzieci milczeć. Mówić nauczą się same.
Benjamin Franklin

17 lipca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Cytaty o dzieciach - czytanki.pl
Cytaty

Cytaty o dzieciach cz. 4

by Ewelina Zaręba 17 lipca 2015

Cytaty o dzieciach

Bo to jest w dzieciach najpiękniejszą cnotą, gdy trudy dla rodziców ponoszą z ochotą.
Sofokles

 

Dzieci będą naszymi sędziami.
Maksym Gorki

 

Dla dzieci trzeba pisać tak, jak dla dorosłych, tylko lepiej.
Maksym Gorki

 

Przychodzi taka chwila w życiu rodzinnym, gdy dzieci, chcąc nie chcąc, stają się sędziami rodziców.
Honoré de Balzac

 

Dzieci są mądrzejsze od dorosłych; dziecko czuje, że w każdym człowieku jest to, co w nim, i nie ceni tytułów, lecz jedynie to, co tkwi w każdym.
Lew Tołstoj

 

Dzieci i zegarków nie można stale nakręcać, trzeba im dać też czas do chodzenia.
Jean-Paul Sartre

 

Moja prawda, mój charakter i moje imię były w rękach osób dorosłych; nauczyłem się widzieć siebie ich oczyma; byłem dzieckiem, owym potworem, którego dorośli fabrykują ze swoich niedosytów.
Jean-Paul Sartre

 

Dzieci są zwykle owocami nieprzytomnych upojeń, zwierzęcych namiętności lub lekkomyślnej igraszki. Gdyby w płodzeniu ich uczestniczył rozum, ród człowieczy zmalałby do garstki zadowolonych swą tłustością karmników.
Aleksander Świętochowski

 

Umysł małego dziecka jest fascynujący, ponieważ dziecko we wszystkim odkrywa coś nowego – ale to się kończy w wieku mniej więcej lat dwunastu. Później młode stworzenie niewiele już może dać i nic takiego nie potrafi zrobić ani powiedzieć, czego by dorosły nie wiedział lepiej.
Francis Scott Fitzgerald

 

Przytulanie może sprawić wiele dobrego – szczególnie dla dzieci.
Księżna Diana

17 lipca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Cytaty o dzieciach - czytanki.pl
Cytaty

Cytaty o dzieciach cz. 3

by Ewelina Zaręba 17 lipca 2015

Cytaty o dzieciach

Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy.
Stefan Żeromski

 

Wielu rodziców nieświadomie krzywdzi swoje dzieci, pragnąc dla nich tego, co sami uważają za najlepsze.
Nicolas Cage

 

Gdy dzieci się śmieją lub gdy płaczą… Wtedy wiadomo, że wokół ciebie jest rodzina.
Nicole Kidman

 

Największym szczęściem jest dziecko! Może stu inżynierów postawić tysiące kombinatów fabrycznych, ale żadna z tych budowli nie ma w sobie życia wiecznego.
Stefan Wyszyński

 

Możesz osiągnąć największy sukces na świecie, lecz jeśli nie masz kogo kochać, żadna to nagroda. Poczucie spełnienia jakie czerpiesz od drugiego człowieka, zwłaszcza dziecka, zawsze będzie istotniejsze niż to, że ludzie rozpoznają cię na ulicy.
Madonna Ciccone

 

Macierzyństwo, tego się zawsze najbardziej bałam. Chcę mieć dziecko i jednocześnie boję się dziecka.
Marilyn Monroe

 

Dzieci to jest najfajniejsza rzecz jaka może się kobiecie w życiu przytrafić. Ani praca, ani facet, ani nie wiem co, czterysta pięćdziesiąt pierścieni z brylantami, nigdy nie będzie tym czym jest macierzyństwo. To daje nieziemską siłę, to determinuje, ale pewnie nie wszystkie dziewczyny, pewnie są dziewczyny, które sobie nie potrafią z tym do końca poradzić.
Agata Młynarska

 

Jedynie dzieci wiedzą, czego szukają. Poświęcają czas lalce z szyfonu, która nabiera dla nich wielkiego znaczenia, i płaczą, gdy się im ją odbierze.
Antoine de Saint-Exupéry

 

Dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. A dzieci bardzo męczy konieczność stałego objaśniania.
Antoine de Saint-Exupéry

 

Bogowie zsyłają grzechy ojców na dzieci.
Eurypides

17 lipca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Cytaty o dzieciach - czytanki.pl
Cytaty

Cytaty o dzieciach cz. 2

by Ewelina Zaręba 11 lipca 2015

Cytaty o dzieciach

Słowa dziecka to staremu kwiaty.
Juliusz Słowacki

 

Miłość do dziecka determinuje większość życiowych wyborów bez względu na to, skąd pochodzimy.
Źródło: wywiad dla newsweek.pl
Martyna Wojciechowska

 

Psychologicznie rzecz biorąc – dziecko jest ojcem człowieka dorosłego…
Zygmunt Freud

 

Dzieci są nadzieją, która rozkwita wciąż na nowo, projektem, który nieustannie się urzeczywistnia, przyszłością, która pozostaje zawsze otwarta.
Jan Paweł II

 

Dzieci to strzała, którą wysyłamy w przyszłość, to najpiękniejszy po nas ślad. Ale z drugiej strony to bardzo trudne wyzwanie i ciężka codzienna praca. Najważniejsza praca w naszym życiu.

Źródło: „VIVA”, nr 12, 14 czerwca 2006 r.

Krzysztof Ibisz

 

Z pierwszymi dziećmi zawsze człowiek przesadza, chce zrobić z nich coś nadzwyczajnego.

Lew Tołstoj

 

Zanim miałam dziecko, myślałam że znam wszystkie swoje granice, że rozumiem ograniczenia serca. To niezwykłe pozbawić się tych wszystkich limitów, i uświadomić sobie, że twoja miłość jest niewyczerpana.

Uma Thurman

 

Wszystkie dzieciaki potrzebują trochę pomocy, trochę nadziei, i kogoś kto w nie wierzy.

Magic Johnson

 

Drogie dzieci! W tym liściku O jedno was proszę: Żebyście się co dzień myły, Bo brudnych nie znoszę. (…) Trzeć się mydłem, gąbką, szczotką, W misce, w nurtach rzeczki! Bądźcie czyste!

Źródło: wiersz List do dzieci

Julian Tuwim

 

Dzieci bzdurzą i – że tak powiem – chcą być bzdurzone. Potem im to przechodzi. Któremu nie przejdzie – zostaje poetą.

Julian Tuwim

11 lipca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Cytaty o dzieciach - czytanki.pl
Cytaty

Cytaty o dzieciach cz. 1

by Ewelina Zaręba 9 lipca 2015

Cytaty o dzieciach

Dziecko chce być dobre. Jeśli nie umie – naucz. Jeśli nie wie – wytłumacz. Jeśli nie może – pomóż.

Janusz Korczak

 

Dzieci zawsze rozumieją, mają otwarte umysły, i wbudowany wykrywacz bzdur.

Madonna Ciccone

 

Tylko dzieci mówią całą prawdę. Dlatego właśnie są dziećmi.

Stephen King

 

Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat.

Janusz Korczak

 

Dziecko to dar od Boga, które zakwita pod wpływem miłości.

Phil Bosmans

 

Chyba nikt naprawdę nie wie, co to znaczy bać się, dopóki jego dziecko nie zacznie nagle krzyczeć w nocy.

Stephen King

 

Dorosłemu nikt nie powie: wynoś się!, a dziecku często się tak mówi.

Janusz Korczak

 

Pozwól dzieciom błądzić i radośnie dążyć do poprawy.

Janusz Korczak

 

Któż by wiedział, że czas leci, gdyby nie lustro i gdyby nie dzieci.

Jan Sztaudynger

9 lipca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Johann Wolfgang von Goethe - "Cierpienia Młodego Wertera" - czytanki.pl
https://www.czytanki.pl/wp-content/uploads/2020/05/johann-wolfgang-von-goethe-cierpienia-mlodego-wertera.mp3
AudiobookiFragmenty książekPowieść

Cierpienia młodego Wertera

by Ewelina Zaręba 28 czerwca 2015

Johann Wolfgang von Goethe

Cierpienia młodego Wertera

tłum. Franciszek Mirandola

 

Wszystkie szczegóły dziejów biednego Wertera, jakie tylko zebrać zdołałem, zgromadziłem skrzętnie i podaję wam tutaj, ufny, iż wdzięczni mi będziecie za to. Zaprawdę, niepodobna odmówić podziwu i miłości charakterowi jego oraz zaletom umysłu, a smutne koleje jego życia wycisnąć muszą łzę z oczu.

Zacna duszo, odczuwająca też same, co on tęsknoty, niechże ci z cierpień jego spłynie w duszę pociecha i jeśli los zawistny, lub wina własna nie pozwoliły ci pozyskać przyjaciela bliższego, niechże ci książka ta przyjacielem się stanie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

4 maja 1771

O jakże cieszę się, że wyjechałem! Powiesz drogi przyjacielu, że niewdzięcznym jest serce człowieka? Opuściłem ciebie, którego tak kocham, z którym nierozłączny byłem i oto — cieszę się? Ale wiem, że mi przebaczysz, bo czyż los nie uczynił wszystkiego, co mogłoby mnie udręczyć? Biedna Leonora! Byłem jednak niewinnym, czyż mogę bowiem ponosić odpowiedzialność za to, że pod wpływem zalotności jej siostry i miłego z nią obcowania, zrodziła się namiętność w biednym sercu? A mimo to — czyż jestem naprawdę bez winy? Czyż nie podsycałem jej uczuć, czyż nie dawałem się ponosić wrażeniom, czyż nie śmialiśmy się z przeróżnych rzeczy, choć zgoła śmieszne nie były? Czyż wolno człowiekowi skarżyć się na losy swoje? Przyjacielu mój drogi, przyrzekam poprawę! Nie będę już, jak to czyniłem do tej pory, bezustannie przeżuwał owych nikłych zaprawdę przeciwności, jakie przyniosło mi przeznaczenie. Chcę używać tego, co mam przed sobą, a zapomnieć o tym, co było i przeminęło. Zaprawdę, masz słuszność mój drogi: pośród ludzi mniej byłoby trosk, gdyby — o, czemuż się tak dzieje — gdyby nie wytężali całej wyobraźni na wywoływanie zjawy minionych cierpień, a raczej znosili obojętnie to, co niesie chwila bieżąca.

Powiedz, proszę cię, matce mojej, że dołożę wszelkich starań, by należycie załatwić jej sprawy i rychło doniosę o wszystkim. Rozmawiałem z ciotką i zaręczam ci, że nie jest ona tak zła, jak to się o niej u nas mówi. Jest to kobieta żywa i gwałtowna, ale serce ma złote. Opowiedziałem jej o skargach matki, spowodowanych trudnościami uzyskania należnego jej spadku. Wyłożyła mi przyczyny swego postępowania oraz podała warunki, pod jakimi gotowa jest wydać wszystko, co należy, a nawet dać więcej, niżeśmy żądali. Nie chcę się o tym rozpisywać w tej chwili, ale koniec końcem, powiedz matce, że wszystko będzie dobrze. Z racji tych spraw drobnych przekonałem się ponownie, drogi przyjacielu, że nieporozumienia i opieszałość wywołują wśród ludzi więcej może jeszcze zamętu, niż złośliwość i podstęp. Te ostatnie przyczyny zła jawią się w każdym razie rzadziej.

Jest mi tutaj zresztą bardzo dobrze. Samotność, to balsam nieoceniony dla mego skołatanego serca. Miejscowość, gdzie przebywam, to raj prawdziwy, a wiosna tu w pełni uroczych ponęt swych i rozkwitu. Drzewa, żywopłoty, to jakby ogromne kwietne kiście, tak, że zbiera ochota zmienić się w chrząszczyka, nurzać się w tej wonnej toni i żywić się wyłącznie zapachem.

Miasto samo niczym nie pociąga, ale za to okolica niewypowiedzianie piękna. To właśnie skłoniło zmarłego hrabiego M… do założenia ogrodu na jednym ze wzgórz, które leżą tutaj na widnokręgu, porozdzielane uroczymi dolinami. Ogród urządzony jest po prostu i wstąpiwszy weń, czuje się od razu, że nie jest to dzieło kunsztowne człowieka biegłego w swej sztuce i fachowego ogrodnika, ale, że plan ogrodu kreślił człowiek serca, który chciał, by mu tutaj było dobrze. Uroniłem też niejedną łzę ku czci zmarłego, siedząc w rozpadłym na poły pawilonie, który był dawniej jego ulubionym miejscem, a jest dzisiaj moim. Niebawem stanę się panem owego ogrodu. Mimo że bywam tu dopiero od kilku dni, ogrodnik okazuje mi życzliwość i nieźle na tym wyjdzie.

10 maja

Przedziwna pogoda ogarnęła moją duszę, niby owo zaranie wiosny, którym poję ciągle serce moje. Jestem sam i używam życia w całej pełni, bo zaprawdę, okolica ta stworzoną jest wprost dla dusz takich, jak moja. Drogi przyjacielu, jestem tak szczęśliwy, tak bardzo utonąłem w ciszy słodkiego bytowania, że cierpi na tym sztuka. Niezdolny rysować, niezdolny położyć kreski, czuję mimo to, że nigdy większym nie byłem malarzem jak w tej chwili. Kiedy z uroczej doliny podnoszą się opary, a słońce patrzy z wysoka na nieprzeniknioną ciemń lasu, wysyłając jeno małe wiązki promieni w głąb tego świętego przybytku, leżę sobie w wysokiej trawie nad brzegiem szemrzącego potoku. Przytulony do ziemi, dziwuję się rozlicznym trawkom, czuję blisko serca rojowisko mnóstwa małych robaczków i komarów, snujących się pośród źdźbeł, i patrzę na ich przedziwne, tajemnicze kształty. Wówczas czuję żywo obecność Wszechmocnego, który stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, chwytam tchnienie Tego, który wszystko swą miłością otacza i utrzymuje świat przy życiu. Przyjacielu, wówczas ćmi mi się w oczach, a cała ziemia wokół i niebo spoczywa w mej duszy jak zjawa ukochanej. Tęsknię wonczas i myślę: ach… gdybyś to wszystko mógł wyrazić, gdybyś przelać mógł na papier to, co tak pełne, tak gorące żyje w tobie, natenczas byłoby ono zwierciadłem twej duszy, podobnie, jak dusza twoja jest odzwierciedleniem boskiej nieskończoności. Przyjacielu! Niestety, dlatego niszczeję i upadam pod tą nawałą wspaniałości zjawisk.

12 maja

Nie wiem, czy duchy łudzące unoszą się ponad tą okolicą, czy to płomienna, niebiańska fantazja mego własnego serca sprawia, że wszystko wokół jest takie rajskie. Niedaleko pod miastem jest studnia, studnia, do której przykuty jestem, niby Meluzyna wraz ze swymi siostrami. Po stoku małego wzgórza schodzi się, staje pod sklepieniem, a potem, zstąpiwszy w dół po jakichś dwudziestu stopniach, znajduje się przeczystą wodę, ze skał marmurowych tryskającą. Niewielki murek, okalający studnię od góry, wysokie drzewa, słoniące ją cieniem, chłód, jaki tu panuje, wszystko razem pociąga i przejmuje drżeniem. Nie ma dnia, bym tu nie spędził bodaj godziny. Raz po raz jawią się tu dziewczęta z miasta po wodę, załatwiając ową czynność prostą i konieczną, jakiej niegdyś oddawały się nawet córki królewskie. Gdy siedzę tutaj, budzi się we mnie tak żywo patriarchalna wizja pradziadów, nawiązujących u studni znajomości, starających się o rękę wybranki i duchów dobroczynnych, polatujących wokół źródeł i studni. Zaprawdę, nie krzepił się chyba u chłodnej studni po znojnej wędrówce w czas letni ten, kto tego odczuć niezdolny.

13 maja

Pytasz, czyli przysłać książki moje? — Drogi mój, proszę cię, nie przysyłaj mi ich na Boga! Nie trzeba mi kierownictwa, ni zachęty, czy podniety, wszak serce me samo przez się tętni aż nazbyt gwałtownie. Tylko kołysanka zda mi się, a znalazłem ich pod dostatkiem w moim Homerze. O, jakże często do snu kołyszę wzburzoną krew. Zaprawdę, nie widziałeś chyba nic tak niezrównoważonego, niespokojnego jak serce moje. Wszakże nie potrzebuję mówić o tym tobie, który doznawałeś nieraz przygnębienia patrząc, jak przerzucam się z troski do rozpętania i ze słodkiego rozmarzenia do zgubnej namiętności. Postępuję z moim sercem jak z chorym dzieckiem, powolny wszelakiemu jego zachceniu. Nie rozgłaszaj tego, bo są tacy, którzy by mi to wzięli za złe.

15 maja

Prostaczkowie miejscowi znają mnie już i lubią, zwłaszcza dzieci. Gdym zrazu zbliżał się do nich i rozpytywał poufale o to i owo, niektórzy mniemali, że chcę z nich drwić i odprawiali mnie w sposób co się zowie szorstki. Ale nie brałem sobie tego do serca, tylko uczuwałem nader żywo to, co już nieraz zauważyłem. Ludzie wyższych sfer trzymają się zawsze w pewnym chłodnym oddaleniu od prostego ludu, jakby się obawiali, że stracić coś mogą na zbliżeniu, ale zdarzają się wartogłowy i kpiarze, okazujący prostaczkom pozorną łaskawość po to jeno, by swawolą swą dotknąć tym boleśniej jeszcze.

Wiem, że nie jesteśmy równi i równymi być nie możemy, ale wedle mego zapatrywania, ten, który odsuwa się od tak zwanego motłochu, by zachować swe dostojeństwo, jest równie godny nagany jak tchórz, unikający przeciwnika z obawy porażki.

Niedawno przyszedłszy do studni, zastałem młodą służebną. Postawiła naczynie na najniższym stopniu i rozglądała się, czy nie zjawi się jakaś towarzyszka, chętna do pomocy w dźwignięciu naczynia na głowę. Zszedłem i spojrzałem na nią. Czy pomóc panience? — spytałem. Twarz jej oblała się żywym rumieńcem. — Jakżeby też pan…? — powiedziała. — Niewielka to rzecz. Włożyła na czoło nagłówek, a ja podałem jej naczynie. Podziękowała i poszła schodami na górę.

17 maja

Porobiłem rozmaite znajomości, towarzystwa jednak nie znalazłem do tej pory. Nie wiem, co mogę mieć w sobie pociągającego dla tych ludzi, wielu z nich mnie lubi, kupią się wkoło mnie, a kiedy zdarza się, że drogi nasze niewielką tylko przestrzeń razem biegną, przykro mi się robi. Gdybyś spytał, jacy tu są ludzie, odparłbym, że tacy, jak wszędzie. Rodzaj ludzki, to rzecz nad wyraz jednostajna! Większość spędza na pracy przeważną część życia, by żyć, a owa znikoma cząstka wolności, jaka im pozostaje, napawa ich taką obawą, iż czynią, co mogą, by jej się wyzbyć co prędzej. O, jakimże jest przeznaczenie ludzi?

Ale jest to lud dobry i poczciwy! Bardzo dobrze się czuję, gdy się czasem zapomnę, zażyję z nimi rozrywek, na jakie jeszcze wolno sobie pozwolić, gdy siedząc u obficie zastawionego stołu, pożartuję w szczerości ducha swobodnie, zrobię wycieczkę, potańczę przy sposobności, czy coś podobnego uczynię. Lecz nie śmie mi wówczas przyjść na myśl, że tyle spoczywa we mnie odmiennych, utajonych sił, niezużytych, marniejących, które muszę ukrywać tak starannie. Ach, jakże to obezwładnia serce… a przecież przeznaczeniem ludzi mnie podobnych jest nie znaleźć zrozumienia.

Ach, czemuż nie ma już przyjaciółki młodości mojej! Ach, ach, czemuż ją poznałem? Powinienem sobie powiedzieć: nierozsądny jesteś, szukasz, czego na ziemi znaleźć niepodobna! Posiadałem ją jednak, odczuwałem to serce, tę wielką duszę i czułem się w jej obecności czymś więcej, niż jestem, byłem bowiem wszystkim, czym zostać mogłem. O Boże! Czyż wonczas pozostała bezczynną bodaj jedna z sił duszy mojej? Czyż nie byłem w możności rozwijać przed nią wszystkich owych cudnych uczuć, którymi serce moje ogarnia przyrodę? Wszakże stosunek nasz był nieustanną tkaniną, złożoną z subtelnych wrażeń i bystrości dowcipu, a wszystkie jej modyfikacje, dochodzące czasem aż do wybryków, nosiły na sobie piętno geniuszu. Cóż teraz! Wyprzedziła mnie wiekiem i zeszła wcześniej, niźli ja do mogiły. Nigdy jej nie zapomnę, zawsze przytomną mi będzie potęga jej rozumu i niebiańska wyrozumiałość.

Przed kilku dniami napotkałem tu młodego V. Jest to chłopak szczery, bardzo miłej powierzchowności. Skończył właśnie uniwersytet, nie uważa się za mędrca, a jednak przekonany jest, że więcej posiada wiadomości od innych. Pracował, jak to zaraz widać, pilnie i nabył sporego zasobu wiedzy. Posłyszawszy, że dużo rysuję i znam greczyznę (dwie niesłychane rzeczy tutaj), zwrócił się do mnie, rozłożył swój kramik naukowy, mieszczący różności począwszy od Batteux do Wooda i od Piles’a do Winekelmanna, zaręczył mi, że przeczytał całą pierwszą część teorii Sulzera oraz, że posiada rękopis Heynego o studium antyku. Przyjąłem to do wiadomości.

Poznałem także pewnego zacnego człowieka o szczerym i otwartym sercu, komisarza książęcego. Podobno niezmiernie miło się robi na duszy, gdy się go widzi pośród dziewięciorga jego dzieci, a zwłaszcza cuda głoszą o najstarszej córce. Zaprosił mnie, toteż złożę mu wizytę, jak się tylko da najrychlej. Mieszka w książęcej leśniczówce, o półtorej godziny drogi stąd, dokąd się wyprowadził, uzyskawszy pozwolenie opuszczenia miasta i siedziby w budynku urzędowym, której widok po stracie żony ranił go boleśnie.

Poza tym natknąłem się na kilku dziwaków, w których wszystko mnie razi, a najnieznośniejszymi są mi objawy ich przyjaźni.

Bywaj zdrów! List ten zadowoli cię niezawodnie, jest bowiem na wskroś historyczny.

22 maja

Niejednemu już wydawało się, że życie jest snem tylko, a i mnie uczucie to nie opuszcza ni na chwilę. Gdy spoglądam na szranki, w które wtłoczona jest czynna, badawcza energia człowieka i widzę, że wszelka działalność nasza ogranicza się ostatecznie tylko do zaspokojenia potrzeb, a potrzeby te mają jeno ten jedyny cel, by przedłużyć marne istnienie nasze, gdy dalej widzę, że owo uspokojenie co do niektórych punktów poszukiwań naszych polega jeno na marzycielskiej rezygnacji, bo przecież jeno ściany więzienia naszego przysłania barwnymi kształtami i jaśniejącymi blaskami nadziei — gdy pomyślę o tym wszystkim, drogi Wilhelmie, słowa zamierają mi na ustach. Cofam się w siebie i tu odnajduję mój świat, co prawda znowu raczej zawarty w przeczuciu i mglistych pragnieniach, jak w oczywistych, żywych, tętniących siłą kształtach. Wszystko — przesuwa się przede mną, uśmiecham się i wnikam w ten świat, rozmarzony.

Wszyscy przemądrzali pedagogowie i ochmistrzowie godzą się na to, że dzieci nie wiedzą czego chcą, natomiast nikt uwierzyć nie chce, mimo naocznej oczywistości tego faktu, że także dorośli wałęsają się po tej ziemi podobni dzieciom, równie jak one nie wiedząc wcale, skąd się wzięli i dokąd zmierzają i że tak samo nie kierują swych czynów ku prawdziwym celom i tak samo podlegają rządom łakoci i łozowej rózgi.

Przyznaję chętnie, wiedząc z góry, co mi na to odpowiesz, że najszczęśliwszymi są właśnie ci, którzy żyją z dnia na dzień, piastują swe ulubione lalki, ubierają je i rozbierają, z należytym respektem przemykają koło szuflady, gdzie mama chowa pierniczki, a gdy na koniec wpadnie im w ręce pożądany przysmak, pożerają go chciwie, wołając: jeszcze! Tak, są to szczęśliwe stworzenia. Dobrze się dzieje także tym, którzy swym marnym zatrudnieniom, albo nawet własnym namiętnościom nadają wspaniałe nazwy i zachwalają rodzajowi ludzkiemu jako gigantyczne czyny, dla jego dobra i pomyślności podjęte. Dobrze się dzieje temu, kto może tak postępować. Ale człowiek, zdający sobie w pokorze ducha sprawę z ostatecznych wyników tego wszystkiego, widzący dobrze jak każdy obywatel, wiodący żywot szczęśliwy, umie sobie rajem uczynić własny ogródek, jak nawet nieszczęśnik, uginający się pod brzemieniem losu, kroczy dalej swą drogą w beztrosce zupełnej, jak wszyscy jednakowo wysilają się, by o minutę bodaj przedłużyć swój żywot na ziemi, — człowiek taki staje się cichy, stwarza świat własny, wywodząc go z siebie samego i czuje się także szczęśliwym, bowiem jest również człowiekiem. Poza tym, mimo owej niewoli przyrodzonej, żywi on w sercu słodkie uczucie swobody i wie, że opuścić może, gdy zechce, więzienie.

26 maja

Znasz z dawien dawna mój sposób zagospodarowywania się, budowania sobie w jakimś zacisznym miejscu chałupki i wiesz, jak umiem żyć, poprzestając na małym. I tutaj znalazłem kącik, który mnie pociągnął ku sobie.

O niespełna godzinę drogi od miasta znajduje się miejscowość, zwana Wahlheim. Położona jest bardzo uroczo na wzgórzu, a dotarłszy ścieżyną na jego szczyt za wioską, można objąć spojrzeniem całą dolinę. Jest tu poczciwa gospodyni, nalewająca gościom uprzejmie i ochoczo mimo swych lat, to wina, to piwa, to kawy, a ponadto, rzecz główna, są tu dwie lipy, cieniące rozłożystymi konarami niewielki placyk przed kościołem, obstawiony wokół domami wieśniaczymi, stodołami i zagrodami. Nigdy jeszcze nie wynalazłem sobie tak przytulnego zakątka, toteż każę sobie tu wynosić z gospody stół i krzesło, piję kawę i czytam Homera. Gdym po raz pierwszy przypadkiem pewnego pogodnego popołudnia zaszedł pod te lipy, placyk był niemal całkiem pusty. Wszyscy byli w polu, tylko czteroletni może chłopak siedział na ziemi, trzymając pomiędzy kolanami półroczne maleństwo i przytulając je do siebie. Służył mu w ten sposób za rodzaj krzesła i mimo żywości, przebłyskującej w czarnych oczach, siedział spokojnie. Zaciekawił mnie ten widok, usiadłem na leżącym opodal pługu i wyrysowałem ową scenę braterskiego poświęcenia. Za tło dałem pobliski płot, bramę, szopy i kilka połamanych kół od wozu, wszystko tak, jak było w rzeczywistości. Po upływie godziny powstał ciekawy, dobrze skomponowany rysunek bez jakiegokolwiek dodatku własnej fantazji i to utwierdziło mnie w postanowieniu trzymania się w przyszłości samej tylko natury. Ona kryje największe skarby i ona sama wydaje największych mistrzów. Można przytoczyć wiele na korzyść metod twórczych, niemal to samo, co na pochwałę społecznej organizacji mieszczańskiej. Człowiek, powodujący się jej zasadami, nie wytworzy nigdy czegoś wstrętnego i złego, podobnie jak ten, kto kieruje się prawem i względami dobrobytu, nie stanie się nigdy nieznośnym sąsiadem, ni wybitnym złoczyńcą; mimo to, cokolwiek by ktoś przytaczał, każda szkolarska metoda zniweczyć musi prawdziwe odczucie przyrody i rzeczywisty jej wyraz. Powiesz może, że to zbyt ostry sąd, że metoda przycina jeno wilcze pędy i tamuje ich bujanie?. Przyjacielu, czy mam ci to objaśnić porównaniem? Rzecz się tu ma tak, jak z miłością. Serce młodzieńca garnie się do dziewczyny, nie oddala się od niej ani na chwilę w ciągu dnia, szafuje rozrzutnie wszystkimi swymi siłami, całe bogactwo swe wkłada w to, by dać poznać, że oddane jest jej bez podziału. Naraz zbliża się filister, człowiek piastujący urząd publiczny i powiada: Młodzieńcze, miłość, to rzecz ludzka, ale winniście się kochać, jak przystało ludziom serio. Musisz podzielić swój czas, przeznaczyć pewną ilość godzin na pracę, a porę odpoczynku możesz poświęcić swojej ukochanej. Oblicz swój majątek, a z tego, co ci pozostanie od kwoty potrzebnej na życie, wolno ci będzie kupić jej podarek, byle nie zdarzało się to zbyt często, a więc np. w dniu urodzin, imienin itp. Jeśli młodzieniec tej rady usłucha, to wyrośnie niezawodnie na użytecznego człowieka i można by zalecić każdemu panującemu, by obdarzył go stanowiskiem w kolegium. Tylko miłość jego przestanie istnieć, a jeśli jest to artysta, to przepadł jako twórca. O przyjaciele drodzy! Dlaczegóż to tak rzadko wzbiera rwący potok geniuszu i w podziw wprawia dusze? Oto dlatego, że po obu jego brzegach rozsiedli się możni, spokojni panowie, posiadający tu swe altanki, swe grzędy tulipanów i pola kapusty, przeto chcąc je uchronić od szkody, zawczasu już starają się usunąć grożące im niebezpieczeństwo przez tamowanie i odprowadzanie wzburzonych fal.

27 maja

Popadłem, widzę, w zachwyt, przypowieści i deklamację i zapomniałem z tego powodu opowiedzieć ci dokładnie, co się potem stało z dziećmi. Przesiedziałem blisko dwie godziny na pługu, zatopiony w malarskie wrażenia, które ci we wczorajszym liście bardzo urywkowo nakreśliłem. Pod wieczór zbliżyła się młoda niewiasta do dzieci, które przez cały czas nie ruszyły się z miejsca. Niosła na ręku koszyk i zawołała z dala: Filipie, grzeczny chłopiec z ciebie! — Pozdrowiła mnie, oddałem ukłon, zbliżyłem się i spytałem, czy jest matką tych dzieci. Potwierdziła to, dała starszemu połowę przyniesionej bułki, potem, podniósłszy z ziemi maleństwo, ucałowała je z macierzyńską miłością. Kazałam — powiedziała — Filipkowi pilnować malca, a z najstarszym synem udałam się do miasta po bułki, cukier i rynkę. — Ujrzałem to wszystko w koszyku, z którego zsunęła się pokrywka. — Muszę memu Jaśkowi (takie było imię najmłodszego) ugotować na wieczór zupki. Ten, najstarszy, ladaco, stłukł mi wczoraj rynkę, gdy wyrywał ją Filipkowi, chcąc dostać się do wyskrobków lemieszki! — Spytałem o najstarszego i zaledwie mi zdołała powiedzieć, że upędza się po łące za gęsiami, gdy nadbiegł w podskokach, przynosząc młodszemu bratu pręt leszczynowy. Z rozmowy z młodą kobietą dowiedziałem się, że jest córką miejscowego nauczyciela i że mąż jej udał się do Szwajcarii w sprawie spadku po krewnym. Chciano go oszukać, powiedziała, nie odpowiadano na jego listy, przeto pojechał sam. — Oby mu się tylko co złego nie przydarzyło! — dodała. — Nie mam odeń wieści! — Z trudnością przyszło mi rozstać się z ową kobietą. Dałem obu chłopcom po groszu, również dla malca dałem grosz matce, by mu przyniosła z miasta przy okazji bułkę do polewki, a potem pożegnaliśmy się.

Powiadam ci, mój drogi, w chwilach, kiedy uczuwam zamęt w głowie, wonczas chaos myśli łagodzi widok takiego oto stworzenia, trwającego w szczęsnym spokoju, obracającego się w ciasnym kręgu bytowania swego, istoty żyjącej z dnia na dzień, która patrząc, jak liście spadają, myśli tylko o tym jednym, że zima nadchodzi.

Od tego dnia bywam tam często, dzieci przywykły do mnie. Gdy piję kawę, dostają cukru, a wieczorem po trochu chleba z masłem i po odrobinie kwaśnego mleka. W niedzielę nie mija ich nigdy obowiązkowy grosz, a na wypadek, gdyby mnie nie było wieczorem, po godzinie modlitwy właścicielka gospody ma polecenie wypłacić tę należytość.

Spoufaliły się ze mną, opowiadają mi różności, a mnie bawi zwłaszcza ich roznamiętnienie i naiwne objawy pożądania, gdy zbierze się większa gromadka wiejskich wisusów.

Z trudem zdołałem przekonać matkę, że zbyteczne są jej obawy, by miały się mnie uprzykrzyć.

30 maja

To, co ci niedawno pisałem o malarstwie, odnosi się niezawodnie również do poezji. Idzie o to, by pojąć to, co jest doskonałe i mieć odwagę je wypowiedzieć. Rzecz to niemała, choć pokrótce ujęta. Przeżyłem dziś coś, co po prostu przepisane, dałoby najpiękniejszą idyllę w świecie. Ale czymże jest poezja, sceneria, idylla? Czyż zawsze musimy smarować, przeżywając coś, co jest przejawem natury?

Zapewne po takim wstępie oczekujesz czegoś niezwykłego. Niestety, zawiedziesz się; to żywe zainteresowanie wzbudził we mnie zwyczajny parobczak wiejski. Opowiem rzecz, jak zazwyczaj, źle, a ty, jak zazwyczaj, posądzisz mnie oczywiście o przesadę, bo oto znów jeno Wahlheim i ciągle w kółko Wahlheim, jest widownią owych niesłychanych i rzadkich przeżyć.

Pod lipami zebrało się towarzystwo i raczyło się kawą. Ponieważ mi niezupełnie odpowiadało, przeto pod jakimś pozorem pozostałem na uboczu.

Z pobliskiego domu nadszedł parobczak i zaczął majstrować koło pługa, który rysowałem niedawno. Podobał mi się, przeto zagadnąłem go o to i owo, zapoznaliśmy się szybko, a jak mi się to zazwyczaj zdarza w obcowaniu z ludźmi tego rodzaju, pozyskałem jego zaufanie. Powiedział mi, że służy u pewnej wdowy i że mu u niej bardzo dobrze. Opowiadał o niej szeroko i wychwalał ją w ten sposób, że zauważyłem niebawem, iż oddany jej jest duszą i ciałem. Mówił, że nie jest już młodą, doznała wiele złego ze strony męża i dlatego też nie chce wychodzić powtórnie za mąż. Z opowiadania chłopaka przebijało wyraźnie, że jest dobra, życzliwa i miła w obejściu, a zarazem poznałem, jak bardzo pragnie, by go wybrała, by mu pozwoliła zatrzeć w jej pamięci błędy i wady pierwszego małżonka. Musiałbym słowo w słowo powtórzyć, co mówił, by przedstawić przywiązanie, miłość i wierność tego człowieka. Musiałbym ponadto posiadać geniusz największego poety, by ci uzmysłowić jego gesty, dać pojęcie o harmonii głosu oraz przywieść żywo przed oczy skryty żar jego spojrzenia. Nie, zaprawdę, żadne słowa nie potrafią wyrazić subtelnej delikatności, przepajającej go i ujawniającej się w całym zachowaniu. Wszystko, co mógłbym o tym powiedzieć, musiałoby być prostackie. Wzruszała mnie zwłaszcza obawa jego, bym o stosunku, jaki ich łączył, nie myślał źle i nie wątpił w jej dobre prowadzenie się. Z jak niewysłowionym zachwytem opowiadał o jej postaci i ciele, które nawet bez wdzięku młodości pociągało go ku sobie nieprzeparcie, mogę powtórzyć sobie jeno w głębi własnej duszy. W tej czystości nie widziałem w życiu płomiennej żądzy i tęsknego pragnienia, co więcej, o tak czystej ich formach nie myślałem i nie marzyłem dotąd nigdy. Nie łaj mnie, gdy ci powiem, że dusza mnie pali na wspomnienie owej niewinności i prawdy i że obraz tej wierności i uczucia nie schodzi mi z myśli, do tego stopnia, iż sam tęsknię i pożądam.

Postaram się zobaczyć ją jak najprędzej, a raczej postaram się tego uniknąć. Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a po cóż psuć sobie piękny obraz?

16 czerwca

Czemu do ciebie nie piszę? — Pytasz o to, mimo że zaliczasz się przecież do uczonych? Wszakże powinieneś był odgadnąć, że mi musi być dobrze… Krótko mówiąc, zawiązałem pewną znajomość, która dotyczy bliżej mego serca. Otóż… cóż mam powiedzieć?

Trudno mi będzie nad wyraz opowiedzieć ci w porządku, jak się to stało, że poznałem jedno z najmilszych stworzeń świata. Jestem zadowolony i szczęśliwy, a zatem nie mam wcale zamiaru zostać historykiem.

Jestże aniołem? — Nie, tym mianem zowie pierwszy lepszy swą uwielbianą! Nie jestem jednak w stanie uzmysłowić ci inaczej jej doskonałości i nie mogę wyjaśnić, dlaczego jest doskonałą. Dosyć na tym, że wzięła w niewolę cały mój umysł.

Jakże jest naiwna przy całym swym rozumie, jakże dobra, mimo stałości charakteru, jakże spokojną jest jej dusza, mimo ożywienia i ustawicznej ruchliwości!

Wszystko, co o niej piszę, to czcza gadanina, to same abstrakcje, niezdolne oddać ni jednego rysu jej istoty. Innym razem — nie, nie innym razem, teraz ci muszę opowiedzieć wszystko. Gdybym zaniechał, nie stałoby się to już nigdy. Prawdę mówiąc, od chwili rozpoczęcia tego listu, już trzy razy miałem ochotę rzucić pióro, kazać osiodłać konia i jechać. Przysiągłem sobie mianowicie, że przed południem nie pojadę do niej i oto teraz, co chwila zbliżam się do okna, by zobaczyć, czy słońce jeszcze wysoko…

Nie mogłem się przezwyciężyć, musiałem być u niej. Wróciłem już teraz, zabieram się do swej skromnej wieczerzy i do pisania do ciebie. O, jakąż mi to sprawia rozkosz patrzeć na nią, krzątającą się pośród miłych, żwawych dzieciaków, pośród ośmiorga rodzeństwa, jakie posiada!…

Czuję, że nie dowiesz się niczego, jeśli będę w ten sposób pisał dalej. Słuchaj tedy, zmuszę się bowiem wniknąć we wszystkie szczegóły.

Pisałem ci już, że poznałem komisarza S. i donosiłem, iż prosił mnie, bym go odwiedził niedługo w jego pustelni, czyli raczej w jego małym królestwie. Zaniedbałem uczynić tego i pewnie nigdy nie byłbym się tam pokazał, gdyby przypadek nie odkrył mi skarbu, jaki się kryje w owym zakątku.

Młodzież miejscowa urządziła zabawę wiejską, zaproszono mnie, a ja zgodziłem się ochotnie wziąć udział. Danserką moją została pewna ładna, przeciętna zresztą panienka tutejsza i postanowiliśmy, że weźmiemy powóz i pojedziemy razem z kuzynką mej damy na miejsce zabawy, zabierając po drodze Karolinę S. — Zobaczysz pan śliczną dziewczynę! — powiedziała mi moja towarzyszka, gdyśmy się zbliżali do leśniczówki drogą wyciętą w wysokopiennym lesie. — Tylko nie zakochaj się pan broń Boże! — ostrzegała kuzynka. — Dlaczegóż to? — spytałem. — Zaręczona jest z pewnym zacnym człowiekiem. Wyjechał właśnie, w celu doprowadzenia do porządku spraw rodzinnych po śmierci ojca oraz wystarania się o wybitne stanowisko! — dodała moja danserka. Wiadomość ta była mi zgoła obojętna.

Na dobrą chwilę przed zachodem słońca stanęliśmy przed bramą wjazdową leśniczówki. Powietrze było parne i dziewczęta obawiały się, że może nadejść burza. Szarawe, ciężkie chmurki zaczęły się też w istocie snuć wokół po widnokręgu. Starałem się rozprószyć ich przewidywania, popisując się rzekomymi wiadomościami mymi z zakresu meteorologii, ale sam miałem przeczucie, że zabawa nasza ulec może nie lada katastrofie.

Wysiadłem, a służąca, która zjawiła się u bramy, poprosiła, byśmy się na chwilę zatrzymali, bo panna Lota zaraz przybędzie. Przeszedłem podwórze, zbliżyłem się do okazałego domu, wstąpiłem na schody i stanąłem w drzwiach, a wówczas oczom moim przedstawił się tak uroczy obraz, jakiego dotąd w życiu może nie widziałem. W obszernej komnacie cisnęło się sześcioro dzieci, w wieku od jedenastu do dwu lat do dziewczyny średniego wzrostu, zgrabnej postaci, ubranej w białą sukienkę z bladoróżowymi kokardami na ramieniu i u gorsu. W rękach trzymała bochenek ciemnego chleba i krajała dzieciom kromki, których wielkość zastosowana była do wieku i apetytu każdego z nich. Rozdawała je z serdecznością wokół, a dzieci, trzymając rączki długo wzniesione w górę, zanim kromka została odkrojona, wołały potem: — Dziękuję! — i odbiegały wesoło, lub też odchodziły spokojnie, stosownie do swego usposobienia, ku bramie wjazdowej, by obejrzeć przybyłych i powóz, który miał zabrać ich Lotę.

— Proszę mi wybaczyć, — powiedziała — że pana fatyguję aż tutaj, a pozwalam czekać paniom. Ale z powodu ubierania się, różnych zajęć domowych i zarządzeń na czas mej nieobecności, zapomniałam dać podwieczorku mojej gromadce, a dzieci domagają się, bym im sama wydzielała kromki. — Powiedziałem jej kilka słów pochlebnych bez znaczenia, a duszą zawisłem na jej postaci, intonacji głosu, ruchach i zaledwie miałem czas przyjść do siebie ze zdziwienia, gdy wybiegła do drugiego pokoju po rękawiczki i wachlarz. Malcy patrzyli na mnie z oddali, rzucając spojrzenia nieufne. Zbliżyłem się do najmłodszego o bardzo miłej twarzyczce. Cofnął się właśnie w chwili, gdy Lota stanęła z powrotem w drzwiach i powiedziała: — Ludwiczku, podaj kuzynkowi rączkę! — Chłopiec uczynił to ochotnie, a ja nie mogłem się powstrzymać od serdecznego ucałowania malca, mimo jego umorusanego noska. — Więc jestem kuzynkiem? — powiedziałem, podając jej rękę. — Czy sądzi pani, że zasługuję na to szczęście? — O, proszę pana, — odparła, uśmiechając się swobodnie, — rodzina nasza jest tak rozgałęziona, że byłoby mi przykro wyłączać pana z niej! Idąc już ku wyjściu, poleciła Zosi, najstarszej po sobie, jedenastoletniej może dziewczynce, by pilnie baczyła na dzieci i by pozdrowiła ojca, gdy wróci z przejażdżki. Malcom przykazała słuchać we wszystkim Zosi, jakby była nią samą, a kilkoro przyrzekło to uroczyście. Mała, przekorna blondyneczka w wieku około sześciu lat zauważyła: — A przecież ona nie jest tobą, Lotko! My ciebie bardziej kochamy! Dwaj najstarsi chłopcy uczepiali się powozu z tyłu, a na moje wstawiennictwo pozwoliła im Lota jechać razem z nami aż do lasu, pod warunkiem, że nie będą się sprzeczali i będą się trzymać dobrze pojazdu.

Zaledwieśmy się należycie usadowili, kobiety się przywitały i poczyniły wstępne spostrzeżenia co do strojów, zwłaszcza kapelusików oraz zlustrowały towarzystwo, jakie się spodziewano zastać, gdy Lota kazała się woźnicy zatrzymać i wezwała braci, by zsiedli. Chcieli ucałować raz jeszcze jej rękę, starszy uczynił to z wylaniem właściwym wiekowi lat piętnastu, młodszy popędliwie i lekkomyślnie. Posłała raz jeszcze pozdrowienie rodzeństwu i pojechaliśmy dalej.

Kuzynka spytała ją, czy skończyła czytać książkę, jaką jej niedawno posłała. — Nie, — odrzekła Lota — nie podoba mi się! Mogę ją zaraz zwrócić. Poprzednia nie była też lepsza! — Zdumiony byłem, dowiedziawszy się, co to za książki i posłyszawszy jej odpowiedź. Wszystko, co mówiła, nosiło piętno indywidualne, w każdym słowie odkrywałem nowe powaby, na twarzy jej rozbłyskały światła ducha i jaśniały w całej pełni, odczuwała bowiem instynktownie, że ją rozumiem.

— Za młodszych lat — mówiła — przepadałam za powieściami. O, jakże miło było usiąść sobie w niedzielę w jakimś kąciku i utonąć myślą w zmiennych kolejach losu jakiejś miss Jenny. Nie zapieram się, że i dziś jeszcze lektura tego rodzaju ma dla mnie dużo uroku. Ponieważ jednak rzadko mi się zdarza zdobyć książkę, tedy musi ona odpowiadać w zupełności moim upodobaniom. Najmilszym jest mi autor, w którym odnajduję własny świat, który kreśli stosunki podobne tym, pośród jakich żyję, którego opowieść budzi we mnie takie samo serdeczne zainteresowanie, jakie mi daje własne codzienne życie, nie będące, co prawda, rajem, które jest jednak dla mnie w gruncie rzeczy źródłem niewysłowionej szczęśliwości.

Starałem się ukryć wzruszenie tymi słowami wywołane. Co prawda, nie bardzo mi się to udało, bo kiedy zaczęła mimochodem, ale z niezwykłym zrozumieniem, mówić o Pastorze z Wakefieldu…, o…, nie mogłem wytrzymać i powiedziałem jej wszystko, co wiedziałem. Po dobrej dopiero chwili, gdy Lota zwróciła się do kogoś innego, spostrzegłem, że reszta towarzystwa siedziała przez cały czas z otwartymi oczyma, niema, jakbyśmy byli sami. Kuzynka spojrzała na mnie raz i drugi, robiąc ironiczną minę, ale było mi to zupełnie obojętne.

Rozmowa zeszła na uciechy tańca. — Jeśli nawet ta namiętność jest wadą, — powiedziała Lota — wyznaję otwarcie, że nie znam niczego milszego nad taniec. Ile razy mi coś dolega, zaraz bębnię sobie na mym rozstrojonym fortepianiku kontredansa i wszystko staje się na nowo znośnym.

O, jakże, podczas gdy mówiła, poiłem się blaskiem jej czarnych oczu! Jakże pociągały mą duszę żywe jej usta i świeże policzki, jakże wtapiałem się w cudną treść jej słów, nie słysząc nawet często wyrażeń, w jakie przybierała swe myśli! Musisz sobie to wyobrazić dobrze, znasz mnie bowiem. Słowem, wysiadłem z powozu odurzony i kiedyśmy stanęli przed budynkiem, tak dalece zapadłem w półcieniu świata snów, że nie zwracałem niemal uwagi na muzykę, dolatującą z oświetlonej rzęsiście balowej sali.

Dwaj panowie, Audran i niejaki N. N. — któż zdoła spamiętać tyle nazwisk — będący danserami Loty i kuzynki, przybiegli do powozu, porwali swoje damy, a ja również wprowadziłem do sali tę, która mi przypadła w udziale.

Sunęliśmy w skrętach menueta wokół siebie, ujmowałem dłonie jednej kobiety po drugiej, a zdarzało się, że właśnie najmniej powabne ociągały się, tak, że nie można było często dojść do ładu, by skończyć w porę figurę. Lota z danserem swoim rozpoczęła angleza, a możesz sobie wyobrazić, jakie mną owładnęło uczucie, gdy w toku figury zbliżyła się z kolei do mnie. Niezrównanie wygląda w tańcu! Oddaje mu się całą duszą i całym sercem, ciało jej nabiera niewysłowionej harmonii, staje się beztroską, swobodną, jakby taniec był dla niej wszystkim, jakby nie myślała o niczym innym, niczego poza tym nie odczuwała i zaprawdę w tej chwili wszystko znika sprzed jej oczu.

Poprosiłem o drugiego kadryla, przyrzekła mi trzeciego i z powabną otwartością zapewniła mnie, że ponad wszystko przepada za walcem. — Panuje tu zwyczaj — mówiła — że para, należąca do siebie, tańczy ze sobą walca. Ale mój kawaler walcuje nieszczególnie i bardzo wdzięcznym mi będzie, gdy go zwolnię z tego trudu. Pańska danserka również nie umie i nie lubi tego tańca, pan natomiast, jak to zauważyłam w anglezie, dobrze tańczy. Jeśli mamy tedy zatańczyć walca ze sobą, to proszę, niech pan idzie do mego dansera i poprosi go, by panu ustąpił, ja zaś udam się do pańskiej damy. Przyrzekłem, że tak uczynię i ułożyliśmy, że jej kawaler przez czas trwania walca będzie zabawiał moją danserkę.

Znowu zaczął się taniec i przez czas jakiś zabawialiśmy się splataniem i rozplataniem ramion. Z jakimże powabem, z jaką lekkością poruszała się! A gdy przyszło do walca i zaczęliśmy się toczyć dokoła siebie, niby dwie kule, szło nam zrazu nieskładnie, gdyż większość tańczących nie umiała tańczyć walca, z czego powstał pewien zamęt. Uczyniliśmy roztropnie i pozwoliliśmy się im wyhasać. Gdy najniezdarniejsi usunęli się z pola, zaczęliśmy wirować i wraz z drugą parą, Audranem i jego danserką, trzymaliśmy się mężnie. Nigdy mi dotąd nie szło tak dobrze. Nie czułem się istotą ludzką. Trzymałem w objęciach niezrównane stworzenie, szalałem niby burza, miotająca się wokół i oto… na uczciwość powiadam ci, uczyniłem ślub, że nie zezwolę pod żadnym warunkiem, choćby szło o me własne życie, by dziewczyna, którą będę kochał, do której będę miał prawo, tańczyła walca z kimś innym poza mną. Wszak mnie rozumiesz!

Obeszliśmy następnie kilka razy salę wkoło, by odetchnąć, potem usiadła, a pomarańcze, ostatnie, jakie mi się udało jeszcze zdobyć, orzeźwiły ją doskonale. Tylko za każdym kawałeczkiem, jakim częstowała z grzeczności swą natrętną sąsiadkę, uczuwałem ukłucie w sercu.

W trzecim kadrylu byliśmy drugą z rzędu parą. Podczas gdyśmy przebiegali szeregi tancerzy w jakiejś figurze, a ja, trzymając jej ramię, z oczyma w niej utkwionymi, z niewysłowioną rozkoszą poiłem się malującym się w całej jej postaci wyrazem najszczerszego i najczystszego rozradowania, zbliżyliśmy się do jednej z dam, która zwróciła mą uwagę ujmującymi rysami niemłodej już twarzy. Na widok Loty dama owa uśmiechnęła się i grożąc palcem, z naciskiem powtórzyła kilka razy imię Albert, co pochwyciłem uchem w przelocie.

— Któż to jest Albert, jeśli wolno spytać, nie dopuszczając się zuchwalstwa? — powiedziałem do Loty. Zamierzała mi odpowiedzieć, ale w tejże chwili musieliśmy się rozstać, by uformować wielką ósemkę. Kiedyśmy się za chwilę na moment zetknęli, dostrzegłem jakby cień zamyślenia na jej czole. — Nie mam potrzeby kryć się z tym, — powiedziała, podając mi dłoń do promenady. — Albert, jest to zacny człowiek, z którym jestem niemal po słowie. — Nie było to dla mnie nowością (wszakże poinformowały mię już o tym w drodze me towarzyszki), a jednak było to dla mnie niespodzianką, gdyż nie związałem dotąd w myśli tej wiadomości z istotą, która od chwil niewielu stała mi się tak bliską i drogą. Zmieszałem się do tego stopnia, że wszedłem w niewłaściwą parę. Z tego powstał istny chaos, który tylko przytomność umysłu Loty, lekkie popchnięcia i pociągnienia, jakich się jęła żywo, rozwikłać były zdolne.

Jeszcze się nie skończył taniec, gdy wzmogły się błyskawice, od dawna rozdzierające firmament, a przeze mnie tłumaczone jako przebłyski zorzy północnej, a grzmoty rozgłośne przygłuszyły muzykę. Trzy danserki ulotniły się z szeregów, a za nimi podążyli kawalerowie. Powstało zamieszanie, a muzyka grać przestała. Zwykła to rzecz, że jeśli coś niepomyślnego albo groźnego zdarzy nam się podczas zabawy, oddziaływa na nas silniej, niż zazwyczaj, już to przez kontrast, ujawniający się żywo, już to skutkiem tego, że zmysły nasze pobudzone są wówczas do sprawniejszego przyjmowania wrażeń. Przyczynom tym przypisać muszę różnorodne, przedziwne gesty, jakie zauważyłem u kobiet. Najroztropniejsza usiadła tyłem do okna i zatkała uszy. Inna klękła przy niej i ukryła twarz na jej kolanach. Trzecia wcisnęła się pomiędzy obie i objęła swe siostry, płacząc rzewnie. Kilka wybierało się na gwałt z powrotem do domu. Wreszcie niektóre do tego stopnia straciły świadomość tego, co czynią, że pozwalały obejmować się bez oporu młodym ludziom i całować w usta, szepcące błagalne modlitwy, które z tego powodu nie mogły ulatywać w niebiosy. Kilku mężczyzn udało się do przedsionka dla wypalenia w spokoju fajeczek, a całe towarzystwo przyklasnęło mądremu pomysłowi gospodyni, która ofiarowała się zaprowadzić nas do pokoju, opatrzonego w firanki i okiennice. Gdyśmy się tam znaleźli, Lota ustawiła co prędzej krzesła w krąg, a kiedy wszyscy na jej prośbę zajęli miejsca, zaproponowała grę towarzyską.

Spostrzegłem, że niejeden w oczekiwaniu ponętnego fantu nastawiał już usta i poruszał się z ożywieniem.

Zagramy w liczby! — powiedziała Lota. — Proszę uważać! Będę obchodzić wszystkich od prawej strony ku lewej, a państwo musicie „wymieniać tę liczbę, która na każdego przypadnie. Tak będzie szło w kółko, aż do tysiąca, ale prędko, piorunem. Kto się zawaha, albo zmyli, dostanie po buzi. Wszyscy się rozbawili. Szła prędko z wyciągniętą ręką. — Raz — zaczął pierwszy — dwa — podjął drugi — trzy — krzyknął trzeci i poczęły się sypać liczby coraz to prędzej. Nagle ktoś się pomylił… pac… dostał w twarz, zaczęto się śmiać i zaraz drugi otrzymał policzek. Liczby sypały się teraz z zawrotną chyżością, ja sam dostałem dwa policzki i zdawało mi się, ku wielkiemu memu zadowoleniu, że były o wiele silniejsze, niż te, którymi obdzielała innych. Ogólny śmiech i gwar zakończył grę, jeszcze zanim dosięgnięto tysiączki. Bliżsi znajomi porozchodzili się parami tu i owdzie, burza minęła, ja wraz z Lotą poszliśmy do sali tanecznej. — Zapomniałeś pan — powiedziała — o burzy i wszystkim skutkiem tych policzków, prawda? — Nie mogłem wyrzec ni słowa. — Bałam się — dodała Lota — bardziej od innych może, ale wzięłam na odwagę, chcąc dodać innym otuchy i przezwyciężyłam w ten sposób strach!

Zbliżyliśmy się do okna. Grzmiało jeszcze w oddali, cudny, rzęsisty deszczyk siekł pola, a orzeźwiający zapach, przepajający ciepłe powietrze, płynął ku nam falą. Oparła się na łokciu, zapatrzyła w krajobraz, potem spojrzała w niebo, na koniec na mnie. Ujrzałem łzy w jej oczach, dotknęła dłonią mej dłoni i szepnęła: — Pamiętasz pan Klopstocka? — Przypomniałem sobie natychmiast przecudną Odę, o której myślała i zatopiłem się we fali wrażeń, wywołanych onym hasłem. Nie mogąc się przezwyciężyć, pochyliłem się i ucałowałem gorąco jej rękę, oblewając ją łzami upojenia. Potem spojrzałem znowu w jej oczy… O, wielki poeto, cóż bym dał za to, byś mógł widzieć ubóstwienie zawarte w tym spojrzeniu i cóż bym ja dał za to, by nie słyszeć bluźnierstw, tak często miotanych na ciebie.

19 czerwca

Nie wiem już doprawdy, na czym skończyłem poprzednią swą opowieść, wiem tylko, że dopiero o drugiej w nocy znalazłem się w łóżku, i gdybym mógł gawędzić z tobą miast pisać, przetrzymałbym cię pewnie do białego rana.

Nie opowiadałem ci jeszcze, co się działo podczas powrotu naszego z balu i dziś nie mam na to czasu.

Był przecudny wschód słońca. Otaczał nas ociekający deszczem las i orzeźwione pola! Towarzyszki nasze zdrzemnęły się. Lota spytała, czy bym nie zechciał naśladować ich, nie krępując się jej obecnością. — Jak długo spoglądam w oczy pani — odrzekłem, patrząc na nią znacząco — nie zachodzi niebezpieczeństwo zaśnięcia! — Trzymaliśmy się oboje dzielnie aż do leśniczówki. Służąca otwarła bramę i na jej zapytanie odrzekła, że zarówno ojciec, jak i dzieci mają się dobrze i wszyscy śpią smacznie. Pożegnałem ją, uprosiwszy, by mi pozwoliła odwiedzić się dzisiaj jeszcze. Zgodziła się, pojechałem, a od tego czasu niech sobie słońce, księżyc i gwiazdy robią co chcą, nie wiem, czy dzień jasny, czy noc na ziemi, a świat cały znikł z mej świadomości.

21 czerwca

Przeżywam dni tak szczęsne, jakimi pewnie Bóg obdarza swych świętych i cokolwiek by się potem ze mną stało, nie będę śmiał zaprzeczać, iż nie dostało mi się w udziale szczęście, najczystsze szczęście życia. Znasz już moje Wahlheim, otóż osiedliłem się tutaj na dobre, bowiem dzieli mnie tu od Loty jeno pół godziny drogi, tutaj żyję sam ze sobą i z niewysłowionym szczęściem, najwyższym, jakiego doznawać może człowiek.

Czyż mogłem przypuszczać, obierając Wahlheim za cel przechadzek, że położone jest ono tak blisko nieba? Ileż razy oglądałem swą leśniczówkę, ku której biegną teraz wszystkie pożądania moje, podczas dalekich wędrówek już to z góry, już od strony doliny, patrząc na nią z drugiej strony rzeki!

Drogi Wilhelmie, rozmyślałem długo nad popędem ludzkim zdobywania coraz nowych dziedzin, czynienia nowych odkryć, wałęsania się z miejsca na miejsce i przekonałem się, że nadchodzi powrotna fala, wewnętrzny pęd ochotnego poddawania się ograniczeniom, pożądanie nawrotu do utartych ścieżek nawyku, bez troski o to, co mamy po prawicy, czy lewicy swojej.

To dziwne zaprawdę! Gdym tu jeno przybył i spojrzał ze wzgórza w uroczą dolinę, doznałem nieprzepartego pociągu. — Oto lasek! — mówiłem sobie. — Jakżeby rozkosznie było zatonąć w jego cieniach! — A tam szczyt góry! Jakże uroczy musi być stamtąd widok w dolinę? — W dali wyłania się cały łańcuch, zachodzących na siebie wzgórz! O, jakżeby miło było tam wędrować i błądzić.

Pobiegłem tam i wróciłem, nie znalazłem tego bowiem, czego szukałem. Oddal, zaprawdę, podobną jest do przyszłości. Przed oczyma duszy naszej widnieje nikły zarys całości, a uczucie nasze, zarówno, jak spojrzenie, gubią się w tym majaku. Tęsknimy, ach, jakże pragniemy wtopić się w to całą naszą istotą, nasiąknąć nieogarnioną rozkoszą, cudnego uczucia pełni i dosytu. Ach! Gdy przybiegniemy blisko, kiedy — tam — zmieni się w — tu, — wszystko wraca do poprzednich kształtów, stoimy zbiedniali, ograniczeni, a dusza łaknie nektaru, który znikł bezpowrotnie.

Bezdomny włóczęga stęskni się też w końcu za swoją ojczyzną i odnajdzie w chatce swojej, na łonie żony, pośród dzieci swoich i w zabiegach podjętych dla ich utrzymania, ową rozkosz, której szukał w dalekim świecie nadaremnie.

Rankiem, równo ze świtaniem, podążam ku memu Wahlheimowi, tam rwę w ogrodzie gospody groch cukrowy, potem siadam i łuskam go, czytając przy tym Homera. Następnie wyszukuję sobie w kuchni garnuszek, wkładam weń kawałek masła, przystawiam groch do ognia, przykrywam i siadam w pobliżu, by od czasu do czasu zamieszać. W takich chwilach doznaję żywo tych samych wrażeń, jakie przeżywali rozzuchwaleni wielbiciele Penelopy, rznący woły i wieprze, by potem rozebrać mięso i piec lub smażyć. Nic mnie tak nie przepaja cichym wrażeniem prawdy, jak owe szczegóły życia patriarchalnego, które, dzięki Bogu, bez fałszywej afektacji, mogę spleść z tokiem własnego życia.

O, jakże szczęśliwym się czuję, że serce moje odczuwać może ową pełną prostoty radość człowieka, kładącego na własnym stole wyhodowaną przez siebie główkę kapusty, rozkoszującego się nie tylko nią samą, ale wspomnieniem wszystkich owych miłych dni i cudnych poranków, kiedy ją sadził, onych wieczorów, kiedy ją podlewał i cieszył oczy jej wzrostem i rozwojem, ujętymi w jeden jedyny moment przeżycia.

29 czerwca

Przedwczoraj zjawił się w domu komisarza, przybyły z miasta lekarz i zastał mnie siedzącego na ziemi pośród dzieci Loty. Kilkoro wspinało się po moich plecach, inne przekomarzały się ze mną, ja zaś łaskotałem to, które mogłem dosięgnąć, pobudzając je do niesłychanego wrzasku. Doktor jest sztywnym manekinem, rozmawiając, poprawia sobie manszety, układając je we fałdy oraz kręci się i skubie bezustannie swe ubranie. Poznałem po jego nosie, że postępowanie me uznał za niegodne rozsądnego człowieka. Nie zwracałem zgoła uwagi na jego niezmiernie mądre wywody i podczas gdy mówił, stawiałem dzieciom na nowo domki z kart, które poprzewracały. Udał się niebawem do miasta i rozgłosił, że Werter psuje do reszty dzieci komisarza i bez tego najokropniej w świecie rozzuchwalone i niesforne.

Tak, drogi Wilhelmie, dzieci są sercu memu najbliższe na ziemi. Patrząc na nie, dostrzegam w onych małych istotkach zarodki wszystkich tych zalet i sił, których im tak rychło będzie potrzeba. W uporze ich doszukuję się przyszłej stałości i siły charakteru, w zbytkach humoru i owej nieocenionej zdolności przemknięcia mimo niebezpieczeństw, jakie gotuje życie; widzę to wszystko w pełni istnienia nietknięte i nie zepsute, a wówczas powtarzam sobie zawsze, raz po razu złote słowa nauczyciela ludzkości: — Bądźcie, jako jedno z tych maluczkich! — A pomyśl mój drogi tylko… oto miast traktować je, jako pierwowzory nasze, postępujemy z dziećmi, jak z niewolnikami! Czyż nie mają mieć swej woli! Wszakże my robimy, co nam się podoba, skądże tedy prawo do przywileju takiego? Stąd, że jesteśmy starsi i rozsądniejsi? Wielki Boże, z nieba swego spoglądasz na same jeno stare i młode dzieci, bo poza tym nie ma nic, zaś syn twój od dawna już obwieścił wszystkim głośno, które z nich przypadają ci lepiej do serca. Niestety ludzie wierzą w Boga, a nie słuchają jego słów… to stare jak świat… a przeto wychowują swe dzieci na swe własne podobieństwo! Bywaj zdrów, Wilhelmie, pora skończyć tę całą gadaninę.

1 lipca

Czym Lota może być dla chorego, to ocenić mogę miarą własnego biednego serca mego, w gorszym będącego stanie, niż niejedno dogorywające na śmiertelnym łożu. Spędzi kilka dni u pewnej zacnej kobiety, której koniec zbliża się wedle zdania lekarzy, bo chora chce mieć przy sobie Lotę w swych chwilach ostatnich. Byłem z nią razem zeszłego tygodnia w odwiedzinach u pastora w St…, małej wiosce, położonej w górach o godzinę drogi stąd. Przybyliśmy na miejsce około czwartej we troje, bo Lota zabrała ze sobą siostrę. Gdyśmy weszli do plebanii, ocienionej dwoma rozłożystymi orzechami, siedział zacny kapłan na ławce pod domem. Ujrzawszy Lotę, ożywił się niezmiernie, zerwał się i zapominając o lasce, chciał biec ku niej. Pospieszyła doń, usadowiła z powrotem na ławie, usiadłszy przy nim, złożyła mu serdeczne pozdrowienie od ojca i uściskała brzydkiego, umorusanego malca, będącego ulubieńcem jego starości. Szkoda, że nie widziałeś, jak się krzątała koło starca, jak wysilała się, by mówić głośno, tak, by mógł słowa jej pochwycić na poły ogłuchłymi uszyma, jak przytaczała przykłady niespodziewanej śmierci wielu młodych, silnych ludzi, jak wychwalała mu cudowne zalety Karlsbadu i chwaliła jego zamiar udania się tam następnego lata. Poza tym zapewniała, że wygląda nierównie lepiej i że jest dużo żwawszy, niż był czasu ostatniej jej bytności, a ja tymczasem złożyłem swe uszanowanie pastorowej. Starzec rozruszał się na dobre, a ponieważ nie mogłem pominąć sposobności pochwalenia pięknych drzew orzechowych, dających nam tak miły cień, zaczął nam tedy nie bez pewnych trudności opowiadać ich dzieje.

— Nie wiadomo — mówił — kto zasadził ten stary orzech. Powiadają, że ten, to znów inny pastor. Ale owo młodsze drzewo ma tyle lat, co moja żona, a więc w październiku skończy lat pięćdziesiąt. Ojciec jej zasadził je rankiem tegoż dnia, w którym wieczorem przyszła na świat. Był moim poprzednikiem na stanowisku proboszcza, a trudno wysłowić, jak bardzo miłował ten orzech. Ja go również bardzo kocham. Żona moja siedziała pod nim na belce i robiła pończochy w chwili, kiedy w podwórzu zjawił się tu po raz pierwszy biedny studencik. Było to dwadzieścia pięć lat temu. — Lota przerwała mu pytaniem, gdzie jest jego córka. Odpowiedział, że poszła z panem Schmidtem na łąkę pilnować sianokosu, a potem ciągnął dalej, opowiadając, jak jego poprzednik go polubił, a także i jego córka, i jak został zrazu jego pomocnikiem, a potem następcą. Opowiadanie nie zbliżało się nawet jeszcze do końca, gdy od strony ogrodu nadeszła pastorówna z tak zwanym panem Schmidtem. Przywitała się z Lotą bardzo serdecznie i przyznać muszę, że mi się dosyć spodobała. Była to ruchliwa, rosła brunetka, mogąca przez czas krótki stanowić niezłe towarzystwo dla kogoś, spędzającego lato na wsi. Jej wybrany (gdyż w tej roli przedstawił się niebawem pan Schmidt) był to skromny, cichy człowieczek, nie chcący mieszać się do naszej rozmowy, mimo że Lota zaczepiała go raz po raz. Zasmuciło mnie spostrzeżenie, jakie uczyniłem, a mianowicie, że upór i zły humor bardziej, niż ciasnota umysłu czyniły go mało towarzyskim, co wyczytałem w rysach jego twarzy. Okazało się to niezadługo aż nadto wyraźnie, bo oto, gdy Fryderyka udała się z Lotą, a przeto pośrednio także ze mną, na przechadzkę, oblicze tego pana, z natury już smagłe, pociemniało tak niewątpliwie i oczywiście, iż Lota spostrzegłszy to, musiała mnie pociągnąć za rękaw i dać mi do zrozumienia, iż zbyt nadskakuję Fryderyce. Nic mnie bardziej nie martwi, jak widok ludzi dręczących się wzajem, nie mogę zwłaszcza znieść, gdy ludzie młodzi w rozkwicie samym życia będący, najwrażliwsi na wszelkie radości, psują sobie te kilka dni wesela, jakie mają przed sobą, grymasami, a dopiero, gdy minie to, czego nie sposób powetować, przekonywają się, że byli marnotrawcami. Gryzło mnie to i gdyśmy wieczorem wrócili na plebanię, zasiedli do mleka, a rozmowa skierowała się na radości i niedole życia, nie mogłem się przezwyciężyć, by nie podjąć tego wątku i nie wypowiedzieć szczerze, co sądzę o złym humorze. — My ludzie — powiedziałem — żalimy się często, że tak mało przeżywamy miłych dni, a tak dużo złych, ale moim zdaniem bez żadnej podstawy. Mielibyśmy dość siły znosić zło, gdy nadejdzie, gdybyśmy zawsze szczerym sercem umieli używać tego dobra, jakie nam Bóg daje co dnia. — Niestety, nie mamy władzy nad sercem naszym — zauważyła pastorówna, — dużo zależy od ciała. Jeśli ktoś się źle czuje, nie może się niczym radować. — Przyznałem jej słuszność. — Przeto — mówiłem dalej — uznajmy to za rodzaj choroby i zapytajmy, czy nie ma na nią lekarstwa? — Trafne określenie, — odrzekła Lota — ja zaś sądzę, że wiele zależy od nas samych. Biorę przykład ze siebie. Gdy mi coś dolega i drażni, biegnę do ogrodu, śpiewam kilka kontredansów i już po całej biedzie! — To właśnie miałem na myśli — powiedziałem. — Zły humor, to zupełnie jak lenistwo, jest on nawet pewnym rodzajem lenistwa. Natura nasza skłania się bardzo ku niemu, ale jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę otrząśnienia się z tego, to praca idzie nam, jak z płatka i znajdujemy we własnej działalności prawdziwe zadowolenie. — Fryderyka słuchała bardzo uważnie, a młody człowiek zarzucił mi, że człowiek nie włada sobą, nie może zwłaszcza być panem swych uczuć. — Mowa tutaj — odrzekłem — o niemiłych uczuciach, których każdy się rad pozbyć, a nikt nie wie, jak daleko sięgają jego siły, zanim je wypróbuje. Niezawodnie, człowiek chory będzie się radził wszystkich lekarzy wokoło, podda się wszelkim ograniczeniom i zniesie najgorsze lekarstwa, byle tylko odzyskać upragnione zdrowie. — Zauważyłem, że staruszek wysila słuch, by wziąć udział w naszej rozmowie, toteż podniosłem głos i zwróciłem się wprost do niego. — Głoszą kazania przeciw rozmaitym występkom — powiedziałem — ale nie słyszałem dotąd, by ktoś gromił z kazalnicy zły humor. — Takie kazania — rzekł starzec — powinni wygłaszać kaznodzieje miejscy, chłopi nie cierpią na zły humor. Ale nie zaszkodziłoby to czasem, bowiem byłoby dobrą lekcją dla mojej żony i pana Schmidta. — Całe towarzystwo roześmiało się, a starzec wraz z innymi, aż dostał kaszlu, który na chwilę przerwał rozmowę. Potem zabrał głos młody człowiek. — Nazwałeś pan — zaczął — występkiem zły humor, a mnie się to wydaje przesadą! — Dlaczegóż to? — spytałem. — Wszakże to, co szkodzi nam samym i bliźnim naszym, zasługuje na takie miano! Nie dosyć, że nie możemy się wzajem uszczęśliwiać, ale w dodatku pozbawiamy się wzajemnie owej radości, jaką może dać każdemu własne jego serce! Czyż możesz mi pan wymienić bodaj jednego człowieka, który by miał na tyle męstwa, by ukryć własny zły humor i cierpiąc sam, nie niweczył pogody innych? Jest to raczej wewnętrzne odczucie własnej niegodności, niechęć do siebie samego i obrzydzenie, zawsze połączone z zazdrością i podbechtane pychą! Widzimy wokół ludzi szczęśliwych, którym nie my daliśmy owo szczęście i to nas gnębi niezmiernie!

Lota, widząc zapał, z jakim mówiłem, uśmiechnęła się do mnie, spostrzegłem też łzę w oku Fryderyki i to mnie podnieciło. — Biada temu, — zawołałem — kto nadużywa przewagi, jaką nad sercem drugiego posiada, w tym celu, by pozbawić go radości, kiełkującej na dnie jego serca. Żaden podarunek, żadna przysługa nie są w stanie zastąpić radości, której nas pozbawiła zawistna niechęć naszego tyrana.

Serce moje było w tej chwili wezbrane uczuciem, wspomnienia różnych przeżyć cisnęły mi się do duszy, a łzy napełniły oczy.

— Pragnę, — zawołałem z entuzjazmem — pragnę, by każdy z nas powtarzał sobie co dnia: Nie możesz niczym bardziej przysłużyć się swym przyjaciołom, jak tym, że nie popsujesz im ich radości, owszem, powiększysz ją, biorąc w niej udział. Czyż możesz bodaj najmniejszą przynieść im ulgę, gdy duszę ich dręczy skryta namiętność, gdy drąży ją i niszczy troska?

A pomyśl, co będzie, gdy na istotę, której szczęście podkopałeś w chwili rozkwitu, przyjdzie ostatnia, straszna choroba i gdy zlegnie w strasznym wyczerpaniu z okiem bez czucia utkwionym w niebo, z czołem uznojonym śmiertelnym potem? Cóż uczynisz, stojąc u jej łoża jak potępieniec, w głębokim poczuciu, że nie możesz nic pomóc, mimo całego swego majątku, a strach cię ułapi za trzewia, tak, że oddałbyś wszystko, byle tej ginącej istocie ludzkiej dać najdrobniejszą ulgę i wlać w nią iskrę bodaj otuchy?

Wspomnienie podobnej sceny, której byłem świadkiem, owładnęło mną w chwili wymawiania tych słów z siłą niezmierną. Zakryłem chustką oczy, odszedłem na bok i dopiero głos Loty, wzywającej do powrotu, przywrócił mi równowagę. O, jakże mnie łajała w drodze za to nadmierne przejmowanie się każdą rzeczą, jak ostrzegała, bym się szanował, gdyż mogę przez to pójść na marne! O ty aniele! Dla ciebie żyć pragnę!

6 lipca

Przebywa u łoża konającej przyjaciółki, ciągle ta sama, ciągle czujna, niebiańska istota, ustawicznie gotowa, gdziekolwiek rzuci okiem, nieść ulgę w cierpieniu i krzewić szczęście pośród ludzi. Wczoraj wieczorem udała się na przechadzkę z Marianną i małą Melką. Wiedziałem o tym, spotkaliśmy się i poszliśmy razem. Po upływie półtorej godziny znaleźliśmy się z dala od miasta, przy studni tak miłej mi, a stokroć droższej od tej pory. Lota usiadła na przymurku, myśmy stali przed nią. Rozglądnąłem się wokół i w pamięci odżyło wspomnienie owego czasu, kiedy serce me było tak samotne. — Droga studnio — powiedziałem do siebie, — od dawna już nie spocząłem w twym cieniu, często nie dostrzegałem cię nawet, szparko mimo ciebie bieżąc! — Spojrzałem na dół i spostrzegłem Melkę, idącą pospiesznie po schodach z napełnioną wodą szklanką. Objąłem wzrokiem Lotę i odczułem, czym jest dla mnie. Melka zbliżyła się z wodą, a Marianna chciała ją wziąć z jej rąk. — Nie! — zawołało dziecko, robiąc powabną minkę. — Ty Loteczko musisz napić się pierwsza! — Byłem tak zachwycony owym, z głębi serca idącym, serdecznym okrzykiem, że musiałem dać wyraz swym uczuciom, podniosłem przeto do góry i ucałowałem gorąco małą, która zaczęła natychmiast płakać i krzyczeć. — Źle pan postąpiłeś! — powiedziała Lota, a ja zmieszałem się. — Chodź Melko, — ozwała się, biorąc dziewczynkę za rękę i sprowadzając ją na dół po schodach — umyj się, umyj prędko buzię świeżą wodą… prędko… prędko… a wszystko będzie dobrze. — Stała i przyglądała się, jak dziecko tarło uporczywie buzię mokrymi rączkami, wierząc silnie, że cudowne źródło zmyje wszelką zmazę i nie dopuści okrutnej hańby posiadania szkaradnej brody. — Dosyć! Dosyć! — powiedziała Lota. — Ale Melka myła się dalej zapamiętale, pamiętając snać, że dobrego nigdy nie może być za dużo. Mówię ci, Wilhelmie, nie patrzyłem nigdy z większym szacunkiem na obrzęd chrztu, a gdy Lota znalazła się na górze, omal nie padłem przed nią na kolana, niby przed prorokiem, który zgładził winy całego narodu.

Uniesiony rozradowaniem wewnętrznym nie mogłem się powstrzymać i wieczór opowiedziałem to zdarzenie pewnemu człowiekowi, o którym sądziłem, że odczuwa znaczenie czynów ludzkich, bowiem posiadał rozum. Ale źle na tym wyszedłem. Odparł, że Lota źle czyni, dzieciom nie należy opowiadać bajd bezpodstawnych, gdyż to daje powód do przeróżnych pomyłek i zabobonów, od których strzec należy młode pokolenie od samego dzieciństwa. Przyszło mi na myśl, że człowiek ten dał przed tygodniem ochrzcić swe dziecko, przeto puściłem jego słowa mimo uszu i pozostałem w sercu swoim wiernym przekonaniu, że winniśmy postępować z dziećmi, jako postępuje z nami Bóg, nie odbierając nam czarownych ułud, jakimi owładnięci i szczęśliwi, wałęsamy się po tym świecie.

8 lipca

O, jakimże dzieckiem jest człowiek? Jakże łaknie jednego bodaj spojrzenia! Jakież z nas dzieci! Udaliśmy się do Wahlheimu. Panie pojechały powozem, a podczas przechadzki wydało mi się, że czytam w ciemnych oczach Loty… Jestem głuptak… przebacz mi… ale gdybyś widział te oczy! Piszę pokrótce, gdyż powieki zapadają mi sennie na oczy. Panie tedy wsiadły do powozu, a przy nim staliśmy, młody W., Selstadt, Audron i ja. Rozmawialiśmy z dziećmi, rozbawionymi i swawolnymi. Śledziłem spojrzenie Loty, ale wodziła oczyma z jednego na drugiego. Tylko na mnie, na mnie, który stałem zrezygnowany, nie spojrzała ni razu. Serce moje żegnało ją czule! A ona nie patrzyła na mnie. Gdy powóz ruszył, miałem łzy w oczach. Patrzyłem za nią i nagle dostrzegłem wstążki na głowie Loty, wychylające się przez okno karetki. Obróciła głowę i obejrzała się za mną… za mną, ach! Drogi mój. Waham się w tej niepewności i ona jest mi pociechą! Może się za mną obejrzała! Może za mną! Dobranoc! O, jakimże dzieckiem jestem!

10 lipca

Mam, powiadam ci, niesłychanie głupią minę, ile razy ktoś w towarzystwie mówi o niej. Szkoda, że tego widzieć nie możesz. A cóż dopiero dzieje się, gdy mnie ktoś zapyta, jak mi się podoba!… Podoba? O, jakże znienawidziłem to słowo! Cóż to musi być za człowiek, któremu się Lota tylko podoba, któremu serca i duszy nie wypełnia po brzegi!… Podoba?… Niedawno pytał mnie ktoś, jak mi się Osjan podoba!

11 lipca

Z panią M. bardzo źle, modlę się o jej zdrowie, cierpiąc wraz z Lotą. Widuję ją rzadko u pewnej znajomej, dziś jednak opowiedziała mi pewne szczególne wydarzenie. Stary M. jest nikczemnym, marnym skąpcem, przez całe życie srodze dręczył żonę i pozbawił wszystkiego, ale umiała ona dawać sobie jakoś radę. Gdy przed kilku dniami lekarz oświadczył, że żyć nie będzie, kazała przywołać męża. Lota była obecną. — Muszę ci wyznać pewną rzecz — ozwała się chora — albowiem może ona sprawić po mej śmierci dużo zamieszania i kłopotu. Gospodarowałam dotąd tak dobrze i oszczędnie, jak tylko byłam w stanie. Przebacz mi jednak, że cię oszukiwałam przez lat trzydzieści. W początkach naszego pożycia wyznaczyłeś niewielką kwotę na opędzenie wydatków kuchennych i potrzeby domowe. Gdy nasze gospodarstwo i dochody zwiększyły się, nie mogłam wyprosić u ciebie, byś podwyższył stosunkowo pensję, jaką pobierałam co tydzień, słowem, jak sam wiesz, żądałeś w czasie, kiedy wydatki były największe, bym wszystko pokrywała siedmiu guldenami tygodniowo. Zgodziłam się na to bez oporu, ale dobierałam różnicę konieczną z dochodów, nie natrafiając na trudności, gdyż nikt nie przypuszczał, by żona mogła okradać własnego męża. Nie byłam rozrzutną i mogłabym, nie wyjawiając ci tego, nawet przenieść się spokojnie do wieczności, ale przyszło mi na myśl, że osoba, której powierzysz gospodarstwo, nie da sobie rady, a ty zechcesz się zapewne powoływać na to, że pierwszej żonie wystarczała wyznaczona przez ciebie kwota.

Rozmawiałem z Lotą o tym niepojętym zaślepieniu umysłu człowieka, który nie domyśla się nawet, że musi coś w tym tkwić, jeśli komuś wystarcza siedem guldenów na wydatki, wynoszące co najmniej dwa razy tyle. Sam atoli znałem ludzi, którzy bez zdziwienia mniemali, iż w domu swym posiadają wieczyście napełniający się oliwą, cudowny dzbanek proroka.

13 lipca

O nie, nie łudzę się! Widzę w jej ciemnych oczach niekłamane współczucie dla siebie i zajęcie mą dolą. Czuję i mogę chyba tyle zaufać sercu memu… czuję… czyż wolno mi wyrzec to niebiańskie słowo… czuję, że mnie kocha!

Kocha mnie!… O, jakiejże przez to sam dla siebie nabrałem wartości… o jakże sam siebie ubóstwiam, od chwili, kiedy mnie ona kocha? Mówię to tobie, bowiem zrozumiesz mnie!

Nie wiem, czy jest to zuchwalstwo, czy jeno odczucie prawdy, ale… nie znam człowieka, z którego strony groziłby mi zamach na serce Loty. A jednak, ile razy mówi z takim ciepłem, z taką miłością o swym narzeczonym, wydaje mi się, że jestem człowiekiem, którego pozbawiono wszystkich dostojeństw i zaszczytów, człowiekiem, któremu odebrano szpadę.

16 lipca

Słodkie uczucie przenika mnie całego, gdy dłoń moja przypadkiem dotknie jej dłoni lub gdy stopy nasze zetkną się pod stołem. Cofam się, jak gdybym się dotknął płomienia, ale przemożna siła pociąga mnie z powrotem i czuję zamęt we wszystkich zmysłach. A ona jest tak niewinna, tak prostą ma duszę, że nie czuje, jak bardzo mnie dręczy. Gdy pośród rozmowy kładzie rękę na mojej ręce i podniecona tematem zbliża się ku mnie tak, że jej niebiański oddech dolata do ust moich, zda mi się, że ginę, jakby gromem rażony. Wilhelmie! Czyż mógłbym się kiedyś ośmielić nadużyć tego anielskiego zaufania?… Ty mnie rozumiesz! O nie, serce moje nie jest aż do tego stopnia zepsute! Słabe jest… tak, bardzo słabe! A czyż słabość nie jest występkiem?

Świętą mi jest. Wszelka żądza gaśnie przy niej. Nie wiem doprawdy, co się ze mną dzieje w jej obecności, zda się, zmienia się we mnie dusza i inaczej działają nerwy. Grając na fortepianie pewną melodię, posiada potęgę anioła, prostotę i uduchowienie niepojęte. Jest to jej pieśń umiłowana, a gdy posłyszę pierwszą nutę, wolnym się czuję od całej udręki, zmieszania i urojeń moich.

W chwili, kiedy owłada mną owa prosta melodia, prawdopodobnym staje mi się wszystko, co powiadają o czarodziejskiej potędze muzyki w czasach zamierzchłych. A ona z przedziwnym odczuciem ima się tego środka w momencie, kiedy rad bym sobie wpakować kulę w głowę. Wówczas znika obłęd, pierzchają mroki z mej duszy i oddycham znowu swobodnie.

18 lipca

Czymże jest, Wilhelmie, sercom naszym świat bez miłości? Tym zaprawdę, czym byłaby bez światła latarnia magiczna. Ledwo wstawisz w nią lampkę, natychmiast jawią się na białej ścianie barwne obrazy! A choćby były one tylko przelotnymi złudami, to jednak są nam szczęściem, stoimy jak młodziki i z zachwytem patrzymy na to cudowne zjawisko. Dzisiaj nie mogłem pójść do Loty, gdyż musiałem przyjąć nieuniknionych gości. Nie było rady. Posłałem do niej służącego, byle tylko mieć obok siebie człowieka, który się dziś znalazł w jej pobliżu. Z ogromną niecierpliwością wyczekiwałem jego powrotu i powitałem go z niewysłowioną radością! Chętnie byłbym objął rękami jego głowę i ucałował, gdybym się tylko nie wstydził.

Opowiadają, że kamień boloński, wystawiony na słońce, wciąga jego promienie i potem świeci w nocy przez czas pewien. Tak się dla mnie rzecz miała ze służącym. Świadomość, że spojrzenie jej spoczęło na jego twarzy, policzkach, guzikach i kołnierzu jego surduta, uczyniło mi go tak świętym i drogim, że za tysiąc talarów nie pozbyłbym się był tego chłopaka. Czułem się tak dobrze w jego towarzystwie! Nie śmiej się z mych słów na miły Bóg! Wilhelmie, czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?

19 lipca

— Zobaczę ją! — wołam budząc się rankiem i spoglądając radośnie na słońce. — Zobaczę ją! — Na cały dzień nie mam pragnień innych. Wszystko, wszystko skupia się w tej nadziei.

20 lipca

Nie mogę się jeszcze oswoić z pomysłem waszym, bym miał się udać z konsulem do ****. Nie przepadam wcale za subordynacją, a wiemy przecież dobrze wszyscy, że człowiek ten jest poprostu wstrętną osobistością. Powiadasz, że matka pragnie, bym się wziął do życia czynnego? Roześmiałem się z tego. Czyż nie jestem czynny? I czyż nie na jedno wychodzi, czy się liczy ziarnka grochu, czy soczewicy? Wszystko w świecie jest ostatecznie marnością, a za głupca uważam człowieka, ubiegającego się o majątek czy zaszczyty tylko ze względu na innych, jeśli to nie jest jego własną potrzebą, ni namiętnością.

24 lipca

Zależy ci, widzę, na tym, bym nie zaniedbywał rysunku, wolałbym tedy pominąć całą rzecz milczeniem, niż wyznać, że oddaję się temu bardzo mało.

Zaprawdę, nigdy może nie czułem się szczęśliwszym, nigdy me odczuwanie przyrody, aż do najdrobniejszego kamyczka, czy trawki, nie było pełniejszym, głębszym, a mimo to… nie wiem, jak to wyrazić… Osłabła we mnie wyobraźnia, wszystko myli mi się i chwieje przed oczyma, tak, że nie mogę uchwycić jasno określonego kształtu samego przedmiotu. Wydaje mi się, że gdybym miał glinę, czy wosk, zdolny byłbym kształt ten wydobyć. Wezmę się do gliny, jeśli stan ten potrwa dłużej i będę lepił, choćby z całej roboty miał powstać jeno placek.

Trzy razy rozpoczynałem portret Loty i nie udało się, co mnie tym bardziej martwi, że do niedawna z wielkim powodzeniem oddawałem podobieństwo. Narysowałem ostatecznie jej sylwetkę i poprzestaję na tym.

26 lipca

Dobrze, droga Loto, wszystko załatwię i uczynię, co tylko chcesz, dawaj mi zleceń jak najwięcej. O jedno cię tylko proszę, oto nie zasypuj piaskiem atramentu na karteczkach, jakie mi posyłasz. Dzisiaj przywarłem ustami do twego pisma i teraz zgrzyta mi piasek w zębach.

26 lipca

Nieraz postanawiałem już nie widywać jej tak często. Ale jakże trudno dotrzymać? Codziennie ulegam pokusie i codziennie przyrzekam święcie, że jutro się nie pokażę. Kiedy zaś nadejdzie owo jutro, jawi się nagle nieodzowna konieczność i nim się spostrzegę, jestem znów u niej. Zdarza się, że ona powiada wieczorem: — Wszakże się zobaczymy jutro! — I jakże mogę nie iść? Albo znowu da mi jakieś zlecenie i wydaje mi się, że wypada wywiązać się zeń osobiście. Czasem także pogoda zbyt piękna, by siedzieć w domu, idę tedy do Wahlheimu. Ale wówczas znajduję się tylko o pół godziny drogi od niej… otacza mnie już jej atmosfera… przeto… nie ma rady… i oto już wkraczam w bramę leśniczówki. Babka opowiadała mi bajkę o magnetycznej górze. Gdy się okręt znalazł w jej pobliżu, nagle tracił wszystkie żelazne części i gwoździe, i śruby pędziły ku onej górze, a biedni żeglarze tonęli, przywaleni ciężarem rozlatujących się belek.

30 lipca

Albert przyjechał, ja tedy muszę ustąpić. Gdyby nawet był najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem, tak, że pod każdym względem gotów bym był uznać jego wyższość nad sobą, to i tak nie byłbym w stanie patrzeć na przyozdobionego tylu doskonałościami człowieka. Dość tego Wilhelmie! Przyjechał narzeczony! Jest to miły, zacny człowiek, któremu nic zarzucić nie można. Szczęściem, nie byłem świadkiem powitania! Serce by mi pękło chyba. Bardzo jest delikatny, w obecności mojej ani razu nie pocałował Loty. Niech mu to Bóg wynagrodzi. Polubiłem go za szacunek, jaki jej okazuje. Jest mi życzliwy i podejrzewam, że jest to raczej dzieło Loty, niż wyraz jego własnych uczuć. Kobiety są mistrzyniami w tych sprawach i mają słuszność. Jeśli uda im się utrzymać zgodę pomiędzy dwu wielbicielami, zyskują na tym same najwięcej. Ale rzadko się to, co prawda, udaje.

Nie mogę, mimo wszystko, odmówić szacunku Albertowi. Jego spokój odbija bardzo jaskrawo od mego wrażliwego usposobienia i ukryć tego nie sposób. Jest to człowiek uczucia i wie, czym jest dlań Lota. Humor ma zawsze, zda się, dobry, a wiesz, że wady przeciwnej znieść nie mogę w ludziach i nienawidzę ponad wszystkie inne.

Uważa mnie za człowieka rozumnego, a przywiązanie moje do Loty, radość, jaką mnie napełnia każdy jej krok, zwiększa jeszcze w nim poczucie zwycięstwa i kocha ją tym mocniej. Niepodobna zbadać, czy nie dokucza jej czasem drobnymi objawami zazdrości, ale na jego miejscu, ja sam nie mógłbym się opędzić temu szatanowi.

Zresztą mniejsza z tym, rzecz główna to to, że przepadła już moja radość związana z odwiedzinami u Loty. Obojętne, czy nazwę to głupotą, czy zaślepieniem! Nazwa nie ma tu znaczenia, rzecz sama mówi za siebie. Przed przyjazdem Alberta wiedziałem dobrze to wszystko, co dzisiaj wiem, mianowicie, że nie mogę sobie rościć do niej żadnych praw, nie sięgałem też po nie, przynajmniej o tyle, o ile jest to możliwe wobec tylu ponęt. A teraz oto jak bałwan wytrzeszczam oczy i dziwuję się mocno, że tamten wrócił i zabiera mi dziewczynę sprzed nosa.

Zaciskam zęby i drwię z własnej głupoty, a drwię po dwa i trzykroć mocniej jeszcze z głupoty tych ludzi, którzy by mi tłumaczyć chcieli, że winienem zrezygnować i pogodzić się z tym, czego zmienić niepodobna. — Precz z tymi kukłami! — Włóczę się po lesie, a wróciwszy do Loty, widząc, jak siedzi z Albertem w altanie pod lipą, nie mogę wytrzymać i zaczynam takie błazeństwa, takie wybryki, takie stroję miny i wyplatam głupstwa, że trudno to sobie wyobrazić. — Na miłość boską, — prosiła mnie dziś Lota — nie powtarzajże pan tej sceny, z wczorajszego wieczoru! Boję się pana, gdy zaczynasz być tak wesoły! — Bogiem a prawdą, poluję na moment, kiedy on jest czymś zajęty, a gdy go dopadnę… szast… już pędzę do Loty i raduję się, zastawszy ją samą.

8 sierpnia

Zapewniam cię Wilhelmie, że nie myślałem o tobie, gromiąc nieznośnych ludzi, nakłaniających mnie do pogodzenia się z nieuchronnym losem. Nie sądziłem, zaprawdę, byś mógł żywić takie zapatrywanie. Masz w gruncie słuszność. Jedno tylko mój drogi: w świecie rzadko załatwia się coś przez tak lub nie, a w zakresie uczuć i postępowania jest tyle odmian, przejść i półtonów, ile kształtów pośrednich pomiędzy nosem krogulczym a perkatym.

Nie bierz mi przeto za złe, że przyznając bez zastrzeżeń słuszność twej argumentacji, postaram się prześlizgnąć pomiędzy owym: tak — i nie!

Powiadasz mi: albo masz nadzieję pozyskać sobie Lotę, albo nie. W pierwszym razie staraj się zmienić ową nadzieję w rzeczywistość i ziścić swe zamysły, w przeciwnym zaś razie otrząśnij się i pozbądź bezcelowego uczucia, które pochłonąć musi wszystkie twe siły! — Mój drogi, dobrze i łatwo ci to mówić. Czyż możesz domagać się od człowieka, którego życie podkopuje powolna, nieuleczalna choroba, by pchnięciem sztyletu położył od razu kres swojej męce?

Czyż zło, pożerające jego siły, nie odbiera mu zarazem odwagi wyzwolenia się zeń?

Mógłbyś mi odpowiedzieć podobnym porównaniem, mógłbyś rzec: któżby raczej nie wolał pozbyć się jednego ramienia, jak przez wahanie i zwłokę narażać życie na niebezpieczeństwo? — Sprawa to niełatwa do rozstrzygnięcia, przeto nie bawmy się w porównania. Dość tego! Tak jest mój drogi, odczuwam i ja chwilami porywy takiego męstwa, zdobywam się na chęć otrząśnięcia i ucieczki i odszedłbym niezawodnie, gdybym wiedział, dokąd się udać!

Wieczorem

Wpadł mi dziś właśnie w ręce dziennik mój, zaniedbany od niejakiego czasu i zdumiewam się czytając, jak krok za krokiem, świadomie, wplątałem się w to wszystko. Widzę, jak jasno zdawałem sobie zawsze sprawę ze stanu rzeczy, a postępowałem jak dziecko, a i teraz wszystko mam przed oczyma, a nic nie wydaje się zmierzać ku poprawie.

10 sierpnia

Mógłbym wieść życie najlepsze i najszczęśliwsze pod słońcem, gdybym nie był głupcem. Rzadko zdarza się zbieg równie pomyślnych okoliczności, które by mogły rozradować duszę człowieka, jak te, wśród których żyję. Ach, to rzecz pewna, że samo jeno serce nasze wytwarza własne poczucie szczęścia. Jestem członkiem miłej rodziny, stary kocha mnie jak syna, dzieci, jak drugiego ojca, a… Lota… Poza tym zacny Albert nie tylko nie burzy grymasami, czy złym humorem mego szczęścia, ale przeciwnie, obdarza mię przyjaźnią swoją i uważa po Locie za najbliższego sobie człowieka na świecie.

Prawdziwa to przyjemność, Wilhelmie, słuchać, jak na przechadzce wspólnej o Locie rozmawiamy. Nie ma chyba na świecie nic ponad ten stosunek śmieszniejszego, a jednak często wyciska mi on łzy z oczu.

Albert opowiada mi, jak zacna matka Loty, umierając, zdała na nią całe gospodarstwo i dzieci, zaś jemu oddała Lotę samą w opiekę. Odtąd wstąpił w dziewczynę zgoła inny duch, pośród trosk gospodarczych spoważniała i stała się prawdziwą matką rodzeństwa. Każdą chwilę jej życia wypełnia czynna miłość i praca, a mimo to nie zatraciła swej wesołości i pogody. Opowiada, ja idę obok niego, zrywam kwiaty przydrożne, układam je starannie w bukiet, potem rzucam go w płynący tuż obok strumień i spoglądam, jak płynie, ginąc z wolna w dali. Nie pamiętam, czym ci doniósł, że Albert tutaj pozostanie i otrzyma od księcia, który go bardzo lubi, stanowisko z przyzwoitym wyposażeniem. Mało widziałem ludzi dorównywających mu zamiłowaniem porządku, pracowitością i punktualnością w interesach.

12 sierpnia

Albert jest najzacniejszym człowiekiem pod słońcem. Miałem z nim wczoraj niezrównane przejście. Przyszedłem pożegnać go, gdyż napadła mnie ochota wyjechać konno w góry, skąd właśnie piszę do ciebie. Chodziłem po pokoju tam i z powrotem i nagle wpadły mi w oczy jego pistolety. — Pożycz mi tych pistoletów na drogę! — powiedziałem. — I owszem, musisz je tylko nabić. U mnie wiszą tylko od parady! — Zdjąłem jeden ze ściany, a on mówił dalej: — Nie chcę z tym mieć więcej do czynienia, od kiedy przez swą własną przezorność miałem niemiłą przygodę. — Ciekawy byłem posłyszeć, co się stało. — Bawiłem — opowiadał — u przyjaciela na wsi przez kilka miesięcy, miałem parę nienabitych krócic i czułem się całkiem bezpiecznym. Pewnego dżdżystego popołudnia siedziałem bezczynnie i nie wiem czemu, naraz przyszło mi na myśl, że może nas ktoś napaść, a wówczas przydałyby się nam krócice. Dałem je przeto służącemu z poleceniem wyczyszczenia i nabicia. Chłopak zaczął przekomarzać się z dziewczętami, chciał je nastraszyć, nagle, nie wiadomo dlaczego, broń wypaliła, a ponieważ w lufie tkwił jeszcze stempel, wpakował go więc jednej z dziewcząt w rękę, naruszając wielki palec. Był lament i krzyk, a ponadto musiałem ponieść koszta leczenia. Toteż od tej pory pozostawiam wszelką broń nienabitą. Pomyśl tedy mój drogi, co znaczy ostrożność! Niebezpieczeństwa przewidzieć nie można! Wprawdzie… Tu zaczął wywód. Trzeba ci wiedzieć, że bardzo lubię tego człowieka, ale tylko aż po owo słowo: wprawdzie. Naturalnie każde zdanie ogólne dopuszcza wyjątki, ale Albert jest tak skrupulatny, że ile razy mu się zdaje, iż powiedział coś zbyt pochopnego, zbyt ogólnikowego, lub niezupełnie zgodnego z prawdą, zaczyna zaraz modyfikować, uwarunkowywać, odejmować i dodawać, aż wreszcie z całego wyrażonego zapatrywania nie zostanie i śladu. Tym razem zatopił się tak w analizowaniu tematu, że przestałem go słuchać, uczułem smutek i nagle szybkim ruchem przyłożyłem lufę pistoletu do czoła tuż ponad prawem okiem. — Dajże spokój — zawołał Albert, odciągając broń od mojej głowy. — Cóż to ma znaczyć? — Przecież nienabity! — odparłem — A choćby nawet i tak było, — powtórzył niecierpliwie — cóż to ma za sens? Pojąć nie mogę, by ktoś mógł być do tego stopnia nierozsądnym, by popełniać samobójstwo! Sama myśl o tym napełnia mnie obrzydzeniem.

— Dziwne to, — zawołałem — że wy, ludzie, rozważając coś, zaraz macie na pogotowiu słowa: to jest głupie… to mądre… to dobre… a to złe! Cóż to wszystko razem znaczy? Czy żeście zbadali wewnętrzne pobudki czynu? Czyż z całą pewnością wyjaśnić możecie przyczyny, dla których coś się stało i udowodnić, że się stać musiało? Gdybyście to uczynili, nie bylibyście tak pochopni w ferowaniu wyroków.

— Przyznasz mi chyba — rzekł Albert — że pewne czyny są występne, bez względu na pobudki, jakie je wywołały.

Wzruszyłem ramionami i przyznałem mu słuszność.— Ale, mój drogi, — ciągnąłem dalej — i tutaj są wyjątki. Kradzież jest bez kwestii zbrodnią, ale powiedz, czy człowiek, dopuszczający się rozboju, by uchronić siebie samego i swoją rodzinę od nieuniknionej śmierci głodowej, zasługuje na karę, czy na litość? Któż rzuci pierwszy kamień na małżonka, który, uniesiony słusznym gniewem, poświęca mu swą niewierną żonę i jej nikczemnego kochanka? Któż potępi dziewczynę, która poddała się w chwili upojenia nieodpornemu przymusowi miłości? Nawet prawa nasze, tak bezduszne i pedantyczne, dają się wzruszyć i nie ośmielają się karać.

— To rzecz zgoła inna! — odparł Albert. — Człowiek, ulegający swym namiętnościom, traci całą siłę rozumowania i uważany jest za pijanego, za szalonego.

— Ach, wy, ludzie mądrzy! — zawołałem ze śmiechem. — Namiętność! Pijaństwo! Szał! Z jakąże obojętnością i spokojem wygłaszacie te słowa? Przyganiacie pijakowi, czujecie wstręt do szaleńca, mijacie obu, jak kapłan z przypowieści i jak faryzeusz dziękujecie Bogu, że nie uczynił was takimi, jak oni. Ja byłem nieraz pijany, a namiętności moje unosiły mnie zawsze na samo pogranicze szału, ale nie żałuję tego wcale, bowiem na samym sobie nauczyłem się rozumieć, dlaczego okrzykiwano zawsze szaleńcami i pijakami ludzi niezwykłych, którzy dokonywali czegoś ogromnego, czegoś niepojętego.

— Ale nawet w codziennym życiu, ze wstrętem słuchać musimy, jak o człowieku, spełniającym jakikolwiek śmiały, szlachetny, nieoczekiwany czyn, gawiedź powiada: to pijanica, to szaleniec! O, hańba wam ludzie trzeźwi! Wstydźcie się mędrcy!

— Znowu napadły cię zwykłe urojenia i fantazje, — odrzekł Albert — i przesadzasz jak zazwyczaj. Ale w tym co najmniej mylisz się najzupełniej, że samobójstwo, o którym mowa, przyrównywasz do czynów wielkich, a tymczasem jest ono jedynie dowodem słabości. O wiele łatwiej umrzeć, niż znosić mężnie i wytrwale życie pełne męczarni.

Chciałem przerwać rozmowę, gdyż nic mnie tak nie wytrąca z równowagi, jak komunał, wytoczony jako argument w chwili, kiedy mówię z głębi duszy. Ale, ponieważ słyszałem to już nieraz i często się złościłem, przeto zapanowałem nad sobą i odparłem żywo: — Zwiesz to słabością? Nie daj się, proszę cię, łudzić pozorom. Czyż nazwiesz słabym lud, który cierpiąc i jęcząc długo pod jarzmem tyrana, zerwie się nagle do buntu i strzaska okowy? Czyż powiesz to samo o człowieku, który pod grozą pożaru, ogarniającego jego dom, w wielkim napięciu sił przenosi ciężary, których by ruszyć niemal nie był w stanie w zwykłym, spokojnym czasie? Albo, czyż takim nazwiesz oszalałego wściekłością po doznanej obrazie, który rzuca się na sześciu przeciwników i pokonywa ich? A powiedzże mi teraz mój drogi, jeśli wysiłek oznacza siłę, to czyżby przesada miała oznaczać słabość?

Albert popatrzył na mnie i odrzekł: — Nie gniewaj się, ale przytoczone przez ciebie przykłady są zgoła nie na miejscu! — To bardzo możliwe, — powiedziałem — zwracano mi już uwagę, że moje rozumowanie graniczy często z czczym gadulstwem. Przeto zastanówmy się nad rzeczą w inny ją ujmując sposób i pomyślmy, co odczuwać musi człowiek, który postanowił zrzucić z siebie przyjemny zazwyczaj ciężar życia. Musimy się weń wczuć, gdyż wówczas tylko mamy prawo w ogóle mówić o tej rzeczy.

— Natura ludzka — ciągnąłem dalej — ma zakreślone sobie pewne granice, znosi radość, cierpienie i ból do pewnego jeno stopnia, a musi ulec, gdy je przekroczy. Nie należy przeto pytać, czy ktoś jest słaby, czy mocny, ale czy może udźwignąć brzemię cierpień swoich, bez względu na to, czy są one natury fizycznej, czy moralnej. Uważam, że równie niestosownym jest nazywać samobójcę tchórzem, jak gdybyśmy tchórzem nazwali chorego, który zmarł na żółtą febrę.

— Paradoksy! Paradoksy! — zawołał Albert. — Nie w tym stopniu, jak ci się to wydaje! — odrzekłem. — Przyznasz mi chyba, że śmiertelną chorobą nazywamy taką, która niszczy część naturalnych sił człowieka, a część drugą obezwładnia, tak, że organizm nie jest w stanie zaradzić złemu i przestaje być zdolnym do przywrócenia normalnego toku funkcji życiowych przy pomocy radykalnego przewrotu.

Zastosujmy to, mój drogi, do ducha. Spójrz na człowieka, żyjącego w danych warunkach, weź pod uwagę wrażenia, jakie odbiera i myśli, które się w nim ustalają i pomyśl, że oto niespodziana namiętność pozbawia go nagle spokoju, zdolności rozumowania i prowadzi do zagłady.

Człowiek rozumny ogarnia spojrzeniem stan nieszczęśnika i przekonywa go, ale wszystko nadaremnie. Podobnie człowiek zdrowy, stojąc u wezgłowia chorego, nie jest w stanie udzielić mu ni odrobiny swych własnych sił.

Słowa moje wydały się Albertowi zbyt ogólnikowe. Przywiodłem mu tedy na pamięć dziewczynę, niedawno wyciągniętą z wody i powtórzyłem mu jej dzieje. Była to młoda istota, wzrosła pośród ciasnego kręgu zajęć domowych i pracy z góry na tydzień unormowanej. Nie znała ona innych rozrywek i uciech, jak ustrojenie się w co mogła i pospacerowanie w niedzielę po mieście; czasem potańczyła przy okazji w jedno z większych świąt, lub przegawędziła ze sąsiadką godzinkę, roztrząsając jakąś kłótnię, czy obmowę. Ale z biegiem czasu, uniesiona swym temperamentem, odczuła inne, istotniejsze potrzeby. Rozpłomieniały ją przychlebne słowa mężczyzn, poprzednie uciechy wydały jej się mało pociągające, aż na koniec spotkała człowieka, do którego zbliżyło ją nieznane dotąd uczucie, któremu oprzeć się nie zdołała. Ujrzała w nim ziszczenie wszystkich swych nadziei, zapomniała o otaczającym ją świecie, przestała słyszeć, widzieć, czuć, przed oczyma miała tylko jego jedynie, jako wyłączny przedmiot tęsknoty i pożądania. Nie zepsuta jałowymi uciechami próżności, pożądanie swe skierowała wprost do tego celu, by mu się oddać i w tym zjednoczeniu znaleźć zaspokojenie wszystkich uciech i całego szczęścia, o jakim marzyła. Obietnice, powtarzane raz po raz upewniły ją, że nadzieje jej są niepłonne, uściski i śmiałe pieszczoty rozjarzyły jej żądzę i ogarnęły całą jej duszę. Zatonęła w półświadomym rozmarzeniu i przeczuciu rozkoszy, do najwyższego stopnia rozciekawiona tym, co nadejść miało, rozwarła ramiona, by posiąść cel swych pragnień i oto w takiej chwili porzucił ją kochanek. Zmartwiała, bez zmysłów znalazła się nad przepaścią. Otoczyła ją ciemń, w której przepadła nadzieja, otucha, pierzchło wszystko, bowiem opuścił ją ten, który był dla niej życiem. Nie dostrzegała teraz świata zewnętrznego, nie widziała mnóstwa mężczyzn, mogących jej zastąpić utraconego kochanka, uczuła się samotna i opuszczona przez wszystkich. Ślepą smagana siłą, zapędzona w pułapkę straszną rozpaczą udręczonego serca, rzuciła się w przepaść śmierci, by zatopić w jej falach swą mękę okropną. Oto, drogi Albercie, historia wielu, wielu ludzi! Powiedz, czyż nie posiada ona wszystkich cech choroby? Natura nie znajduje wyjścia z labiryntu zmotanych, rozpętanych, sprzecznych sił i człowiek musi umierać.

Biada temu, kto patrząc z dala, mówiłby ozięble: — Cóż to za głupia dziewczyna! Gdyby się wstrzymała przez czas jakiś, rozpacz jej niewątpliwie by się ukoiła, a pocieszyciel zjawiłby się niechybnie. Zupełnie tak samo mógłby ktoś powiedzieć: Głuptak jeno umierać może na febrę. Gdyby zaczekał, aż sił nabierze, soki się odświeżą, napór krwi ustanie, wówczas przetrzymałby był wszystko i żył aż do dnia dzisiejszego.

Albertowi owo porównanie nie było dostatecznie jasne, przeto stawiał różne zarzuty, a pomiędzy innymi powiedział, że przytoczyłem czyn naiwnej dziewczyny, ale on nie pojmuje, jak można uniewinniać człowieka rozumnego, nie żyjącego w ciasnych warunkach i zdającego sobie sprawę ze stanu rzeczy. — Mój drogi! — zawołałem. — Człowiek jest tylko człowiekiem, a owa odrobina rozsądku, jaki może posiadać, bardzo mało, albo nic zgoła nie waży na szali, gdy rozpęta się namiętność i niedola uciska. Przeciwnie nawet… Zresztą pomówimy o tym jeszcze! — zawołałem i chwyciłem kapelusz. Serce me było przepełnione… Rozstaliśmy się, nie osiągnąwszy porozumienia. O, jakże trudno na tym świecie człowiekowi zrozumieć drugiego człowieka.

15 sierpnia

Jest to pewnikiem, że tylko miłość czyni człowieka potrzebnym na świecie. Czuję, że Lota nie chciałaby mnie utracić, a dzieci nie mają innej myśli ponad tę, że będę przychodził codziennie. Byłem dziś u niej, by jej nastroić fortepian, ale nie zdołałem tego dokazać, bowiem malcy napierali się, bym im opowiadał bajkę, a sama Lota namówiła mnie, bym uczynił, czego pragną. Wydzieliłem im podwieczorek i zauważyłem, że przyjmują ode mnie kromki chleba niemal tak samo chętnie, jak od Loty. Potem opowiedziałem im spory ustęp z baśni o księżniczce, obsługiwanej przez czarodziejskie ręce. Sam się niejednego przy tym opowiadaniu uczę i zdumiewa mnie wrażenie, jakie to na nich sprawia. Zmuszony jestem wymyślać samodzielnie niejedno zawikłanie, o którym nazajutrz zapominam, a wówczas dzieci zarzucają, że wczoraj było inaczej. Skutkiem tego pilnuję się i przyuczam recytować to samo niezmiernie śpiewnym tonem bez zająknienia. Przekonałem się przy tej sposobności, że autor psuje zawsze swe dzieło, gdy w drugim wydaniu zmienia opowieść, choćby nawet starał się uczynić ją bardziej poetyczną i kompletniejszą. Ulegamy pierwszemu wrażeniu, a leży to już w naturze człowieka, że da w siebie wmówić rzeczy najcudaczniejsze. Owo pierwsze wrażenie wżera się jednak tak silnie w naszą duszę, że odnosimy się niechętnie do tego, kto stara się je wymazać i usunąć.

18 sierpnia

O, czemuż tak się dziać musi, że to, co stanowi szczęście człowieka, przemienia się w krynicę jego niedoli?

Gorące umiłowanie żywej przyrody, wypełniające po brzegi serce moje, przenikające mnie taką rozkoszą, że świat otaczający wydawał mi się rajem, jest mi dzisiaj udręką, prześladowczym demonem, kroczącym za mną wszędzie, gdzie stąpię.

Dawniej słałem wzrok od skał, poprzez rzekę, aż hen ku pagórkom i ogarniając spojrzeniem urodzajną dolinę, śledziłem, jak wszystko kiełkuje i rośnie. Patrzyłem na one góry, od podstaw do szczytu przybrane w gęstwę drzew, na doliny, wijące się różnokształtymi zakręty, ocienione drzewami, na rzekę, płynącą cicho pośród szeptającego szuwaru i odbijającą urocze chmury, kołysane powiewem wiatru na niebie. Słyszałem głosy ptasząt, ożywiające świegotem lasy, poglądałem na roje komarów, tańczące wśród ostatnich promieni zachodzącego słońca, na chrabąszczyki czekające, aż znikną, by wzlecieć ze źdźbła trawy, śledziłem rojenie się owadów i różnych drobnych stworzonek po ziemi, zamyślałem się nad mchem, dobywającym z twardych głazów pożywienie, nad porostami, okrywającymi jałowe piaszczyste pagórki i to wszystko ujawniało mi tajemnice wewnętrzne czarownego, świętego życia przyrody. Całokształt onych przejawów ogarniałem gorącym sercem moim, czułem się przebóstwionym tą bujnością bytu, a cudne zjawy nieskończonego w swych formach świata żywym rytmem tętniły w mej duszy.

Żyłem pośród gór niebotycznych, widziałem pod stopami mymi przepaście, przelatywały koło mnie wodospady, płynęły pode mną rzeki, a lasy i góry brzmiały życiem. Widziałem, jak działają i tworzą w głębi ziemi skryte tajemne siły, zaś na powierzchni jej, pod niebem, jak roją się pokolenia różnolitych stworzeń. Wszystkom oglądał w ruchu i postaciach niezliczonych, patrzyłem, jak kupią się ludzie po domach, ubezpieczają się, osiedlają i rządzą po swojemu rozległym światem! O biedny, naiwny człowieku, za nic sobie masz to wszystko, bowiem sam mały jesteś i marny! Od gór niedostępnych aż do pustyni, której nie tknęła stopa niczyja i aż po krańce niezbadanego oceanu wieje duch, twórca wiekuisty, radując się każdemu pyłkowi, który żyje i pojmuje go.

Ach, jakże wówczas tęskniłem, by unieść się na skrzydłach żurawia, płynącego ponademną, wzlecieć ku wybrzeżom nieogarnionego morza i napić się z perlącego się pucharu nieskończoności onego nektaru życia, jakże pragnąłem uczuć bodaj przez chwilę w głębi, wezbranej mocą, piersi własnej tchnienie szczęśliwości onej istoty, która w sobie tworzy wszystko i z siebie wszystko wyłania.

O bracie, wspomnienie tych godzin słodką mnie przepaja radością. Sam wysiłek przyzywania na pamięć owych niewysłowionych uczuć, owo uświadamianie ich sobie wznosi mą duszę ponad nią samą, ale jednocześnie czuję dziś podwójnie straszny stan, w który popadłem obecnie.

Jakby jakaś zasłona uchyliła się przed duszą moją, a widownia nieskończonych przejawów życia przemieniła mi się w bezdenną otchłań otwartego wieczyście grobu. Jakże możemy mówić, że… coś jest… gdy wszystko przemija, gdy z chyżością błyskawicy przesuwa się, gdy wszystko niezdolne jest jeszcze rozwinąć całej swej siły żywotnej, a już porwane prądem tonie i rozbija się na skałach? Nie ma chwili, która by nie trawiła ciebie i twoich najbliższych, nie ma chwili, w której byś nie był, nie musiał być niszczycielem! Niewinny spacer twój zabiera życie tysiącom robaczków, jedno potrącenie nogi niweczy pracowicie wznoszoną budowlę mrówek i wtłacza cały lud bez celu w grób. Ha! nie wzruszają mnie wielkie, rzadko zdarzające się katastrofy świata, powodzie, spłukujące wsi i osady, trzęsienia ziemi, pochłaniające miasta, serce moje cierpi katusze z powodu onej chłonącej siły, skrytej na samem dnie natury, której wytwory pożerają same siebie i wszystko wokół. Chwieję się na nogach z przerażenia. Niebo i ziemia, i wszystkie ich twórcze siły są mi jako potwory wieczyście głodne, co bez ustanku pożerają zjawy i wieczyście nowych łakną.

21 sierpnia

Daremnie wyciągam ku niej ramiona rankiem, kiedy budzę się z gnębiących, przykrych marzeń, daremnie nocą szukam jej w łóżku swoim, gdym uległ złudzie szczęsnego, niewinnego snu, jakobym siedział wraz z nią na łące, trzymał za rękę i okrywał jej dłoń pocałunkami. Kiedy wonczas, na poły jeszcze rozespaniem ogarnięty, szukam jej omackiem i wracam do jawy, z oczu tryskają mi łzy, w sercu czuję bolesny ucisk i płaczę, i żalę się beznadziejnej przyszłości mojej.

22 sierpnia

Jestem nieszczęśliwy, Wilhelmie, cała żywotna siła moja zatonęła w targanej niepokojem bezczynności, nie mogę próżnować, a wziąć się do czegoś nie jestem w możności. Znikła moja wyobraźnia, przepadło odczucie natury, a do książek mam wstręt nieprzezwyciężony. Gdy się ktoś sam zatraci, brak mu wszystkiego. Zaręczam ci, że czasem rad bym być wyrobnikiem dziennym, byle tylko, budząc się rano, mieć przed sobą widoki na dzień pracy, pochop do niej i nadzieję. Często zazdroszczę Albertowi, patrząc, jak nurza się aż po uszy w aktach i wydaje mi się, że czułbym się nad wyraz szczęśliwym, będąc na jego miejscu. Kilka razy zabierałem się pisać do ciebie, a także zwrócić się do ministra z prośbą o miejsce w konsulacie, którego by mi, jak zapewniasz, nie odmówiono. Tak i ja sam myślę. Minister lubi mnie od dawna i sam nadmieniał, że powinienem wziąć się do jakiejś roboty. Czasem marzę o tym przez godzinę, ale zaraz potem przychodzi mi na myśl bajka o owym koniu, który znudzony swobodą, pozwolił się przybrać w siodło i tręzlę, a potem zginął, na śmierć zajeżdżony przez ludzi. Nie wiem, co począć, a przy tym nie jestem pewny, czy owe straszne uczucie niepokoju, owa dążność do zmiany stanu w jakim się znajduję, nie będzie mnie prześladować, cokolwiek bym uczynił?

28 sierpnia

To prawda, że, o ile choroba moja jest uleczalna, to uleczyć mnie mogą jeno ludzie. Dziś jest dzień mych urodzin. Wczesnym rankiem dostałem pakuneczek od Alberta. Przy otwieraniu wpadła mi w oczy bladoróżowa przepaska, noszona przez Lotę w dniu, w którym ją poznałem i o którą tyle razy ją prosiłem. W pakiecie znalazłem dwie małe książeczki, najmniejszy format wetsteinowskiego wydania Homera, o którym marzyłem tyle razy, by nie dźwigać na przechadzki dużego ernestyńskiego wydania. Przyjaciele spełniają w ten sposób me pragnienia, świadczą owe drobne przysługi, tysiąc razy cenniejsze od wspaniałych darów, w których przebija i ciąży nam pycha ofiarodawcy. Ucałowałem tysiące razy przepaskę i pełną piersią wciągałem w duszę wspomnienie onych chwil szczęsnych, kiedy tonąłem w radości i upojeniu. Tak już jest, Wilhelmie, na świecie i nie szemrzę przeciw temu, kwiat życia to jeno złuda! Ileż z nich opada, nie pozostawiając śladu, jakże niewiele wydaje owoc, a jakże nieliczne okazy dochodzą do dojrzałości? A mimo to… bracie mój… tyle ich wokół i poważamy się one dojrzałe owoce zaniedbywać, pomiatać nimi, pozwalać, by zgniły nieużytecznie!

Bądź zdrów! Lato tutaj przecudne, spinam się często na drzewa owocowe w sadzie Loty, ujmuję żerdkę i strącam gruszki z wierzchołka. Ona stoi pod drzewem i chwyta rzucone z góry owoce.

30 sierpnia

Nieszczęsny! Jesteś naiwny, oszukujesz samego siebie. Do czegóż doprowadzić cię może owa nieposkromiona, nieustanna namiętność? Modlę się już tylko do niej, wyobraźni mej jawi się wyłącznie tylko jej postać i dostrzegam o tyle jeno cały świat, o ile stoi w jakimś do niej stosunku. I to mi daje czasem miłe chwile, tak długo trwające, póki się znowu od niej oderwać nie jestem zmuszony. Siedzę przy niej czasem przez dwie, lub trzy godziny, sycąc oczy jej postacią, śledząc jej ruchy, pojąc się niebiańską muzyką jej słowa. Napięcie wszystkich zmysłów moich wzrasta stopniowo, aż nagle ćmi mi się przed oczyma, przestaję słyszeć, skurcz mnie chwyta za gardło skrytobójczo, serce wali młotem i zwiększa jeszcze zamęt i uczucie rozpaczy. Wówczas, drogi Wilhelmie, nie wiem doprawdy, czy żyję na świecie! Czasem znowu przygniata mnie smutek, a Lota nie odmawia mi tej bolesnej przysługi, bym mógł wypłakać na jej dłoni łzy rozpaczy. Zrywam się, odchodzę, wybiegam, błąkam się po polach, wspinam się na urwiste wzgórza z dziką jakąś radością, prę się przez bezdroża leśne, torując nowe ścieżki, przełażę przez płoty, drące mi ubranie, przeciskam przez ciernie, kaleczące mi ciało i wówczas doznaję ulgi. Czasem powalony znużeniem i spragniony padam gdzieś na ziemię i leżę tak często długo w noc późną, a nade mną błyszczy księżyc w pełni. Czasem siadam w lesie na krzywym pniu, lub konarze drzewa, odpoczywam, dając folgę okaleczałym od chodzenia stopom i drzemię ukojony wyczerpaniem aż do świtu. O drogi Wilhelmie, dusza ma pożąda, jako najwyższej łaski, samotnej celi, włosiennicy i kolczastego pasa pokutnika. Bądź zdrów! nie widzę, poza grobem, końca tej niedoli.

3 września

Muszę jechać! Dziękuję ci Wilhelmie, żeś przeważył szalę mych chwiejnych postanowień. Od dwu już tygodni noszę się z myślą, by się z nią rozstać. Muszę wyjechać. Ona jest znowu w mieście u swej przyjaciółki razem z Albertem… — muszę jechać!

10 września

Straszną miałem noc. Teraz, drogi Wilhelmie, przetrwam już wszystko. Nie ujrzę jej nigdy! O, jakaż szkoda, że nie mogę zarzucić ci rąk na szyję i wśród łez i wzruszenia wyrazić ci uczuć, jakie przepełniają serce moje w tej chwili. Siedzę, dyszę ciężko i starając się uspokoić, czekam ranka, gdyż na chwilę wschodu słońca zamówiłem konie.

Ona śpi spokojnie i nie przypuszcza, iż mnie już nigdy nie zobaczy. Wyrwałem się, okazałem dość siły, by w ciągu dwugodzinnej pogawędki nie zdradzić swych zamiarów. Cóż to była za rozmowa, wielki Boże!

Albert przyrzekł mi, że zaraz po wieczerzy przyjdzie z Lotą do ogrodu. Stałem na tarasie pod rozłożystymi kasztanami i spoglądałem po raz ostatni stąd, jak słońce, zachodząc na krańcach uroczej doliny, tonęło w nurtach rzeki. Jakże często razem z nią rozkoszowałem się tym wspaniałym widokiem, a dziś… Zacząłem przechadzać się po alei, którą tak lubiłem, tajemny pociąg uczuwałem zawsze do tego miejsca, zanim jeszcze poznałem Lotę i radowaliśmy się bardzo w początkach naszej znajomości, stwierdziwszy obopólne upodobanie do tego zakątka najromantyczniejszego, zaprawdę, jaki stworzyła sztuka ogrodnicza.

Z początku widok ściele się szeroko poprzez pnie kasztanów…, tak… tak… pamiętam, pisałem ci o tym… ściany zieleni otaczają wchodzącego, a aleja, łącząc się z drzewami przylegającego do niej zagajnika, staje się coraz to ciemniejsza i posępniejsza, aż kończy się nagle niewielką polanką bez wyjścia, budzącą w wędrowcu uczucie samotności i powagi. Pamiętam, jak miło mi było, — gdym się tam znalazł pewnego dnia letniego w samo południe, wydaje mi się, że miałem niejasne przeczucie, iż miejsce to będzie widownią szczęścia i bólu zarazem.

Spędziłem niespełna pół godziny na smętnym, a słodkim zarazem rozważaniu myśli rozstania i spotkania się kiedyś, gdym usłyszał kroki na terasie. Pospieszyłem naprzeciwko, z drżeniem ująłem i ucałowałem jej dłoń! Weszliśmy do alei, gdy właśnie księżyc wyłonił się spoza chmur. Rozmawiając o tym i owym, zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do ponurego pawilonu. Lota weszła i usiadła na ławce, obok niej zajął miejsce Albert, a ja po drugiej stronie. Ale niepokój nie pozwolił mi usiedzieć, przeto wstałem, przechadzałem się chwilę i siadłem znowu. Byłem w przykrym stanie. Lota zwróciła naszą uwagę na piękny efekt światła księżycowego, oświecającego jasno terasę, widzianą przez długi, ciemny tunel drzew. Widok był tym piękniejszy, że wokoło nas panował zupełny mrok. Milczeliśmy, a ona zaczęła po chwili: — Ile razy przechadzam się w świetle księżyca, zawsze przychodzą mi na myśl moi bliscy zmarli i wtedy rozmyślam o śmierci i przyszłym życiu. Będziemy żyli! — ciągnęła dalej głosem, wyrażającym najwznioślejsze przekonanie. — Ale czyż się spotkamy, Werterze, czy się poznamy? Mów pan, jak ci się wydaje?

— Loto, — odrzekłem z oczyma pełnymi łez, podając jej rękę — zobaczymy się tu i tam! — Nie mogłem dłużej mówić. Drogi Wilhelmie, czyż musiała mnie o to spytać dziś, gdym właśnie drżał, nosząc w sercu ową bliską rozłąkę.

— Czy umarli nasi wiedzą o nas? — ciągnęła dalej. — Czy odczuwają, co się z nami dzieje i czy uświadamiają sobie, że ich wspominamy z miłością. Jawi mi się zawsze postać matki mojej, gdy cichym wieczorem znajdę się w kole jej dzieci, to jest moich dzieci, skupionych wkoło mnie, tak, jak gromadziły się wokoło niej samej. Wówczas zwracam zroszone łzą tęsknoty oko do nieba i pragnę, by spojrzała, by się przekonała, że dotrzymuję słowa danego w godzinie śmierci, iż będę jej dzieciom matką. Z głębokim uczuciem wołam w takiej chwili: — Przebacz mi droga moja, że może nie jestem im tym, czym ty im byłaś. Czynię, co mogę, są odziane, nie głodne, a także, co najważniejsze, pielęgnuję je i kocham. Czyż widzisz święta nasza, w jakiej żyjemy zgodzie? Jeśli widzisz, to możesz zaprawdę wielbić Boga, któregoś błagała o opiekę nad dziećmi, wylewając ostatnie, gorzkie łzy na tej ziemi.

Tak mówiła, Wilhelmie, a któż powtórzyć zdoła, co mówiła? Jakże zimna martwa litera wyrazić może ten niebiański wykwit ducha! Albert przerwał jej łagodnie: — Wiem, że dusza twa, droga Loto, ma upodobanie w tego rodzaju myślach, ale szkodzą ci one, przeto proszę cię bardzo… — Albercie! — podjęła na nowo. — Wiem, że nie zapomniałeś owych wieczorów, spędzonych wspólnie u małego, okrągłego stoliczka, kiedy ojca nie było w domu, a dzieci pokładły się spać. Miewałeś często dobre książki, ale mało kiedy byłeś w możności czytać je. Czyż obcowanie z tą piękną duszą nie było nam droższe ponad wszystko inne? O jakże wzniosłą, słodką, pogodną i niezmordowanie czynną była ta kobieta! Bóg jeden widział łzy moje, którymi zalana klękałam nieraz w łóżku błagając, by mnie uczynił podobną do niej!

— Loto! — zawołałem, przyklękając, ujmując jej dłoń i rosząc ją rzęsistymi łzami. — Nad tobą czuwa błogosławieństwo boże i duch matki twojej. — Szkoda, że jej pan nie znałeś! — powiedziała, ściskając mą dłoń. — Warta była tego, byś ją pan poznał! — Zdało mi się, że zginę. Nikt nie wyrzekł o mnie szczytniejszego, dumniejszego słowa. Lota mówiła dalej: — Jakże smutno pomyśleć, że kobieta taka musiała opuścić ten świat w kwiecie wieku, kiedy najmłodsze jej dziecko miało ledwo pół roku. Chorowała krótko, żegnała się z życiem spokojnie, bez żalu, niepokoił ją tylko los dzieci, zwłaszcza młodszych. Gdy czuła, że się zbliża ostatnia chwila, powiedziała do mnie: — zawołaj dzieci! — Wprowadziłam malców, nie wiedzących, co się dzieje oraz starsze, przygnębione bardzo. Stanęły wkoło łóżka, ona wzniosła nad nimi ręce, pomodliła się, ucałowała każde i odprawiła, a potem zwróciła się do mnie: — Bądź im matką! — Przyrzekłam jej i dałam rękę. — Obiecujesz dużo, moja córko! — powiedziała. — Musisz dać im serce matki i opiekę matki. Czuję, że wiesz, co to znaczy, mówią mi o tym łzy twoje. Dochowaj tedy ojcu twemu wierności i posłuszeństwa żony, a rodzeństwu serca. Ty jedna zdołasz pocieszyć ojca. Spytała, gdzie jest. Wyszedł, chcąc ukryć straszny swój ból, tłoczący go do ziemi.

Byłeś Albercie w pokoju obok. Słysząc kroki, spytała kto to, potem wezwała cię do siebie i patrzyła długo, to na jedno, to na drugie, a spojrzenie miała spokojne, jakby pewną była, że będziemy szczęśliwi. — Albert objął ją za szyję, pocałował i zawołał: Jesteśmy już i będziemy zawsze szczęśliwi! — Spokojny zazwyczaj Albert, stracił równowagę w tej chwili, ja zaś, po prostu nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.

— Pomyśl pan, Werterze — zwróciła się do mnie, — czy podobieństwo, by ta kobieta istnieć przestała! Boże, trudno sobie wyobrazić, że możemy pozwalać na to, by zabrano z domu coś, co nam było tak drogie! I tylko dzieci, odczuwające silniej, żalą się jeszcze przez długi czas, że czarni ludzie zabrali im mamę.

Wstała, ja się zbudziłem z marzeń, ale pozostałem na ławce i nie puszczałem jej ręki. — Musimy wracać, już czas! — powiedziała. Chciała uwolnić swą rękę, ale przytrzymałem ją silnie. — Spotkamy się! — zawołałem. — Poznamy się, rozpoznamy się, choćbyśmy przybrali odmienną postać! Idę, — dodałem — odchodzę bez oporu, tylko nie mam sił, nie jestem w stanie powiedzieć, że odchodzę… na zawsze! Bywaj zdrowa, Loto! Żegnam cię, Albercie! Zobaczymy się kiedyś… — Zaraz jutro! — zauważyła żartobliwie. Odczułem żywo to powiedzenie i nie spostrzegłem, kiedy wysunęła dłoń z mej ręki. Poszli aleją, ja zostałem, zobaczyłem ich w blasku światła księżycowego, padłem na ziemię i wypłakałem się, potem zerwałem się na nogi, pobiegłem na terasę i dojrzałem stamtąd jej białą suknię, połyskującą u furtki w cieniu wielkich lip. Wyciągnąłem ku niej ramiona, ale w tej chwili wszystko znikło.

CZĘŚĆ DRUGA

20 października 1771

Wczoraj przybyliśmy tutaj. Konsul czuje się niezdrowym, przeto zatrzymamy się przez dni kilka. Wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko nie był tak nieznośny. O, czuję dobrze, że los mi gotuje straszne przejścia. To nic, trzymajmy się ostro! Swobodny umysł zniesie wiele! Swobodny umysł… śmiech mnie bierze, gdy widzę, że słowo to napisać mogłem. Nieco więcej zaufania do siebie zdałoby mi się i uczyniłoby mię najszczęśliwszym pod słońcem. Tam, gdzie inni, mając odrobinę zaledwo siły i zdolności, puszą się niby pawie i zażywają błogiego samozachwytu, tam ja powątpiewam w mój talent i umiejętność. Boże, który mnie wyposażyłeś tak obficie, czemuż nie zatrzymałeś połowy swych dobrodziejstw, zsyłając mi w ich miejsce bodaj trochę pewności siebie i skłonności poprzestawania na byle czym.

Trzeba być cierpliwym, a wszystko się zmieni na lepsze. Masz słuszność, przyznaję ci, mój drogi. Czuję się nierównie lepiej, odkąd żyję pośród tłumu i patrzę na to, co ludzie robią i jak sobie radzą. Leży już w naturze ludzkiej, że porównywamy wszystko ze sobą, a siebie z wszystkim, przeto poczucie szczęścia i niedoli zawisło od tych rzeczy, z którymi się zestawiamy, a samotność jest wobec tego największym niebezpieczeństwem. Nasza wyobraźnia posiada skłonność do wzlatywania wysoko, a czerpiąc pokarm z fantastycznych miraży poezji, stwarza mnóstwo istot fikcyjnych, w porównaniu z którymi jesteśmy nieskończenie mali, wszystko poza nami wydaje nam się wznioślejsze, a każdy doskonalszym od nas. I to dzieje się zupełnie naturalnie. Odczuwamy bardzo często swe braki, a to, czego nam brak, posiada często, jak nam się wydaje, ktoś drugi. Przyznając mu tę wyższość, wyposażamy go także i naszymi, własnymi zaletami, odczuwając w tym nawet pewne idealne zadowolenie. W ten sposób powstaje ów szczytny ideał, będący naszym własnym wytworem.

Pracując natomiast mozolnie i używając jeno własnych niewielkich sił, spostrzegamy częstokroć, że przy całej powolności i ucieraniu się z przeszkodami, doprowadzamy do czegoś więcej, niż inni, płynący pełnymi żaglami i dzierżący silnie ster, a wówczas, widząc, że dorównaliśmy innym, lub, żeśmy ich nawet wyprzedzili, osiągamy poczucie własnej wartości.

26 listopada

Zaczyna mi tu być jako tako. Najlepszym jest to, że pracy nie brak, a przy tym duszę moją bawi ta mnogość ludzi i rozmaitość nieznanych dotąd postaci, dająca nad wyraz ożywione widowisko. Poznałem hrabiego C… i z każdym dniem czuję dlań większy szacunek. Posiada umysł, ogarniający szerokie kręgi i głęboki, a przez to właśnie wolny od oschłości, że uwzględnia wszystko. W zachowaniu jego przebija zdolność odczuwania przyjaźni i miłości. Powziął dla mnie życzliwość, podczas załatwiania pewnej sprawy urzędowej, gdy zauważył od pierwszych zaraz słów, że się rozumiemy i że może mówić do mnie, jak nie do każdego. Nie mogę się nacieszyć jego życzliwym postępowaniem ze mną. Nie ma chyba większej, istotniejszej radości, jak gdy otwiera się przed nami prawdziwie wielka dusza.

24 grudnia

Mam mnóstwo przykrości do zniesienia od mego konsula, jak to zresztą przewidywałem. Jest to pedantyczny cymbał, jakich mało na świecie, powolny i drobiazgowy, jak stara kumoszka. Nigdy nie jest zadowolony z siebie, przeto niczym go zadowolić nie sposób. Pracuję chętnie i łatwo i nie cierpię poprawek. On zaś ma pasję zwracać mi dany elaborat i powiada zawsze: — Dobrze pan napisał, ale przejrzyj pan to jeszcze raz, zawsze można znaleźć odpowiedniejsze wyrażenie, czy jaśniejszy zwrot! — Diabli mnie biorą nieraz. Nie ścierpi, by brakło jednego choćby — i, — jednego spójnika, a wrogiem śmiertelnym jest wszelkich dowolności w szyku zdania, jakie mi się często nasuwają pod pióro. Nie rozumie po prostu obrazu, nie odrzępolonego wedle szacownych, prastarych zasad melodii, obowiązujących katarynkę. Okropna to rzecz mieć z takim człowiekiem do czynienia.

Nagrodą jedyną jest mi zaufanie hrabiego C… Niedawno wyznał mi otwarcie, że jest bardzo niezadowolony z guzdralstwa i drobiazgowości mego konsula. — Ludzie — powiedział — mają upodobanie w utrudnianiu sobie samym i innym wszystkiego. Ale trzeba się z tym pogodzić, podobnie, jak musi pogodzić się z istnieniem góry wędrowiec. Gdyby jej nie było, oczywiście, droga byłaby wówczas krótsza i łatwiejsza, ale ponieważ góra istnieje, przeto trzeba się na nią wspinać!…

Mój szef domyśla się naturalnie, że hrabia woli mnie od niego, to go złości, a skutkiem tego korzysta z każdej sposobności, by obmawiać hrabiego przede mną. Ja, naturalnie, staję po jego stronie, a to sprawę jeszcze bardziej pogarsza. Wczoraj wyprowadził mnie z równowagi, gdyż przy okazji i mnie też przypiął łatkę. — Hrabia — powiedział — interesuje się całym światem i do tego jest jedyny, praca mu idzie jak z płatka i ma łatwość pióra, ale brak mu gruntownej wiedzy, co jest zresztą wadą wszystkich dyletantów literatury i sztuki. — Zrobił przy tym minę, jakby pytał: — Czyś się dorozumiał, że to do ciebie pite? — Ale nie odniosło to żadnego skutku, gdyż pogardzam ludźmi, mogącymi tak myśleć i w ten sposób postępować. Stawiłem mu czoło i dyskutowałem z pewnym uniesieniem. Powiedziałem, że człowiek taki, jak hrabia, budzić musi szacunek, tak ze względu na swój charakter, jak też i wiedzę. — Nie znam — powiedziałem — nikogo, komu by się powiodło rozszerzyć zakres swych wiadomości na tak rozliczne przedmioty, nie zatracając jednocześnie zainteresowania dla pospolitych spraw bieżącego życia. — Było to, dla jego ciasnego rozumu bajką o żelaznym wilku, przeto oddaliłem się, nie chcąc dalszą gadaniną jego burzyć sobie żółci.

Wyście winni temu wszyscy, namówiliście mnie bowiem do podjęcia owego jarzma, rozwodząc się szeroko o potrzebie rozpoczęcia czynnego życia. Czynne życie? Zaprawdę, jeśli człowiek, sadzący ziemniaki i wożący na sprzedaż do miasta zboże, nie wiedzie czynniejszego życia ode mnie, to zgodzę się jeszcze przez dziesięć lat wykonywać tę pracę galernika, przykuty łańcuchem, na który mnie wzięła owa bajka o czynnym życiu.

Poza tym cóż za błyszcząca nędza, jakaż nuda panuje pośród owych miernot, zebranych tu pospołu. A jakaż wre pomiędzy nimi walka o pierwszeństwo, jakże czyhają zawzięcie, by bodaj krokiem uprzedzić drugiego, jakież nędzne, jak poziome, zgoła nieosłonione niczym namiętnostki wypełniają ich dusze? Jako przykład podaję pewną kobietę. Rozpowiada ona każdemu szeroko o swym szlachectwie i swych posiadłościach, tak, że ktoś obcy musiałby ją wziąć za głupią gęś, zarozumiałą do niemożliwości ze swego pochodzenia, oraz sławy swego kraju i swych przodków. Tymczasem jest o wiele gorzej, gdyż owa osoba pochodzi z tych stron i jest córką biednego gryzipiórka. Nie mogę pojąć, by ludzie mieli tak mało zastanowienia i świadomości, że poniżają się sami i hańbią.

Przekonywam się, mój drogi, z dniem każdym dowodniej, że nie należy sądzić innych podług siebie, ale ponieważ mam tak dużo do czynienia z sobą samym i własnym, nieokiełzanym sercem, przeto najchętniej pozwalam każdemu kroczyć własną ścieżką, byleby mi inni nie przeszkadzali czynić, co mi się podoba.

Najbardziej drażnią mnie fatalne zapatrywania na mieszczaństwo i różnice stanowe. Zdaję sobie równie dobrze, jak każdy inny, sprawę z tego, że różnice, dzielące poszczególne stany są potrzebne, oraz ile mnie samemu przysparzają korzyści. Ale niechże nie stają mi na drodze tam właśnie, gdzie mogę zażyć jeszcze bodaj trochę radości, bodaj odrobiny szczęścia na świecie. Poznałem się niedawno na przechadzce z niejaką panną B… Jest to miła osoba, która zdołała zachować dużo prostoty wśród całego tego sztywnego otoczenia. Rozmawialiśmy bardzo przyjemnie, a przy pożegnaniu poprosiłem, by mi pozwoliła się odwiedzić. Zgodziła się na to tak ochotnie, że ledwo mogłem się doczekać sposobnej chwili, by pójść do niej. Nie pochodzi z tych okolic, a mieszka razem z ciotką. Ta ciocia nie spodobała mi się od razu. Zachowałem się jednak wobec niej bardzo uprzejmie, mówiąc, zwracałem się przeważnie do niej i w ciągu pół godziny dowiedziałem się pewnych szczegółów, a mianowicie, że, jak mi to później potwierdziła siostrzenica… czcigodna dama cierpi na starość niedostatek, niczego nie posiada: ani majątku, ani inteligencji, całą jej ostoją jest długi szereg przodków oraz stan, wśród którego murów zabarykadowała się, poprzestając na tej rozkoszy, by z wyżyn swoich spoglądać z pogardą na marny tłum mieszczuchów. Podobno była piękna w młodości, przebaraszkowała życie, zrazu dręczyła różnych biednych młodzieńców, zaś w wieku dojrzalszym ugięła się pod jarzmo małżeńskie pewnego starszego oficera, z którym za tę cenę i znośne utrzymanie przeżyła czas jesieni życia, a potem go pogrzebała i na starość została samotna. Nie miano by dla niej teraz żadnych względów, gdyby nie siostrzenica, posiadająca sympatię wszystkich.

8 stycznia 1772

Straszni to zaiste ludzie, wkładający całą duszę w ceremoniał i wysilający się całymi latami na to, by posunąć się o jedno bodaj miejsce wyżej przy stole. Nie brak im wcale innego zajęcia, przeciwnie, mnóstwo rzeczy zalega właśnie dlatego, że drobnostkowe utarczki nie pozwalają im jąć się spraw ważnych. W zeszłym tygodniu przez głupi zatarg w sprawie jazdy sankami cała przyjemność poszła na marne.

Naiwni to ludzie, nie zdają sobie bowiem sprawy z tego, że w istocie rzeczy pierwsze miejsce nie ma żadnego znaczenia, gdyż ten, kto je zajmuje, rzadko odgrywa główną rolę! Iluż królów podlega władzy ministrów, a jak często minister pełni wolę swego sekretarza! Któż jest w takim razie pierwszym? Ten, wydaje mi się, kto przeniknie innych i przemocą, czy chytrością umie użyć ich namiętności i sił do spełnienia swych zamierzeń.

20 stycznia

Piszę do pani, droga Loto, w małej karczemce wiejskiej, dokąd zapędziła mnie burza. Odkąd przebywam w tej smętnej norze, D…, pośród ludzi tak całkiem obcych memu sercu, nie miałem chwili, by mi dusza się nie rwała do skreślenia do pani słów paru. I tutaj byłaś pani pierwszą myślą moją, w tej chałupce, samotnej i ciasnej, gdzie siedzę i patrzę na śnieg, smagający szyby małego okienka. Gdym jeno wszedł, przypomniałem sobie twą postać i duszę twą Loto z taką gorącą czcią! Boże mocny! To pierwsza szczęsna chwila!

O, czemuż mnie nie widzisz, droga moja, ogarnionego tym wirem! Umysł mój marnieje, nie miałem ni na moment pełni odczuwania, ani jednej szczęsnej godziny! Nic! Nic! Mam wrażenie, jakbym stał przed czarodziejską szkatułą, widzę małych ludzi, koniki itp., wszystko to rusza się, a ja pytam, czy to nie jest jakieś optyczne złudzenie. Sam odgrywam jakąś rolę, a raczej ruszają mną, jak marionetką, dotykam czasem drewnianej ręki sąsiada i czuję dreszcz grozy. Wieczorem postanawiam zobaczyć wschód słońca i nie ruszam się z łóżka. W ciągu dnia obiecuję sobie ucieszyć oczy światłem księżyca i nie wychylam się z pokoju. Nie wiem, doprawdy całkiem, po co się budzę i po co idę spać.

Zaczyn, utrzymujący życie moje w napięciu, przepadł gdzieś, podnieta, która mi po nocach sen spędzała z powiek, a świtem budziła na nowo, przestała istnieć.

Jedyną naprawdę niewieścią istotą, jaką tu poznałem, jest panna B…,. podobna jest do pani, o ile do pani w ogóle może być ktoś podobny. Powie pani może, że silę się na płytkie komplementy? Jest w tym nieco prawdy. Od niejakiego czasu stałem się bardzo ugrzeczniony, bo inaczej być nie może, dowcipkuję, a kobiety twierdzą, że nikt nie potrafi lepiej chwalić ode mnie (i kłamać… dodają…, bo bez tego ani rusz…, rozumie pani?). Wracam do panny B… Dusza wyziera z jej oczu, a stanowisko społeczne ciąży jej, nie zadowalniając pragnień serca. Pragnie uciekać z tego rojowiska ludzkiego, snujemy tedy godzinami całymi marzenia, zażywając szczęścia, śniąc o życiu na wsi, ach, i o pani! Nieustannie zachwycać się panią musi, nie musi raczej, czyni to ochotnie, słucha o pani z ochotą, kocha panią!

O, czemuż nie mogę usiąść u stóp twoich w uroczym, niezapomnianym pokoiku i patrzeć na igraszki naszych drogich malców. Czemuż, kiedy stają się zbyt dla ciebie, pani, hałaśliwe, nie mogę ich uciszyć opowieścią straszliwej bajki jakiejś.

Słońce zachodzi, przelśniewając cudną biel okrytego śniegiem widnokręgu, burza minęła. A ja muszę nadal pozostać w mej klatce… Żegnam panią! Czy Albert przy pani?… A czy… Boże, przebacz mi to pytanie!

8 lutego

Od tygodnia pogoda jest okropna, ale mnie z tym bardzo dobrze. Odkąd tu jestem, nie miałem ni jednego dnia pogody, którego by mi ktoś nie zepsuł i nie zatruł. Gdy deszcz pada, wicher dmie, mróz ściska albo odwilż nadchodzi, natenczas myślę sobie: i w domu nie może być chyba gorzej, jak na dworze, czy przeciwnie i wtedy czuję się zadowolony. Kiedy zaś rankiem spostrzegam, że słońce świeci i zapowiada się dzień piękny, nie mogę się powstrzymać, by nie zawołać: oto ludziom nastręcza się znowu sposobność pozbawienia się wzajem tego daru nieba. Odbierają jedni drugim na przemian wszystko: zdrowie, sławę, radość, spoczynek, a przeważnie przez głupotę, brak zrozumienia i ciasnotę umysłu, co zresztą czynią, jak twierdzą, …w najlepszej myśli! Czasem zbiera mnie ochota rzucić się na kolana i błagać ich, by nie grzebali z taką zaciekłością we własnych wnętrznościach.

17 lutego

Zdaje się, że z konsulem dłużej nie wytrzymam, ani on ze mną. To człowiek wprost nie do zniesienia. Załatwia sprawy i wykonywa swe obowiązki w sposób tak śmieszny, że nie mogę się powstrzymać od czynienia mu na przekór i postępuję wedle własnego zapatrywania, co mu oczywiście jest bardzo nie na rękę. Wniósł na mnie zażalenie do dworu, a minister udzielił mi lekkiej co prawda przygany, ale dotknęła mnie ona tak, że miałem już wnieść prośbę o dymisję, kiedy otrzymałem od niego list prywatny. Treść listu była tego rodzaju, że ukląkłem z podziwu dla szlachetności i mądrości tego człowieka. W podziwienia godny sposób karci on mą nadmierną wrażliwość, uznaje me przesadne zresztą zapatrywania na potrzebę czynu, oddziaływania na innych i przejęcie się sprawą, jako zapał młodzieńczy, nie chce zniszczyć owych zalet, ale jeno złagodzić i tam je pragnie skierować, gdzie mogą mieć odpowiednie pole działania i wywrzeć swój skutek. Uczułem się wzmocniony na duchu na cały tydzień i pogodzony ze sobą. Cudna to rzecz spokój duszy i zadowolenie ze siebie. O, gdybyż jeno, drogi przyjacielu, klejnot ten nie był równie kruchy, jak jest cenny i piękny!

20 lutego

Niechże was, drodzy moi, Bóg błogosławi i darzy wszystkim dobrem, którego mnie odmówił!

Dziękuję ci, Albercie, żeś mnie zwiódł. Czekałem zawiadomienia o dniu waszych zaślubin, postanowiłem w ten dzień zdjąć uroczyście ze ściany sylwetkę Loty i pogrzebać ją pod stosem innych papierów. Już jesteście pobrani, a wizerunek jeszcze wisi! Niechże zostanie, wiem, że i ja biorę w tym udział, bez szkody dla ciebie zajmuję drugie miejsce w sercu Loty, chcę i muszę tam pozostać! Oszalałbym chyba, gdyby mnie zapomniała. Ta myśl, Albercie, to piekło prawdziwe! Bądź zdrów, Albercie! Żegnam cię aniele niebiański! Żegnam cię Loto!

15 marca

Doznałem przykrości, która mnie stąd wypędzi. Zgrzytam zębami! Do licha! Nie da się to już naprawić, a winę ponosicie wy wszyscy, zachęcając mnie, dręcząc i nagląc, bym objął stanowisko, które mi zupełnie nie odpowiadało. Mam tedy ja i macie wy nagrodę zasłużoną! Abyś zaś nie mówił, że zepsuły całą rzecz moje narwane poglądy, opisuję ci wszystko tak szczegółowo i jasno, jakby to uczynił zawodowy kronikarz.

Hrabia C… lubi mnie i wyróżnia, wiesz to dobrze, bom ci donosił o tym sto razy. Znalazłem się u niego wczoraj na obiedzie, a był, to właśnie dzień, w którym schodzą się doń wieczorem wszyscy utytułowani panowie i dystyngowane damy. Nie myślałem o nich wcale i nie przyszło mi na myśl, że dla podwładnego urzędnika nie ma miejsca w ich towarzystwie. Krótko mówiąc, byłem na obiedzie, a po jedzeniu udaliśmy się do salonu recepcyjnego. Chodziłem tam i z powrotem, rozmawiałem z hrabią, potem z pułkownikiem B…, który się zjawił, niepostrzeżenie nadeszła godzina przyjęcia. Dalibóg, nie zauważyłem tego. Nagle weszła najdostojniejsza pani S… z arcywielmożnym małżonkiem i należycie wylęgniętą gąską, córunią swą o zapadłych piersiach i uroczym odwłoku. Przeszły mimo i podniosły dumnie do góry swe wysoko urodzone oczy i dziurki w nosie. Mając serdeczny wstręt do tej bandy, chciałem się pożegnać i czekałem tylko, by hrabia uwolnił się na moment od tych plotkarzy obmierzłych, gdy zjawiła się moja panna B… Ponieważ na jej widok trochę ciepło mi się robi w sercu, pozostałem i stanąłem za jej krzesłem. Po chwili dopiero zauważyłem, że rozmawia ze mną z mniejszą, jak zazwyczaj szczerością, a nawet z pewnym zakłopotaniem. Uderzyło mnie to. Pomyślałem, że niczym się nie różni od reszty zebranych, uczułem się dotkniętym i chciałem odejść. A jednak zostałem, gdyż zapragnąłem nabrać o niej innego wyobrażenia, nie dowierzałem własnemu sądowi, chciałem posłyszeć bodaj jedno ciepłe słówko…, chciałem po prostu… myśl sobie zresztą co chcesz! Tymczasem salon się zapełnił. Przybył baron F…, w garderobie z czasów koronacji Franciszka I, radca dworu R…, zwany tu po prostu panem R… wraz ze swą przygłuchą żoną…, dalej zmiętoszony zawsze I…, którego strój starofrankoński dopełniany był nowożytną tandetą…, słowem, znalazło się całe stado. Rozmawiałem z kilku znajomymi, ale wszyscy byli bardzo małomówni. Dziwiłem się, lecz myślałem tylko o mojej pannie B… Nie spostrzegłem, że damy w drugim końcu salonu szepcą sobie coś, że szept ten ogarniać zaczyna również mężczyzn, że pani S… coś powiedziała gospodarzowi domu (wszystko to opowiedziała mi potem panna B…), aż na koniec zbliżył się hrabia C… i pociągnął mnie ku oknu. — Zna pan — powiedział — tutejsze poglądy na różnice stanu? Towarzystwo, jak widzę, nierade jest obecności pańskiej! — O, przepraszam bardzo, ekscelencjo! — odparłem — nie chciałbym za nic…, proszę o łaskawe przebaczenie… winienem był o tym wcześniej pomyśleć… proszę, racz mi pan, panie hrabio darować tę niekonsekwencję… Chciałem już nawet iść, ale zatrzymał mnie mój zły geniusz! — dodałem z uśmiechem, składając ukłon. Hrabia uścisnął mi dłoń z uczuciem, które wyrażało wszystko. Wysunąłem się cicho z salonu, wyszedłem na ulicę, siadłem do kabrioletu i pojechałem do M…, by tam z pagórka zobaczyć zachód słońca, a potem odczytać w Homerze wspaniałą pieśń o gościnie Ulissesa u zacnego świniopasa. To było wyśmienite.

Wieczorem udałem się na wieczerzę. Było kilka osób w gospodzie. Grali w kości na rogu stołu, odwinąwszy nakrycie. Naraz wchodzi przezacny Adelin, wiesza kapelusz, spogląda na mnie, zbliża się i mówi z cicha: — Spotkała cię nieprzyjemność? — Mnie? — zawołałem. — Hrabia wyprosił cię z towarzystwa! — Niech ich diabli biorą! — odrzekłem. — Z przyjemnością wydostałem się na świeże powietrze! — Dobrze, — zauważył — że sobie z tego wiele nie robisz, tylko przykro mi, że o tym wszyscy mówią! — Teraz dopiero zaczęła mnie gryźć cała sprawa. Zdawało mi się, że wszyscy wchodzący do sali spoglądają na mnie z tego właśnie powodu. Kipiało we mnie.

Gdziekolwiek się dzisiaj pokażę, wszyscy wyrażają mi swe współczucie, a zawistni triumfują, mówiąc: tak się dzieje pyszałkom, którzy mając ledwo odrobinę rozumu w głowie myślą, że ich to upoważnia do przekraczania wszelkich granic i do nieliczenia się ze stosunkami. Gadają różności bez końca, a ja mam się ochotę pchnąć nożem. Niech kto co chce mówi o poczuciu własnej godności, ale chciałbym widzieć człowieka, który znosi bez urazy, gdy bezkarnie ostrzy sobie na nim języki hołota, mająca nad nim przewagę. Gdyby ta gadanina nie miała podstawy… a… to co innego…, można sobie z niej kpić.

16 marca

Wszyscy się na mnie sprzysięgli. Spotkałem dzisiaj w alei pannę B… i nie mogłem się powstrzymać, aby, kiedyśmy się trochę oddalili od towarzystwa, nie dać jej odczuć żalu z powodu jej zachowania się. — Jakże mogłeś, Werterze, znając moje serce — odrzekła tonem serdecznym w ten sposób wytłumaczyć sobie moje zmieszanie. Wycierpiałam wiele z powodu pana od chwili wejścia do salonu. Przeczuwałam, co się stanie i pragnęłam kilka razy ostrzec pana. Byłam pewna, że zarówno pani S…, jak i T…, raczej wyniosą się z salonu wraz ze swymi mężami, jakby miały znieść towarzystwo pańskie. Wiedziałam też, że hrabia nie może narazić się na zatarg z nimi. Ach…, a… ta cała gadanina! — Jakto proszę pani? — spytałem, a wszystko, czego się onegdaj dowiedziałem od Adelina, przemknęło mi przez duszę, niby fala płomienna. — Ileż wycierpiałam do tej pory! — zawołała słodka ta istota z oczyma pełnymi łez. Przestałem panować nad sobą, miałem ochotę paść jej do nóg. — Mów pani wszystko! — zawołałem. Łzy spływały jej po policzkach. Otarła je, nie kryjąc się z tym wcale. — Znasz pan moją ciotkę, — powiedziała — była na zebraniu i patrzyła na całe zajście z oburzeniem. Musiałam zeszłej nocy i dziś rano wysłuchać straszliwego kazania na temat znajomości z panem. Musiałam słuchać słów złych, zawistnych, poniżających pana, i nie mogłam cię nawet bronić, jakbym pragnęła.

Każde słowo przenikało, niby miecz serce moje. Nie czuła, jaką by mi wyświadczyła łaskę, zatajając to wszystko przede mną przez samą litość. Nie poprzestając na tym, dodała jeszcze wszystko, co ludzie mówią i mówić będą i wyliczyła tych, którzy będą się radować i triumfować. Rozwodziła się, że uważać będą mą przygodę, jako karę za me zuchwalstwo i lekceważenie innych, co mi już od dawna zarzucano i rozprawiała szeroko, jak ich to musi cieszyć i śmieszyć zarazem. Popadłem w rozpacz, a wściekły jestem dotąd, rad bym przebić szpadą śmiałka, który by się ośmielił słowo rzec i czuję, że tylko widok krwi mógłby mnie uspokoić. Sto razy chwytałem nóż, by ulżyć zbolałemu sercu. Podobno konie szlachetnej rasy, gdy są zdenerwowane biegiem i przedrażnione, instynktownie nagryzają sobie żyłę, by upuścić krwi i przyjść do siebie. I ja też często rad bym sobie otworzyć żyłę, by uzyskać wolność wieczystą.

24 marca

Poprosiłem o zwolnienie ze służby i mam nadzieję, że uzyskam to u dworu. Wybaczcie, że nie starałem się uprzednio o waszą zgodę na to. Nie mogłem pozostać na stanowisku, a z góry wiedziałem, co usłyszę, jak mnie będziecie namawiali, przekonywali, wszystko wiem… i dlatego… Uwiadom o tym matkę w sposób oględny. Sam sobie poradzić nie umiem, przeto nic dziwnego, że dla niej żadnej rady nie mam. Odczuje to boleśnie, wiem dobrze. Pożałuje pięknej kariery syna, która zawieść go mogła do dostojeństw tajnego radcy, czy ambasadora, a tak nagle się skończyła i rumak bojowy wrócił do stajni. Myślcie, co chcecie, rozważajcie wszystkie możliwe sposoby i okoliczności, w których mógłbym zatrzymać stanowisko… ja odchodzę. Jeśli chcecie wiedzieć, co ze sobą pocznę, to donoszę wam, że książę ***, którego poznałem, polubił mnie i chętnie ze mną przestaje. Posłyszawszy, o mym postanowieniu, zaprosił mnie do siebie na wieś na całą wiosnę. Zapewnił mi zupełną swobodę, ponieważ zaś do pewnego stopnia rozumiemy się, przeto zaryzykuję i pojadę z nim.

19 kwietnia

Post scriptum.

Dziękuję ci za oba listy. Nie odpowiadałem, czekając z wysłaniem listu aż do otrzymania zwolnienia ze służby, gdyż obawiałem się, że matka zwróci się do ministra i utrudni mi przeprowadzenie zamiaru. Ale już po wszystkim: zwolnienie mam. Nie chcę wam mówić, z jaką niechęcią mi go udzielono i co mi napisał minister, gdyż zaczęlibyście narzekać. Następca tronu przysłał mi na pożegnanie dwadzieścia pięć dukatów i skreślił kilka słów, które mnie do łez wzruszyły. Nie potrzebuję przeto brać od matki pieniędzy, o które niedawno prosiłem.

5 maja

Wyjeżdżam stąd jutro, ponieważ zaś me miejsce rodzinne leży w odległości zaledwo sześciu mil od drogi, którą pojadę, przeto wstąpię tam, by odświeżyć wspomnienia dawnych, szczęsnych, prześnionych czasów. Wjadę tą samą bramą, którą wywiozła mnie po śmierci ojca matka po to, by się zamknąć w obrzydliwym mieścisku. Bądź zdrów, Wilhelmie, doniosę ci o szczegółach mej podróży.

9 maja

Odbyłem z nabożnym skupieniem pielgrzyma wędrówkę do miejsc rodzinnych i wznieciła ona we mnie dużo niespodziewanych uczuć. Kazałem zatrzymać konie pod starą lipą, stojącą o kwadrans drogi od miasta S. Wysiadłem i poleciwszy pocztylionowi jechać dalej, ruszyłem pieszo, chcąc nacieszyć się wedle upodobania dawnymi, wskrzeszonymi wspomnieniami. Stałem oto pod lipą, będącą za czasów chłopięcych celem i ostatnim kresem mych przechadzek. Jakże się wszystko zmieniło! Wówczas, szczęśliwy nieświadomością rwałem się w świat nieznany, który obiecywał tyle pokarmu dla serca, tyle rozkoszy, mających wypełnić i zaspokoić łaknącą i utęsknioną duszę. Teraz, przyjacielu drogi, wracałem z rozłogów świata po utracie wielu nieziszczonych nadziei i zburzonych planów. Przede mną widniały góry, ów cel mych nieustannych pożądań. Siadywałem tu godzinami i tęskniłem do nich, pragnąc całą duszą błąkać się po borach i dolinach, wabiących z tej uroczej, mglistej dali. Z jakąże niechęcią opuszczałem ulubione to miejsce, zmuszony o pewnej porze powracać! Zbliżyłem się do miasta, pozdrawiając znane z dawna domostwa, okolone ogródkami. Na nowe spoglądałem z urazą i takie same uczucia budziły we mnie wszystkie inne zmiany. Wszedłem bramą i od razu poczułem się u siebie. Drogi mój, nie chcę rozwodzić się szczegółowo: to, co mi sprawiało tak wielką rozkosz, wydałoby się w opowiadaniu bezbarwne i nużące. Postanowiłem zamieszkać w rynku tuż obok naszego dawnego domostwa. Po drodze zauważyłem, że szkoła, gdzie zacna, stara nauczycielka więziła taki tłum młodych istot, zamieniona została na kram. Wspomniałem wycierpianą w owej norze tęsknotę, wypłakane łzy, dławiące oszołomienie i strach, uciskający serce. Za każdym krokiem napotykałem rzeczy godne uwagi. Zaprawdę, pielgrzym w Ziemi Świętej nie odnajduje może tylu pamiątek wiary, a trudno chyba, by duszę jego przenikało świętsze wzruszenie. Oto jedno z tysiąca przeżyć: Szedłem z biegiem rzeki, aż do pewnej zagrody, kędy wędrowałem dawniej i gdzie stale puszczaliśmy kaczki po wodzie. Tutaj szliśmy ze sobą o lepsze, czyj kamyk najwięcej uczyni skoków po fali. Pamiętam dobrze, jak często patrzyłem w płynącą wodę, rojąc cuda niesłychane. Jakże fantastycznym wydał mi się kraj, w który dąży, i jakże rychło natrafiałem na przeszkodę dla wyobraźni. Ale nie dawała się opanować, biegła dalej, dalej, i tonąłem w kontemplacji niedosiężonej wzrokiem dali. Tak, powiadam ci, naiwnymi i tak szczęśliwymi byli przodkowie nasi, tak dziecięce żywili uczucia i taką była ich poezja. Wyrażenia Ulissesa o „niezmierzonym morzu”, o „nieskończonej ziemi” jest tak prawdziwe, tak czysto ludzkie, tak pełne tajemnic. Cóż mi z tego, że mogę dziś za każdym uczniakiem powtarzać, że ziemia jest okrągła? Człowiekowi starczy kilku zagonów, by żyć i używać życia, a mniej jeszcze, by spocząć pod ziemią.

Bawię tutaj w książęcym zameczku łowieckim i nieźle mi z jego właścicielem, jest bowiem szczery i pełen prostoty. Otaczają go jednak dziwni ludzie, których nie pojmuję. Nie są to ludzie źli, a przecież nie wyglądają na uczciwych. Czasem — wydają się nawet całkiem dobrymi, ale ufać im nie mogę. Często aż przykro mi słuchać, jak książę mówi o różnych rzeczach, które słyszał i czytał, nie zdając sobie sprawy, że powtarza biernie obce zapatrywanie, nie zaś własne, mimo że je za swoje uważa.

Ceni też wyżej mój rozum i talenty niż serce, z którego przecież jestem dumny, gdyż ono jest źródłem całej mojej siły, mego szczęścia i niedoli. To co wiem, posiąść może każdy, tylko serce me jest moją wyłącznie własnością.

25 maja

Miałem pewien zamysł, o którym nie chciałem wam wspominać przed wykonaniem, teraz, kiedy nic z tego nie będzie, widzę, że się dobrze stało. Chciałem wziąć udział w wojnie i leżało mi to długo na sercu. Z tego nawet powodu zgodziłem się przyjechać tu z księciem, który jest generałem w służbie …skiej armii. Plan swój opowiedziałem mu podczas jednej z przechadzek, ale odradził mi to i dałem się przekonać jego argumentom, bo było to we mnie nie tyle namiętnością, jak zachcianką.

11 czerwca

Cokolwiek byś na to powiedział, nie wytrzymam tutaj dłużej. Cóż tu po mnie? Czas mi się tylko dłuży. Książę zachowuje się wobec mnie z całą uprzejmością, a mimo to nie czuję się na swoim miejscu. W gruncie rzeczy nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jest on człowiekiem rozumnym, ale nieoryginalnym i towarzystwo jego nie ma dla mnie większego uroku, jak przeczytanie dobrze napisanej książki. Zabawię tu jeszcze tydzień, a potem udam się znowu na tułaczkę. Najlepiej z wszystkiego szło mi tu jeszcze rysowanie. Książę odczuwa sztukę, a miałby jeszcze większe jej zrozumienie, gdyby nie to, że tkwi głęboko w szkaradnej erudycji i pospolitej terminologii. Czasem zgrzytam zębami, bo podczas gdy uniesiony zapałem, ukazuję mu cuda natury i sztuki, on sądząc, że się popisuje, wyjeżdża zaraz z jakimś urzędowym terminem technicznym.

16 czerwca

Jestem, zaprawdę, jeno wędrowcem, pielgrzymem na tej ziemi! Czyż wy jesteście czymś więcej?

18 czerwca

Powiem ci w zaufaniu, gdzie się udać zamierzam. Muszę się tu jeszcze zatrzymać przez dwa tygodnie. Potem, jak to sam w siebie wmówiłem, chcę zwiedzić kopalnie w **. Ale to nieprawda, chcę być tylko bliżej Loty, oto cały sekret. Śmieję się z własnego serca, a czynię, co ono chce.

29 lipca

Dobrze, już dobrze!… Ach, gdybym mógł zostać jej mężem! Boże, któryś mnie stworzył, za tę rozkosz cała reszta życia stałaby się jedną dziękczynną modlitwą do ciebie! Ale nie chcę dochodzić swych praw, przebacz mi więc łzy moje, przebacz mi daremne pragnienia!… Gdyby ona była żoną moją…! Gdybym mógł tę najcudniejszą pod słońcem istotę objąć w ramiona!… Całego mnie przenika, Wilhelmie, dreszcz, gdy pomyślę, że Albert obejmuje jej smukłą kibić.

A przecież mogę powiedzieć…, czemuż bym nie miał tego powiedzieć, Wilhelmie…, ona byłaby ze mną szczęśliwszą, jak z nim! On nie jest w stanie odczuć pragnień takiego serca. Brak mu wrażliwości, mów co chcesz …serce jego niezdolne jest uderzać współmiernie, kiedy idzie… ach… o pewien np. ustęp ulubionej książki, podczas gdy moje i Loty serca rozumieją się tak doskonale; a tak samo w licznych innych chwilach, kiedy uczucia nasze ujawniać się zwykły w ocenie czynów osób trzecich. Wilhelmie drogi…, on mimo to kocha ją z całej duszy, a na cóż nie zasługuje miłość taka?… Pewien nieznośny człowiek przeszkodził mi. Łzy przestały płynąć. Nie wiem co pisać. Bądź zdrów, mój drogi.

4 sierpnia

Nie mnie jednemu tak się dzieje. Nadzieje wszystkich ludzi kończą się rozczarowaniem, a to, czego oczekują, idzie na marne. Złożyłem wizytę mej poczciwej znajomej pod lipą. Najstarszy chłopak wybiegł witać mnie, a okrzyki radosne przywabiły matkę. Była bardzo przygnębiona. Powiedziała od razu: — Proszę pana, umarł mi mój Janek! — Był to syn najmłodszy. Nie wyrzekłem ni słowa. — A mąż mój — dodała — wrócił ze Szwajcarii, nic nie przyniósł, gdyby nie pomoc zacnych ludzi, musiałby iść o żebraczym kiju, a w dodatku rozchorował się w drodze na febrę. — Nie mogłem wyrzec słowa, dałem jakąś drobną kwotę chłopcu, biedna kobieta poprosiła, bym przyjął od niej kilka jabłek, uczyniłem to i oddaliłem się, unosząc smutne wspomnienia.

21 sierpnia

Jakbym obrócił kartkę, wszystko od razu zmieniło się we mnie. Czasem świta upojny błysk dawnego życia…, ale na moment jeno! Marzę i napływa myśl, której się obronić nie mogę: — A gdyby tak Albert umarł? Wówczas ja… tak… wówczas ona…. Snuję dalej urojenia, daję się im unosić, idę aż nad sam brzeg przepaści i na jej widok cofam się przerażony.

Wychodzę bramą i stąpam drogą, przebytą po raz pierwszy w dniu, kiedy jechałem po Lotę, by ją zabrać na bal. Jakże się wszystko zmieniło! Minęło…, wszystko minęło! Ni śladu tego dnia, ni drgnienia onych uczuć dawniejszych. Jako duch wracam w spalony, zburzony zamek, który wybudował w kwiecie wieku swego potężny książę, wyposażył wspaniale we wszystko i w pełni nadziei pozostawił ukochanemu synowi.

3 września

Nie pojmuję doprawdy, jak ją może, jak śmie kochać inny, gdy ja ją kocham tak wyłącznie, tak bardzo, tak gorąco, kiedy niczego ponad nią nie znam, nie widzę i nie posiadam!

4 września

Tak jest zaiste. Przyrodę ogarnia jesień i jesiennie robi się we mnie i wokół mnie. Liście moje żółknieją, a liście drzew zaczynają opadać. Wszakże pamiętasz, co ci pisałem o owym parobczaku, którego spotkałem tu zaraz po przybyciu. Spytałem o niego po powrocie do Wahlheimu i dowiedziałem się, że wygnano go ze służby i że nikt się o niego nie troszczy. Spotkałem go wczoraj w drodze do wsi sąsiedniej, zaczepiłem, a on opowiedział mi swe dzieje. Wzruszyły mnie bardzo, czemu dziwić się nie będziesz, gdy ci je powtórzę. Chociaż nie wiem czemu to czynię, czemu nie zachowuję dla siebie wszystkiego, co mnie smuci i gnębi? Czemuż mam cię martwić, czemu dawać sposobność żałowania mnie i łajania? Zdaje się, że takie jest już moje przeznaczenie.

Był smutny, cichy, onieśmielony i na pytania odpowiadał zrazu jakoś niechętnie. Ale potem, jakby mnie i siebie na nowo rozpoznał, wyznał mi swe przewinienie i zwierzył się z nieszczęścia. Szkoda, drogi mój, że nie mogę ci powtórzyć dokładnie każdego jego słowa! Wyznał, a w opowiadaniu jego brzmiała radość i upojenie wspomnieniem, wyznał mi, że z biegiem czasu wzrosła namiętność jego dla gospodyni, u której służył, do tego stopnia, że nie wiedział co czyni, nie wiedział… jak się wyraził…, gdzie ma głowę. Przestał jeść, pić i spać, ściskało go w gardle, robił, czego należało zaniechać, zapominał zleceń, wydawało mu się, że go opętało złe, aż pewnego dnia, wiedząc, że poszła do komory pod dachem, udał się tam za nią, a raczej coś go zaciągnęło, a gdy nie chciała słuchać próśb, rzucił się na nią, chcąc posiąść siłą. Nie wiedział zgoła, co czyni i przysięgał na wszystko, że miał najpoważniejsze zamiary. Nie pragnął niczego bardziej, jak ożenić się z nią i spędzić całe życie przy jej boku. Mówił długo, potem zaczął się jąkać, jakby miał jeszcze coś nadmienić, nie śmiejąc jeno zacząć. Na koniec wyznał nieśmiało, że przypuszczała go do różnych poufałości i zezwalała na daleko posunięte pieszczoty. Mówił z przerwami, niezręcznie i wplatał gorące zaręczenia, że nie zamierza jej obmawiać, że ją kocha i ceni, jak zawsze, i że mówi to jeno dlatego, bym się przekonał, że miał podstawę do nadziei i nie jest człowiekiem zuchwałym i bezrozumnym. Tutaj, drogi mój, zacząć muszę ponownie dawną piosnkę moją, której nucić, zda się, nie przestanę nigdy. O, gdybym ci mógł dać wyobrażenie o tym, stojącym przede mną biedaku, którego mam dotąd przed oczyma! Szkoda, że nie mogę ci dać wyobrażenia, jak bardzo zajmuje mnie los jego, jak interesować mnie… musi! Ale dość tego! Znasz moją dolę i mnie znasz dobrze, przeto wiesz, co mnie pociąga do nieszczęśliwych w ogóle, a do tego, w szczególności.

Odczytując ten list spostrzegam, że zapomniałem podać zakończenia historii, którego zresztą łatwo się domyśleć. Obroniła się przed nim, a w dodatku nadszedł jej brat, który go z dawna nienawidził i chciał wydalić z domu, gdyż bał się, by przez powtórne małżeństwo siostry, dzieci jego nie utraciły dziedzictwa. Dopóki była bezdzietna, majątek jej mógł się dostać w spadku bratańcom. Brat wygnał go z domu i nadał sprawie taki rozgłos, że wdowa, choćby nawet była chciała, nie mogła z powrotem przyjąć go do służby. Wzięła sobie innego parobka, jak powiadają, poróżniła się o niego z bratem i podobno ma zań wyjść za mąż, ale…, zaręczał… nie dożyje sam dnia wesela, co sobie już postanowił stanowczo.

Nie ma śladu przesady w tym, co ci piszę, niczego nie upiększyłem, mogę nawet powiedzieć, że wypadło to nawet blado, nikle i dużo pospoliciej, jak było w rzeczywistości, bowiem użyłem naszych, oklepanych, moralizatorskich słów.

Miłość ta, wierność i namiętność, nie są to utwory fantazji. Żyje i utrzymuje się w niezrównanej czystości pośród ludzi, których zwiemy nieukształconymi i dzikimi. A czymże jesteśmy my… oświeceni… my… przemądrzy? Odczytaj w skupieniu tę historię, proszę cię bardzo! Dzisiaj, pisząc do ciebie, jestem spokojny i cichy. Możesz to poznać po porządnym charakterze pisma i braku kleksów. Czytaj i wiedz, że są to jednocześnie dzieje twego przyjaciela. Podobnie stało się ze mną, tak się ze mną stanie, a nie jestem ani w połowie tak dzielny i tak zdecydowany, jak ów nieborak, z którym porównywać się nawet nie śmiem.

5 września

Napisała karteczkę do męża swego, przebywającego w okolicy z powodu interesów. Zaczynała się: Drogi, jedyny, wracaj jak możesz najprędzej! Czekam z utęsknieniem! — Pewien znajomy wstąpił właśnie i zawiadomił, że mąż z różnych powodów musi się jeszcze przez czas jakiś zatrzymać poza domem. Kartka została na stole i wpadła mi wieczorem w rękę. Przeczytałem i uśmiechnąłem się. Spytała o powód. — Jakimże niebiańskim darem jest posiadanie wyobraźni! — zawołałem. — Przez moment mogłem się łudzić, że się to odnosi do mnie! — Przerwała rozmowę, zda się, niezadowolona, przeto zamilkłem.

6 września

Dużo mnie kosztowało, zanim się zdecydowałem rozstać z moim błękitnym, skromnym frakiem, w którym po raz pierwszy tańczyłem z Lotą. Ale zniszczył się już bardzo. Kazałem sobie zrobić zupełnie podobny, z kołnierzem i wyłogami i takąż żółtą kamizelkę i spodnie.

Co prawda, nie jest to już to samo, co przedtem…, nie wiem sam dlaczego. Sądzę jednak, że nawyknę doń z biegiem czasu.

12 września

Wyjechała na kilka dni po Alberta. Dzisiaj wszedłem do jej pokoju, podeszła ku mnie, a ja ucałowałem jej rękę z upojeniem.

Z lustra zerwał się kanarek i usiadł jej na ramieniu. — To nowy przyjaciel! — powiedziała, wabiąc go, by usiadł na dłoni. — Moje dzieciaki będą miały uciechę.

Prawda, że śliczny? Popatrz pan! Kiedy mu daję chleba, trzepota skrzydełkami. Całuje mnie też… o, patrz pan!

Gdy zbliżyła ptaka do ust, wetknął dzióbek w jej wargi, jak gdyby odczuwał rozkosz, której stał się uczestnikiem.

— Pocałuje teraz pana! — powiedziała, podając mi go. Dzióbek zbliżył się do moich warg, a dotknięcie jego dało mi coś w rodzaju słodkiej ułudy, cienia rozkoszy miłosnej.

— Pocałunek jego — powiedziałem — nie jest całkiem bezinteresowny. Szuka pożywienia i czuje się niezadowolony samą pieszczotą.

— Je mi także z ust! — powiedziała. Podała mu w ustach okruszynę, uśmiechając się z niewinną, współczującą lubością.

Obróciłem się. Nie powinna była czynić tego. Nie powinna była budzić mej wyobraźni, drażnić jej takimi obrazami, przywoływać do życia serca ukołysanego monotonią życia, nie powinna była wabić tymi niewinnymi, upojonymi gestami. A dlaczegóż to nie? Ufa mi bezgranicznie, wie, jak ją kocham!

15 września

Można oszaleć, Wilhelmie, uświadomiwszy sobie, że są ludzie, pozbawieni zupełnie poczucia tych niewielu rzeczy na ziemi, które mają jeszcze jakąś wartość. Mówiłem ci o wielkich drzewach orzechowych na probostwie w St…, pod którymi czasu odwiedzin u czcigodnego proboszcza siadywałem z Lotą. Drzewa te, osłaniające rozkosznym cieniem całe podwórze, dla mnie tak drogie, budziły wspomnienia owego zacnego pastora, który je zasadził przed wielu, wielu laty. Nauczyciel wymieniał jego nazwisko, zasłyszane z ust dziadka. Miał to być człowiek wielkiej wartości i wspominaliśmy go często ze czcią, siedząc pod drzewami. Powiadam ci, nauczyciel miał łzy w oczach, dowiedziawszy się od nas wczoraj, że je ścięto. Tak jest… ścięto je! Mało nie oszalałem, byłbym rozszarpał nikczemnika, który wymierzył pierwszy cios. I oto ja, który na śmierć zesmutniałbym, gdyby takie drzewo w mym ogrodzie uschło ze starości, muszę patrzeć na to morderstwo! Jeszcze na jedno zwróć uwagę, mój drogi, na poczucie przywiązania, tkwiące w ludziach. Cała wieś oburzona jest, a nowa pani pastorowa pozna niebawem po ilości jaj i masła, oraz innych przejawach sympatii, jaką ranę zadała całej gminie. Żona nowego proboszcza (stary zmarł) jest to chuderlawa, chorowita osoba. Nie ma ona serca dla świata, bo świat się nią wcale nie interesuje. Jest ograniczona, a sądzi, iż jest uczoną, zabawia się studiowaniem kanonów, zajmuje się bardzo gorąco modnym dzisiaj, moralno–krytycznym reformowaniem chrześcijaństwa i wzrusza wzgardliwie ramionami nad mrzonkami Lavatera. Zdrowie jej jest silnie podkopane i dlatego cały świat nie ma dla niej jednej chwili radosnej. Tylko tego rodzaju kreatura mogła się ośmielić kazać ściąć moje drzewa. Nie mogę się, jak widzisz, uspokoić. Wyobraź sobie, twierdzi, że opadające liście zanieczyszczały jej podwórze i przygnębiały ją, drzewa pozbawiały ją światła, a kiedy orzechy dojrzewały i dzieci rzucały na nie kamieniami, to ją denerwowało i przeszkadzało jej w głębokich dociekaniach porównawczych nad dziełami Kennikota, Semlera i Michaelisa. Zauważywszy, że ludzie we wsi, zwłaszcza starsi, są niezadowoleni, spytałem: — Czemuż dopuściliście do tego? — Cóż poradzić można przeciw woli wójta? — Jedno się tylko dobrze stało. Pastor, ulegając kaprysowi żony, która go zresztą nie bardzo tuczy, chciał coś i tego uzyskać i obaj z wójtem postanowili podzielić się drzewem. Tymczasem dowiedziano się o całym zajściu w miasteczku i władza skarbowa, mająca dawne pretensje do tej części gruntu plebańskiego, na którym rosły drzewa, zajęła je i sprzedała na licytacji. Mają się tedy z pyszna! O… gdybym był księciem, wówczas pastorowa, wójt i władza skarbowa… Ach, prawda!… Gdybym był księciem, cóż by mnie obchodziły wówczas drzewa, rosnące w moim kraju?

10 października

Dobrze mi jest, gdy spoglądam w jej czarne oczy. Wiesz, co mnie smuci? To, że Albert, najwidoczniej, nie jest tak szczęśliwy, jak… się spodziewał…, jakbym ja… to jest, jak ja bym się spodziewał, gdyby… Nie lubię domyślników, ale tym razem nie umiem się inaczej wypowiedzieć. Zdaje się, rozumiesz mnie.

12 października

Osjan wyrugował z mego serca Homera. Jakiż niewysłowiony jest ten świat, w który wprowadza nas niezrównany poeta. Stąpamy przez wrzosowiska pośród szalejącej wichury, niosącej w kłębach mgieł duchy praojców poprzez zalane księżycowym światłem rozłogi. Od gór dolata poszum wartkiego potoku, a w rozgwarze tym słychać jęk duchów, ukrytych w grotach skalnych i skargi oszalałej z bólu dziewczyny, opłakującej tragiczną śmierć swego kochanka u grobu, zbudowanego z czterech porosłych mchem i trawą głazów. Idę śladem błędnego, starego barda, który szuka po szerokim stepie śladu stóp ojców swoich, a znajduje jeno grobowe kamienie. Widzę, jak z jękiem spogląda ku ukochanej gwieździe wieczornej, zapadającej w odmęty morza. Wówczas zmartwychpowstają w duszy bohatera prastare czasy, kiedy przyświecała nadzieja mężnym bojownikom, a księżyc oblewał światłem uwieńczony kwiatami, wracający po zwycięskich zapasach, okręt. Bolesną troskę czytam na jego czole i widzę, jak wódz ostatni, opuszczony i zmęczony strasznie, chwiejnym krokiem zmierza do grobu. Otaczają go chmurą cienie zmarłych, dusza jego rozpłomienia się bolesnym żarem minionych radości, spogląda po zmartwiałej ziemi, po wysokiej, falującej z wiatrem trawie i woła: — ”Zjawi się wędrowiec, który mnie znał w czasach mej krasy i spyta: Gdzież jest pieśniarz, Fingala syn dostojny?. Kroczył będzie przez mój grób i rozpytywał będzie o mnie po ziemi na próżno!…” — Gdy o tym myślę, przyjacielu mój, rad bym wyrwać miecz z pochwy któremuś z rycerzy i uwolnić od razu księcia mego z niewysłowionej męki zamierania, a potem w ślad wolnego już herosa posłać duszę własną.

19 października

O, jakże straszna jest pustka, którą czuję w piersiach! Myślę często: — Gdybyś mógł ją bodaj raz jeden przycisnąć do serca, wypełniłaby się ta pustka niezawodnie.

26 października

Przekonywam się, drogi mój, coraz to lepiej i lepiej, że nader niewiele zależy na istnieniu człowieka. Do Loty przyszła przyjaciółka, ja zaś wyszedłem do drugiego pokoju i wziąłem do ręki książkę. Ale nie mogłem czytać, przeto zacząłem pisać. Słyszałem, jak rozmawiają z cicha o rzeczach błahych i nowinach miejskich, o ślubie tej a tej, o chorobie tego a tego. — Cierpi pono na kaszel, widać jej kości na policzkach i zapada w omdlenie, nie dałabym grosza za jej życie. — Tak mówiła przybyła. — N. N. — odrzekła Lota — także ma się źle. — Spuchł na całym ciele! — dodała przyjaciółka. W wyobraźni ujrzałem się u łoża tej biedaczki i dostrzegłem, z jaką niechęcią żegna się z życiem… jak… Tymczasem one rozmawiały o bliskiej śmierci z taką obojętnością, jak się to zawsze czyni, gdy ktoś obcy umiera.

Rozglądam się wokoło po pokoju, widzę suknie Loty, papiery Alberta, meble tak dobrze mi znane, nawet kałamarz, ogarniam to wszystko spojrzeniem i myślę: — Czymże jesteś dla nich? Na ogół przyjaciele lubią cię i cenią, raduje ich czasem twoja obecność i serce twe łudzi się, że bez ciebie obejść by się nie mogli. Gdybyś jednak oddalił się, gdybyś ich opuścił, czyżby odczuli brak i czyby go czuli długo? Czy strata ta zaważyłaby na ich losie? Tak znikomym jest człowiek, że nawet tu, gdzie posiada zupełną pewność swego istnienia, nawet tu, gdzie obecność jego oddziaływa niezaprzeczalnie na drugich, nawet w pamięci, w duszy swych bliskich, nawet tutaj, trwać może jeno bardzo, bardzo krótko i bardzo, bardzo rychło musi się zamglić i rozpaść w nicości.

27 października

Myśl, że tak niewiele znaczymy dla siebie wzajem, napełnia mnie taką rozpaczą, że rad bym poszarpać sobie piersi i roztrzaskać głowę. Jeśli nie wniosę gdzieś sam miłości, radości, przywiązania, czy rozkoszy, to nie da mi ich nikt inny, a także mimo serca wezbranego szczęściem nie stanę się niczym dla tego, kto jest dla mnie obojętny i oziębły.

Wieczorem

Posiadam tyle, a wszystko pochłania uczucie dla niej. Posiadam tyle, a bez niej wszystko mi jest niczym.

30 października

Ileż razy już chciałem jej się rzucić na szyję? Bóg jeden wie chyba, co czuje człowiek, spoglądający ciągle na istotę tak pełną ponęt, a nie będący w możności zdobyć jej. Zdobywanie, jest to przecież rzecz właściwa człowiekowi. Czyż z samego instynktu nie wyciągają dzieci rąk do wszystkiego, co ujrzą przed sobą? A ja…

3 listopada

Bóg świadkiem, że kładę się często z pragnieniem, a nawet czasem z nadzieją niezbudzenia się wcale. A rano otwieram oczy, spostrzegam słońce i czuję się nieszczęśliwym. Szkoda, że nie jestem kapryśnym, że nie mogę złożyć winy na pogodę, na kogoś innego, czy na nieudałe przedsięwzięcie. Wówczas owo straszne brzemię zniechęcenia gniotłoby mnie jeno przez połowę. Tymczasem… czuję wyraźnie, że winien jestem tylko ja sam… Nawet nie jest to wina, ale we mnie bierze początek cała obecna niedola, jak ongiś ja sam byłem źródłem własnego szczęścia. Wszakże jestem tym samym człowiekiem, którego rozpierał niedawno nadmiar uczuć, który kroczył poprzez raj, który pragnął zawrzeć świat cały w rozmiłowanym sercu swoim! Ale serce to obecnie zamarło, nie tryska zeń strumień zachwytu, oczy me wyschły, a myśli nie odświeżane falą łez, stępiały i tkwią kędyś skryte za fałdami czoła. Cierpię, bowiem utraciłem to, co było rozkoszą mego życia, ową świętą, ożywczą siłą, która stwarzała wokół mnie światy! Przepadła!… Wyglądam oknem, widzę odległe wzgórza, okryte mgłą, która pierzcha pod promieniami rannego słońca, światłość zalewa cichą łąkę, a rzeka, wijąc się pośród bezlistnych wierzb, płynie bezgłośnie. Przyroda, ongiś tak cudna, leży teraz odrętwiała, nieruchoma, niby polakierowany obrazek, a gdy patrzę na nią, z serca mego nie przenika do mózgu, ani ślad szczęścia. Stoję oto, nędzarz w obliczu Boga, podobny wyschłej studni, czy dziurawemu, pustemu wiadru. W chwilach takich częstokroć rzucam się na ziemię i błagam Boga o łzy, jak rolnik prosi o deszcz, kiedy niebo okryły opony spiżowe, a ziemia łaknie odświeżenia.

Ach! Czuję, że Bóg zsyła deszcz i pogodę nie dlatego, że o nie błagamy tak żarliwie! O, czemuż szczęsnymi były czasy owe, których wspomnienie dręczy mnie tak okrutnie? Oto dlatego, że oczekiwałem z cierpliwością na przyjście ducha i z gorącą wdzięcznością i pokorą serca wchłaniam rozkosz, którą zlewał na mnie.

8 listopada

Z jakąż słodyczą wypominała mi wybryki moje! Polegają one na tym, że czasem szklanka wina kusi mnie do wypicia całej butelki. — Nie czyń pan tego! — mówiła. — Pamiętaj o Locie! — Mam pamiętać? — odparłem. — Czyżbym mógł zapomnieć? Zresztą, czy pamiętam, czy nie, zawsze jesteś przytomna duszy mojej! Dzisiaj siedziałem w tym właśnie miejscu, gdzieś pani wówczas wysiadła z powozu… — Zaczęła mówić o czym innym, by nie dopuścić dalszego rozwodzenia się o tym. Przyjacielu, już po mnie! Ona może robić ze mną, co tylko chce!

15 listopada

Dziękuję ci, Wilhelmie, za serdeczne współczucie, za życzliwą radę i proszę cię bardzo, bądź spokojny. Muszę przecierpieć wszystko i przy całym znużeniu sił mi na to nie zbraknie. Wiesz dobrze, że szanuję religię i zdaję sobie sprawę z tego, że jest niejednemu strudzonemu podporą i niejednemu łaknącemu ochłodą. Ale czyż jest, czy musi być tym dla każdego? Spójrz na świat szeroki, a ujrzysz całe rzesze ludzi, którym religia nie była nigdy niczym i niczym nie będzie, bez względu, czy ją im głoszono, czy nie. Dlaczegóż tedy mnie ma być ostoją? Wszakże sam Syn Boży powiada, że: ci będą wokół niego, których pośle Ojciec! Jeśli mnie tedy nie pośle, jeśli, jak mi powiada serce, pozostawi mnie dla siebie, to cóż będzie? Proszę cię bardzo, nie zrozum tego opacznie, nie sądź, że w niewinnych mych słowach tkwi szyderstwo. Otwieram przed tobą całą duszę moją, choć wolałbym zamilczeć, bo niechętnie mówię o rzeczach, o których wszyscy wiemy bardzo niewiele. Człowiek musi wycierpieć tyle, ile mu przeznaczono, wypić swój kielich, to jego los! Ale, jeśli kielich zesłany Bogu z nieba był zbyt gorzki dla jego ludzkich ust, to po cóż ja mam udawać i twierdzić, że mój kielich ma smak słodki? Czemuż miałbym się wstydzić wyznać to w chwili, kiedy moja cała istota waha się pomiędzy być lub nie być, kiedy przeszłość błyskawicowo rozświetla przepaści przyszłości, gdy wszystko wali się pode mną i gdy świat ginie razem ze mną? Wszakże usty moimi woła istota ludzka, zdana na samą siebie, tracąca siebie samą, nieuchronnie zapadająca się w nicość, a z głębi onych, daremnie starając się na wierzch wydobyć, wyrywa się rozpaczny głos: — Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? — Czemuż bym się tedy miał wstydzić onego wołania, czemuż bym nie miał bać się onej chwili, kiedy drżał przed nią ten, który mocny jest zwinąć niebiosy, niby postaw sukna?

21 listopada

Ona nie widzi, nie czuje, że mi sposobi truciznę, od której wraz z nią zginę, a ja piję z rozkoszą z kielicha, który mi podaje na zatracenie moje. Cóż znaczyć może owo dobrotliwe spojrzenie, którym mnie ogarnia często… nie często, ale czasem…, co znaczy owa uległość, która sprawia, że przejmuje się uczuciami, jakie mnie ożywiają, co znaczy owo współczucie z cierpieniami mymi, jakie wyraźnie czytam w jej twarzy?

Wczoraj podała mi na pożegnanie rękę i powiedziała: — Do widzenia, drogi Werterze! — Drogi Werterze? — Pierwszy to raz nazwała mnie drogim, toteż przeniknęło mnie na wskroś dziwne drżenie. Powtórzyłem to sobie ze sto razy, a wczoraj wieczorem, kładąc się do łóżka i gadając jak zawsze ze sobą samym, powiedziałem nagle — Dobranoc, drogi Werterze! — Roześmiałem się, posłyszawszy to pozdrowienie.

22 listopada

Nie mogę się modlić: — Daj mi ją! — A jednak często zdaje mi się, że jest moją. Nie mogę się modlić: — Daj mi ją, — gdyż jest własnością innego. Pokpiwam sobie z własnego bólu, i gdybym sobie popuścił cugli wygłosić bym mógł całą litanię antytez.

24 listopada

Ona odczuwa me cierpienia. Dzisiaj przeniknęło mi serce jej spojrzenie. Byliśmy sami, ja milczałem, a ona patrzyła na mnie. Nie dostrzegałem teraz jej ponętnej piękności, znikł mi sprzed oczu urok jej wzniosłego ducha. Odczułem o wiele czulsze spojrzenie, malowało się w nim głębokie współczucie i słodka litość. Dlaczegóż nie wolno mi było rzucić jej się do stóp? Dlaczegóż nie śmiałem objąć jej szyi i podziękować pocałunkami? Chcąc ujść przed tym nastrojem, siadła do fortepianu i zaczęła nucić cichym, ledwo dosłyszalnym głosem, towarzysząc sobie harmonijnymi akordami. Nigdy piękniejsze nie były jej usta, otwierały się z takim pragnieniem, wchłaniając słodycz tonów, płynących z instrumentu i odpowiadając im echem pieśni. Ach, jakże ci to opisać zdołam? Nie mogłem się dłużej opierać, pochyliłem się i przysiągłem: — Nigdy nie ośmielę się złożyć na was pocałunku, o wargi, ponad którymi unoszą się niebiańskie zjawy! — A jednak… Ha! Widzisz, ta rozkosz staje ścianą nieprzebytą tuż przed moją duszą… Rad bym jej doznać, a potem zginąć, odpokutowując grzech… Zaliż to grzech?

26 listopada

Czasem powiadam sobie: Los twój jest wyjątkowy, wielbij szczęście innych ludzi… takich mąk, jak twoja, nie zaznał nikt jeszcze! Biorę się do czytania poety czasów dawnych i wydaje mi się, że widzę własne serce. Ileż mi trzeba będzie wycierpieć jeszcze? Ach, więc ludzie żyjący przede mną przechodzili także podobne tortury?

30 listopada

Nie chcę, nie chcę się opamiętać! Gdziekolwiek stąpię, ściga mnie zjawa, wyprowadzająca mnie z równowagi! Dziś… ach, czymże jest los człowieka!

W południe udałem się nad wodę. Nie miałem ochoty na obiad. Wokoło mnie była pustka, zimny, wilgotny wiatr dął od strony gór, a gęsta mgła zalała dolinę. Z dala ujrzałem człowieka w zielonym, zniszczonym kaftanie, wałęsającego się pomiędzy skałami, jak gdyby szukał ziół. Na odgłos mych kroków obrócił się i spostrzegłem, że twarz jego jest interesująca. Główną cechą jej wyrazu był głęboki, cichy smutek, poza tym wyglądała rozsądnie i miała nawet w sobie coś pociągającego. Czarne włosy, upięte były szpilkami w dwa wałki po bokach głowy, a reszta spleciona w długi warkocz, spadała na plecy. Z odzieży wyglądał na człowieka pospolitego, osądziłem też, że nie pogniewa się, jeśli go zaczepię i spytałem, czego szuka? — Szukam kwiatów! — odparł z głębokim westchnieniem. — Ale nie mogę znaleźć! — Nie pora teraz na kwiaty! — zauważyłem z uśmiechem. — Tyle jest wszędzie kwiatów! — powiedział, zbliżając się do mnie. — W ogrodzie moim są róże i nagietki i to w dwu odmianach. Jedne dostałem od ojca, pełno ich wszędzie, jak chwastów. Ale od dwu już dni szukam i znaleźć ich nie mogę! Wiem, że w domu zawsze są kwiaty, żółte, niebieskie i czerwone, a kwiat centurii jest też bardzo powabny… tylko nie mogę jakoś znaleźć żadnego! — Zauważyłem, że nie ma zdrowego rozumu, przeto spytałem wymijająco, na co mu te kwiaty potrzebne. Na twarzy jego zjawił się dziwny, bolesny uśmiech. — Jeśli mnie pan nie zdradzi, — rzekł, kładąc palec na ustach — to powiem. Obiecałem bukiet mojej dziewczynie! — Bardzo to pięknie! — odparłem. — Ona ma mnóstwo innych rzeczy, — powiedział — jest bardzo bogata! — A jednak zadowolona jest z pańskiego bukietu! — odrzekłem. — Ona — ciągnął dalej — posiada mnóstwo klejnotów i koronę! — Jakże się zowie? — spytałem. — Gdyby mi Stany Generalne wypłaciły mą należytość, — odrzekł — stałbym się innym człowiekiem! O, jakżem był szczęśliwy dawniej! Ale teraz przyszedł na mnie kres! Teraz jestem… — Nie dokończył i spojrzał załzawionym okiem w niebo. — Byłeś pan tedy szczęśliwym? — spytałem. — O, tak, — odparł — pragnę, by ten czas powrócił! Wówczas czułem się wesołym, lekkim, jak rybka w wodzie! — Henryku! — zawołała stara kobieta, idąca drogą. — Gdzie żeś się podział? Szukaliśmy cię wszędzie! Chodź na obiad! — Czy to wasz syn? — spytałem, zbliżając się do niej. — Tak, to mój nieszczęśliwy syn! — odrzekła. — Bóg włożył ciężki krzyż na moje barki. — Kiedyż mu się to przydarzyło? — ciągnąłem dalej. — Od dosyć dawna, — odparła — teraz dzięki Bogu jest spokojny, ale przez cały rok szalał i musiano go okutego trzymać w szpitalu. Teraz jest nieszkodliwy, tylko ciągle przestaje z królami i cesarzami. Był dobrym, cichym chłopcem, pracował i pomagał mi, miał bardzo ładny charakter pisma, aż nagle popadł w zadumę, dostał gorączki, potem ataku szału i w końcu stał się takim, jakiego pan ma przed sobą. O, gdybym panu wszystko opowiedziała… Powstrzymałem potok jej wymowy pytaniem, co to był za czas, o którym wspomina, jako o szczęśliwym i wesołym okresie swego życia. — Biedny chłopak, — odparła z uśmiechem politowania, — wysławia zawsze czas, kiedy nie wiedział, co się z nim dzieje, czas swego pobytu w szpitalu obłąkanych! — Słowa te padły na mnie, jak grom, wetknąłem kobiecie pieniądz w rękę i odszedłem pospiesznie.

— Byłeś wówczas szczęśliwy! — zawołałem, idąc ku miastu. — Było ci dobrze, jak rybce w wodzie! Boże wielki! Więc takim jest los człowieka, że czuje się szczęśliwym, póki nie dojdzie do rozumu, a potem musi go stracić, by na nowo pozyskać szczęście! Biedaku, jakże zazdroszczę ci twego obłędu i nieświadomości, w której żyjesz. Pełen nadziei idziesz zrywać w zimie kwiaty dla swej królowej, żałujesz, że ich nie ma, a nie wiesz, dlaczego się tak dzieje. A ja… ja wychodzę z domu bez wszelkiej nadziei, bez celu i wracam z tym samym na powrót! Marzysz o tym, czym zostałbyś, gdyby ci Stany Generalne wypłaciły należytość. Szczęśliwy jesteś, bowiem o niedolę swą obwiniać możesz przeciwności ziemskie, które istnieją poza tobą. Nie wiesz, nie czujesz, że przyczyna złego mieści się w twym obłąkanym sercu i spaczonym umyśle, których to przyczyn usunąć nie jest w stanie żaden z królów tego świata.

Biada temu, kto drwi z chorego, poszukującego istotnego źródła zła, kto uświadamia go i przez to zwiększa jego chorobę i życie czyni mu boleśniejszym jeszcze; kto urąga biednemu sercu jego, dążącemu pielgrzymką do Świętego Grobu, by uciszyć wyrzuty sumienia swego i uleczyć cierpienia swoje. Każda rana jego stóp, depcących ścieżki najeżone cierniami jest balsamem dla znękanej duszy, po każdym dniu mozolnej wędrówki kładzie się na spoczynek serce jego bardziej swobodnie, czując ulgę w męce. Czyż śmiecie to nazywać urojeniem, wy przekupnie pustych słów, wylęgający się pod pierzynami? Urojenie? O Boże! Łzy mi się cisną do oczu! Stworzyłeś człowieka tak biednym i opuszczonym, po cóż mu tedy przydałeś jeszcze bliźnich, którzy okradają go z tego ubóstwa, z tej odrobiny zaufania, jakie żywi ku tobie, o Boże miłości! Czymże jest bowiem wiara w moc leczniczą jakiegoś korzonka, jakichś tam łez winorośli, jeśli nie zaufaniem, że tchnąłeś we wszystko, coś stworzył wokół, siłę leczniczą i ukojną, których nam tak bardzo i tak ciągle potrzeba? Ojcze nieznany! Ojcze, któryś mieszkał zawsze w duszy mojej, a teraz jeno odwróciłeś ode mnie oblicze… zawołaj mnie, każ mi przyjść do siebie! Nie milcz dłużej, milczenia bowiem twojego nie usłyszy dusza moja i nie wstrzyma się. Czyżby człowiek–ojciec mógł trwać dalej w gniewie, gdyby mu rzucił się na szyję niespodzianie przybyły syn i zawołał: — Wróciłem ojcze mój! Nie gniewaj się, że przerwałem wędrówkę, w której dłużej wytrwać miałem wedle woli twojej. Świat jest cały jednaki, wszędzie jest praca, trud i nagroda, zapłata i radość, ale cóż mi z tego? Dobrze mi tam, gdzie ty jesteś i w obliczności twojej chcę cierpieć i radować się… Czyż ty, drogi ojcze niebieski, mógłbyś odprawić z niczym syna swego?

1 grudnia

Wilhelmie! Człowiek, o którym ci pisałem, ów szczęśliwy biedak, był pisarzem u ojca Loty, zapałał ku niej namiętnością, ukrywał to, potem wyznał, został wydalony ze służby i oszalał. Zrozumiesz pewnie, jakich uczuć doznawałem, kiedy mi Albert historię tę opowiadał z takim spokojem, z jakim ty zapewne odczytasz te moje słowa.

4 grudnia

Posłuchaj… Ze mną już, widzisz, koniec, nie zniosę tego dłużej! Dzisiaj siedziałem przy niej…, a ona grała na fortepianie różne melodie z nieopisanym wyrazem… Siostra jej ubierała na mych kolanach lalkę. Oczy me napełnione były łzami. Pochyliłem się, zobaczyłem jej obrączkę ślubną…, łzy puściły mi się strumieniem. A ona zaczęła nagle ową niebiańską, znaną melodię, tak to uczyniła niespodziewanie, że dreszcz mi przeniknął duszę i zjawiły się wspomnienia minionych czasów, kiedy pieśń ową słyszałem. Przeżywałem okresy walk i cierpień, pomarłych nadziei, a potem… Zacząłem chodzić po pokoju, a serce biło mi młotem. Nagle rzuciłem się ku niej, wołając: — Na miłość boską, przestań pani! — Przerwała i patrzyła w osłupieniu. — Werterze, — powiedziała z uśmiechem, który mi przeniknął duszę — Werterze, pan jesteś ciężko chory! Masz wstręt do ulubionych swych potraw! Idź pan! Proszę, uspokój się… — Wybiegłem i… Boże, ty widzisz niedolę moją i zakończysz ją!

6 grudnia

O, jakże mnie prześladuje jej postać! Czuję ją w duszy mej we śnie i na jawie! Gdy zamknę powieki, czuję pod czołem, tu, gdzie ogniskuje się wzrok wnętrzny, widzę jej czarne oczy. Tutaj jest coś, czego ci powiedzieć nie umiem. Gdy tylko zamknę oczy, widzę je, wydają mi się jak morze, czy przepaść i nie znikają… czuję je pod czaszką.

Podobno półbogiem jest człowiek? I cóż stąd, gdy sił mu nie staje w chwili, kiedy potrzebuje ich najbardziej. Cóż mu stąd, jeśli zarówno wśród wzlotu najwyższej radości, jak i wśród pognębienia najsroższego bólu, musi powracać do onej człowieczej normy, do poziomu onej jałowej, tępej i zimnej świadomości i nie może, chociaż pragnie i tęskni, zatonąć w toniach nieskończoności!

WYDAWCA DO CZYTELNIKA

Szkoda prawdziwa, że nie pozostało nam z ostatnich, przedziwnych przeżyć przyjaciela naszego tyle materiału rękopiśmiennego, byśmy nie byli zmuszeni przerywać opowiadaniem toku jego własnych listów.

Stało się jednak inaczej, przeto postarałem się zebrać dokładne wiadomości z ust ludzi dobrze poinformowanych. Są one bardzo proste i, z wyjątkiem drobnych szczegółów , zgadzają się ze sobą w zupełności. Różnice dotyczą jeno zapatrywań osób głównych i sądy o nich są rozbieżne.

Jest tedy zadaniem naszym opowiedzieć wiernie to, czegośmy się dowiedzieć zdołali, oraz dołączyć pozostałe listy zmarłego, nie pomijając lekceważeniem najmniejszego nawet świstka, z uwagi na to, jak trudną jest rzeczą odkryć powód czynu najdrobniejszego nawet, gdy idzie o osobistość nieprzeciętną.

Zniechęcenie i smutek ogarniały coraz bardziej duszę Wertera, splątały się z sobą i owładnęły wkrótce całą jego istotą. Równowaga jego ducha została zniweczona, wewnętrzna gorączka i gwałtowność zmieniły najzupełniej jego charakter, wywołały nieznane dotąd objawy i doprowadziły go w końcu do stanu wyczerpania, z którego porywał się jeszcze czasem do walki ze złem z energią większą, niż dotąd, ale zaraz opadał. Udręka serca podkopała siły jego ducha, znikło ożywienie, znikła bystrość umysłu, stał się ponurym w towarzystwie, coraz bardziej zapadając w rozpacz i w miarę tego stając się coraz to niesprawiedliwszym. Tego przynajmniej byli zdania przyjaciele Alberta. Twierdzą, że Werter nie był w stanie należycie ocenić tego czystego, spokojnego człowieka, który posiadł z dawna upragnione szczęście i zachowywał się w ten sposób, by go w przyszłości nie utracić. Nie mógł ocenić tego Werter, który, że tak rzec można, dnia każdego wyrzucał wszystko co posiadał, a wieczorem cierpiał niedostatek. Albert, mówili oni, nie mógł się w tak krótkim czasie zmienić, był on zawsze takim samym, jakim go Werter poznał i uznał za godnego czci i szacunku. Kochał Lotę nad wszystko, był z niej dumny i pragnął, by ją każdy uznawał za najdostojniejszą kobietę pod słońcem. Nie można mu przeto brać za złe, iż starał się odwrócić nawet cień podejrzenia, że godzi się na jakikolwiek, choćby najniewinniejszy podział swego szczęścia z kimś drugim. Przyznawali, że Albert często wychodził z pokoju swej żony, gdy Werter znajdywał się w jej towarzystwie, ale nie czynił tego z nienawiści, czy nawet niechęci dla swego przyjaciela, ale dlatego, że czuł, iż obecność jego cięży Werterowi.

Ojciec Loty zasłabł i nie mógł wychodzić z domu. Posłał tedy córce bryczkę, a ona wyjechała. Był to piękny dzień zimowy, spadł obfity śnieg i okrył wszystko wokół bielą.

Werter udał się na drugi dzień do leśniczówki, by odwieźć Lotę, gdyby Albert nie mógł tego uczynić. Piękna pogoda nie zdołała oddziałać na jego usposobienie, duszę mu uciskało straszliwe brzemię, przed oczyma snuły się ponure obrazy, a myśl przechodziła od jednych smutnych rozważań do innych.

Ponieważ żył w ciągłej rozterce ze sobą, przeto usposobienie drugich wydało mu się również podejrzane i zmącone. Był przekonany, że nadwerężył stosunek Alberta do żony, polegający dotąd na zupełnym zaufaniu, robił sobie wyrzuty i odczuwał w głębi duszy niechęć dla Alberta.

Wśród drogi rozmyślał nad tym ciągle. — Tak, tak — mówił do siebie, zgrzytając zębami. — To się nazywa współżycie serdeczne, miłe, przyjacielskie, spokojne i na wierności oparte? Nie, jest to raczej nasycenie i obojętność! Wszakże byle jaki interes ma dlań dużo więcej uroku, niż ta czarowna, niezrównana kobieta! Czyż on umie ocenić swe szczęście? Czyż szanuje ją, jak na to zasługuje? Posiada ją… no i cóż z tego! Wiem o tym, jak wiem o wielu innych rzeczach i zdawało mi się, że nawykłem do tej myśli. Ale nie…, ona mnie doprowadzi do szaleństwa, do grobu wpędzi… A czyż przyjaźń jego dla mnie wytrzymała próbę? Wszakże w przywiązaniu mym do Loty dostrzega zamach na swe prawa, w mej serdeczności dla niej dopatruje się wyrzutu! Wiem o tym i czuję to, że nie może mnie znieść i pragnie, bym się oddalił! Obecność moja jest mu ciężarem.

Co chwila przystawał, potem ruszał naprzód i znowu zdawało się, że chce zawrócić. Ale kroczył dalej i rozmawiając ze sobą i rozmyślając, znalazł się wreszcie przed leśniczówką.

Otworzył drzwi i spytał o komisarza i Lotę, ale zastał wielkie poruszenie w całym domu. Najstarszy chłopak powiedział mu, że w Wahlheimie zdarzył się tragiczny wypadek, że jeden z chłopów miejscowych został zamordowany. Nie wywarło to na nim wielkiego wrażenia. Wszedł do pokoju i zastał Lotę w żywym sporze z ojcem, który mimo choroby upierał się jechać, by zbadać sprawę na miejscu. Sprawcy dotąd nie odkryto, znaleziono zabitego rankiem pod drzwiami domu i zgromadzono jeno poszlaki. Nieboszczyk był parobkiem pewnej wdowy, a przedtem służył u niej inny parobek, który opuścił służbę w sposób niezupełnie dobrowolny.

Werter, posłyszawszy to, zerwał się, jak oparzony. — Czyż to możliwe? — zawołał. — Muszę tam iść natychmiast! Nie mógłbym usiedzieć na miejscu! Pospieszył do Wahlheimu, po drodze odżyły w nim wspomnienia i nie miał zgoła wątpliwości, że czynu dopuścił się człowiek, z którym nieraz rozmawiał i którego tak polubił.

Musiał przechodzić pod lipami, chcąc dostać się do gospody, gdzie złożono ciało i przeraził się na widok znanego, uroczego zakątka. Próg, na którym bawiły się zazwyczaj dzieci, pokryty był krwią. Miłość i wierność, owe najszczytniejsze uczucia człowieka, zmieniły się w przemoc i morderstwo. Drzewa były skostniałe, bezlistne, pokrywała je okiść, a piękne żywopłoty, otaczające mur cmentarny, wyłysiały teraz, zrzedły, a w przerwach pomiędzy jednym, a drugim krzakiem widniały pokryte śniegiem nagrobki.

W chwili, gdy się zbliżał do gospody, gdzie była zgromadzona cała wieś, rozległ się nagle krzyk. W dali ukazali się zbrojni, a wszyscy zaczęli wołać, że prowadzą mordercę. Werter spojrzał i pozbył się wszelkiej wątpliwości. Tak, to był parobek, który kochał tak bardzo wdowę. Jego to napotkał niedawno i przekonał się, że trawi go cicha zawziętość i rozpacz.

— Cóżeś uczynił nieszczęsny! — zawołał Werter, zbliżając się do więźnia. Parobek spojrzał nań, pomilczał przez chwilę, a potem odparł spokojnie: — Nikt jej nie dostanie i ona nie wyjdzie za nikogo!… Zaprowadzono go do gospody, a Werter oddalił się szybko.

Ten straszny wypadek i owo zetknięcie się z nim wywołało w Werterze gwałtowny przewrót. Wyrwało go to ze smutku, zniechęcenia, obojętnej rezygnacji, ogarnęło go niezmierne współczucie i poczuł przemożną chęć uratowania tego człowieka. Wczuwał się w jego nieszczęście, uważał go mimo zbrodni za niewinnego, wżył się do tego stopnia w jego położenie, że pewnym był, iż zdoła przekonać innych. Rad by był bronić go niezwłocznie, na usta wybiegały mu już słowa gorącego orędownictwa, pospieszył na leśniczówkę i nie mógł się powstrzymać, by po drodze nie wypowiedzieć półgłosem całej mowy.

Wchodząc do pokoju, zobaczył Alberta i widok ten zbił go z tropu. Ale opanował się niebawem i z wielkim ożywieniem zaczął przekonywać komisarza. Komisarz słuchał i potrząsał głową, ale, jak się należało spodziewać, wzruszyć się nie dał, mimo że Werter przytaczał z niezmiernym zapałem, prawdą i namiętnością wszystko, co tylko człowiek powiedzieć może na obronę drugiego człowieka. Komisarz nie pozwolił mu nawet dokończyć wywodu, zaoponował żywo i zganił, że może ujmować się za skrytobójcą. Przedstawił, że w ten sposób nie ostałoby się żadne prawo i całe bezpieczeństwo w państwie znikłoby raz na zawsze, a w końcu dodał, że w sprawie tego rodzaju nie może podejmować niczego, bez ściągania na siebie wielkiej odpowiedzialności i, że niczym nie wolno mu naruszać przepisanego porządku postępowania.

Werter nie poddał się jeszcze, ale prosił, by komisarz zamknął oczy na ułatwienie winowajcy ucieczki! I na to w żaden sposób zgodzić się nie chciał. Albert, wmieszawszy się do rozmowy, stanął po stronie teścia, Werter został przegłosowany i zbolały ruszył do domu, usłyszawszy od komisarza po kilkakroć powtórzony smutny wyrok: — Nie, nie można go uratować!

Jak mu słowa owe utkwić musiały w myśli, widzimy z karteczki, pozostałej wśród papierów a napisanej niezawodnie tegoż samego dnia.

— »Nieszczęsny, nie można cię uratować! Widzę dobrze, że nic nas obu uratować nie może!«

Głębokim wstrętem napełniły Wertera słowa, jakich użył Albert w rozmowie z komisarzem w sprawie więźnia. Dopatrywał się w nich ukrytego żądła przeciw sobie skierowanego, a mimo że po namyśle przyznać musiał, iż obaj mieli zupełną słuszność, to jednak wydało mu się, że musiałby się zaprzeć siebie samego, gdyby miał to przyznać.

Pośród papierów została kartka, odnosząca się do tego, a określa ona najlepiej cały stosunek jego do Alberta.

»Cóż z tego, że powtarzam sobie ciągle: on jest uczciwym i dobrym człowiekiem…, gdy na jego widok mdło mi się robi i… nie mogę dlań być sprawiedliwym.«

Wieczorem mróz zelżał, a nawet zaczęło zbierać się na odwilż, przeto Lota z mężem wracała do domu pieszo. Po drodze obejrzała się kilka razy, jakby jej brakowało towarzystwa Wertera. Albert zaczął o nim mówić, ganił go, oddając mu jednak sprawiedliwość zupełną. Wspomniał też o nieszczęsnej namiętności jego i wyraził chęć, by go można w jakiś sposób oddalić. — Pragnę tego także ze względu na nas — powiedział — i proszę cię, nadaj jakiś inny kierunek jego zachowaniu się, przede wszystkim zaś spraw, by nie bywał tak często. Ludzie zwracają na to uwagę, a wiem dobrze, że zaczęto nas już tu i owdzie brać na języki… Lota milczała, a Alberta dotknęło widocznie to milczenie, gdyż od tego czasu nie mówił z nią już o Werterze, a gdy ona o nim wspomniała, przerywał rozmowę, lub nadawał jej inny kierunek.

Daremny wysiłek, na jaki się Werter zdobył w obronie nieszczęsnego mordercy, był rozbłyskiem ostatnim dogasającego światełka. Teraz śćmiło się bardziej jeszcze w smutku i bezczynności. Zabolało go zwłaszcza, gdy posłyszał, że może być wezwany na świadka przeciwko winowajcy, który jął się metody przeczenia wszystkiemu.

Przetrawiał teraz w duszy wszystkie niepowodzenia swego życia, przykrość, jaka go spotkała w salonie hrabiego i wszystkie inne zawody i smutki. Uznał się za uprawnionego do bezczynu, bowiem odciętym został od wszelkiej nadziei, od widoków i środków, jakich koniecznie potrzeba, by jąć się praktycznych spraw tego życia. Zatonął zupełnie w dziwnych swych rojeniach, fantazjach i namiętności, w bezustannej monotonii smutnego obcowania z uwielbioną istotą, której spokój mącił, wśród ciągłego zmagania się ze sobą bez celu i nadziei powodzenia, zbliżając się coraz to bardziej do ponurego końca.

O powikłaniach duchowych, namiętności, nieukojonej szarpaninie i pomysłach oraz o znużeniu życiem świadczą pozostałe listy, w sposób tak wymowny, że załączamy je tutaj na dowód.

12 grudnia

Drogi Wilhelmie! Znajduję się w stanie, w który popadać musieli niezawodnie ci nieszczęśnicy, o których powiadano, że zostali opętani przez złego ducha. Czasem owłada mną coś… co nie jest strachem, ni żądzą…, jakiś wewnętrzny szał, od którego pęka mi pierś i ściska się gardło! Okropność! Wówczas wybiegam i włóczę się po świecie, mimo strasznych zawiei nocnych tej nieprzyjaznej pory roku.

Wczoraj wieczór wyszedłem z domu. Z nagła nastąpiła odwilż, słyszałem, że rzeka wystąpiła z brzegów, wylały strumienie i całą ulubioną dolinę moją aż po Wahlheim nawiedziła powódź. Pobiegłem tam po jedenastej w nocy. Spoglądając ze skały, miałem straszne widowisko. Oświetlone księżycem rozpętane fale szalały po polach, łąkach, zagajnikach, cała dolina zmieniła się w smagane burzą jezioro, a wicher piętrzył bałwany. Kiedy księżyc wychylił się znowu zza chmur czarnych, a pode mną tętniły rozdźwięki walących się w przepaść mas wody, wówczas dreszcz mnie przejął i pochwyciła tęsknota. Z rozwartymi ramionami stałem, spoglądałem w bezdeń, odetchnąłem z ulgą i posłałem westchnienie… tam… w dół! Objęło mnie rozkoszne pożądanie, by wszystkie cierpienia i całą mękę pogrzebać tam, gdzie szaleją wzburzone fale! Ale nie mogłem oderwać nóg od ziemi, nie mogłem skończyć. Czułem, że nie wybiła jeszcze moja godzina! O drogi Wilhelmie, z jakąż radością oddałbym był życie, by jako wicher ów rozedrzeć chmury i objąć w ramiona fale! Ha… czy więźniowi dostać się ma w udziale kiedyś ta rozkosz?

Spojrzałem z bólem na to miejsce, gdzie siedziałem ongiś z Lotą pod wierzbą po przechadzce w dzień upalny. Woda zalała je i zaledwo rozeznać zdołałem wierzbę. Więc i ową łączkę Loty, pomyślałem, i całe obejście leśniczówki i naszą altankę, wszystko zniszczył rozpętany żywioł? Nagle zajaśniał promyk przeszłości i zaczęło mi się marzyć, jak więźniowi o wielkich trzodach, rozległych łąkach, godnościach i zaszczytach… Stałem!… Nie przyganiam sobie tego, gdyż mam odwagę umrzeć… to jest… miałbym… A oto siedzę niby stara baba pod płotem, zbierająca gałęzie na opał, żebrząca od drzwi do drzwi chleba, byle tylko przydłużyć sobie parę chwil życia, byle tylko jakoś przebiedować.

14 grudnia

Nie wiem, co to znaczy mój drogi, ale zaczynam się bać samego siebie! Wszakże miłość moja dla niej jest święta, czysta, braterska! Czyż odczułem kiedy w duszy jedno bodaj karygodne pragnienie? Nie przysięgnę zresztą… A teraz nachodzą mnie sny… O, jakąż słuszność mieli ludzie, przypisując te, tak zgoła odmienne przejawy siłom zewnętrznym! Tej nocy… nie śmiem ci wyjawić nawet… trzymałem ją w objęciach, tuliłem mocno do piersi i słodkie jej, szepcące słowa miłości usta okrywałem niezliczonymi pocałunkami. Oczy me wpatrzone były z upojeniem w jej oczy. Boże, jakże winnym się czuję, odczuwam bowiem jeszcze do tej pory tę rozkosz wielką, płomienną, niewysłowioną w całej pełni! Loto! Loto! Już koniec ze mną! Zmysły mi się mącą, od tygodnia nie mogę zebrać myśli, a oczy mam ciągle pełne łez. Nigdzie wytrzymać nie mogę, a wszędzie mi równie dobrze. Niczego nie pragnę, nie pożądam… Lepiej by było… dużo lepiej, bym odszedł…

Postanowienie porzucenia świata utrwaliło się w tym czasie i wśród tych okoliczności w duszy Wertera i wzmogło się na sile. Była to dlań ostatnia ucieczka i nadzieja od czasu powrotu do Loty, ale powiedział sobie, że nie trzeba się spieszyć i podejmować lekkomyślnie czynu, który winien być dokonany z całym przekonaniem i możliwie największym spokojem i pewnością siebie.

Wątpliwości jego i walki, staczane ze sobą samym przebijają wyraźnie z kartki, będącej niezawodnie zaczętym listem do Wilhelma, nie opatrzonej datą, a znalezionej również pośród papierów.

»Jej obecność, jej los i jej współczucie dla mej niedoli, wyciskają mi ostatnie łzy i zmuszają do myślenia mój biedny, trawiony gorączką mózg.

Pozostaje tylko podnieść firankę i skryć się za nią! Czegóż się jeszcze waham, czemu zwlekam? Czy dlatego, że nikt nie wie, co tam jest po drugiej stronie i dlatego, że nie ma stamtąd powrotu? A może dlatego, że jest właściwością naszego umysłu domyślać się chaosu i ciemni w miejscu, o którym nic pewnego nie wiemy?.«

Wkrótce jednak pogodził się i oswoił z tą smutną myślą, a postanowienie jego stało się silnym i niewzruszonym, o czym świadczy przytoczony poniżej pełen aluzji list.

20 grudnia

Dziękuję ci, drogi Wilhelmie, że w ten sposób zrozumiałeś moje słowa. Tak, masz słuszność: lepiej by było dla mnie oddalić się stąd. Niezupełnie podoba mi się twój projekt, bym wracał do was, w każdym zaś razie chciałbym zboczyć, zwłaszcza, że pogoda się ustaliła, mróz tęgi i drogi dobre. Bardzo się cieszę wieścią, że chcesz tu przybyć, by mnie zabrać ze sobą, ale wstrzymaj się jakieś dwa tygodnie i nie wyjeżdżaj, zanim otrzymasz ode mnie list z wiadomościami. Nie należy zrywać żadnego owocu przed dniem jego dojrzałości, a dwa tygodnie, to okres w pewnych razach długi. Proś matkę, by pomodliła się za syna i powiedz, że proszę, by mi przebaczyła te wszystkie troski, jakich jej przyczyniłem. Widać przeznaczeniem moim było zasmucać tę, której winienem był nieść radość. Bywaj zdrów, drogi mój, kochany przyjacielu! Niech Cię Bóg darzy błogosławieństwem swoim… Żegnam cię!

Trudno, zaprawdę wyrazić słowami, co się w czasie owym działo w duszy Loty i jak usposobiona była zarówno dla swego męża, jako też dla swego nieszczęśliwego przyjaciela. Możemy sobie o tym jednak wyrobić pojęcie na podstawie znajomości jej charakteru, a piękna dusza kobieca może się wczuć w jej duszę i przepoić uczuciami, jakie ją ożywiały.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że była stanowczo zdecydowana oddalić Wertera, a jeśli zwlekała, to jedynie z troskliwości o niego, wiedziała bowiem, jak mu to będzie przykrym, a nawet wprost trudnym do zniesienia. Mimo to, musiała się do tego wziąć poważnie. Czas naglił, mąż ni słowem nie wspominał o tym stosunku, ona milczała również, ale tym bardziej zależało jej na tym, by go przekonać czynem, że umie ocenić jego zaufanie i godzi się na jego poglądy.

Tego samego dnia, kiedy Werter napisał przytoczony wyżej list do przyjaciela, przyszedł do niej wieczorem i zastał ją samą. Była to ostatnia niedziela przed świętami Bożego Narodzenia, a Lota zajęta była sporządzaniem zabawek, przeznaczonych dla rodzeństwa na gwiazdkę. Zaczęli rozmawiać o radości malców, a Werter wspomniał czasy, kiedy go samego w zachwyt wprawiał widok drzewka, przybranego w cukierki, jabłka i świeczki, ukazującego się z nagła przez otwarte drzwi. — Pan także dostanie podarek, — ozwała się, pokrywając zakłopotanie miłym uśmiechem — dostanie pan stoczek i coś jeszcze, ale pod warunkiem, że pan będzie posłuszny! — Cóż to znaczy, posłuszny? — zawołał zdumiony. — W czymże mam być posłuszny, droga Loto? — We czwartek wieczór przypada Wigilia, przybędą dzieci, ojciec mój i każdy dostanie podarek. Przyjdzie wówczas i pan także… ale aż we czwartek… nie prędzej! — Werter osłupiał. — Proszę być posłusznym — ciągnęła dalej — proszę pana, idzie o mój spokój…, tak jak było dotąd… trwać dalej nie może… — Odwrócił od niej oczy, zaczął chodzić po pokoju i mruczał przez zęby: — Tak trwać dalej nie może! — Lota odczuła jego straszny nastrój, toteż usiłowała pytaniami skierować na co innego jego uwagę, ale nie udało jej się to. — Nie, Loto, nie ujrzę cię już nigdy! — zawołał. — Nigdy… nigdy! — Dlaczego? — spytała. — Werterze, możemy, powinniśmy się nawet widywać, tylko bądź pan spokojniejszym! O, czemuż jest pan tak porywczy z natury, tak niepohamowany i namiętny w każdej sprawie? Proszę pana — dodała, biorąc go za rękę — powściągnij się pan i pomyśl, ile rozlicznych uciech daje panu rozum pański, wiedza i talent! Bądź mężczyzną, nie trwaj dalej w smutnej skłonności do osoby, która może jeno boleć nad pańskim losem! — Zgrzytał zębami i spoglądał na nią ponuro. Trzymała go za rękę i mówiła dalej: — Zdobądź się na chwilę spokoju bodaj, Werterze! Czyż nie widzisz, że się łudzisz, z rozmysłem gubisz? Czemuż wybrałeś pan mnie właśnie, która do innego należy, czemu mnie, Werterze? Wydaje mi się, że tylko niemożność posiadania mnie czyni mnie w twych oczach tak pożądaną! — Wysunął rękę z jej dłoni i spojrzał na nią niechętnie. — To bardzo trafna uwaga! — zawołał. — Niezmiernie trafna! Czy może Albert jest jej autorem? To krok niezwykle polityczny! — Każdy może uczynić to spostrzeżenie, — zauważyła i dodała — ale czyż w całym świecie nie ma dziewczyny, która by zaspokoiła potrzebę serca pańskiego? Przezwycięż się pan, poszukaj, a przysięgam, że znajdziesz. Z dawna lęk mnie zbiera ze względu na nas i pana, gdy pomyślę, w jakich stosunkach pędzisz życie! Przemóż się! Podróż zrobi panu dobrze, Werterze, orzeźwi pana! Poszukaj kogoś, kto godnym byłby miłości twojej, a potem wróć, byśmy mogli wspólnie zażywać uciech prawdziwej przyjaźni.

— Słowa pani, Loto — odparł z chłodnym uśmiechem — można by wydrukować i zalecić wszystkim stróżom dobrych obyczajów! Ale proszę pani, droga Loto, daj mi jeszcze małą chwilkę czasu, a stanie się wszystko, co trzeba! — Proszę pana jeno, Werterze, — powiedziała — nie przychodź przed Wigilią! — Chciał coś odpowiedzieć, ale w tejże chwili wszedł do pokoju Albert. Pozdrowili się lodowatym: dobry wieczór i zaczęli obaj chodzić po komnacie z zakłopotaniem. Werter zagadnął o czymś obojętnym, ale urwał po chwili, Albertowi nie kleiły się również słowa, spytał żony o pewne dane jej zlecenie, a dowiedziawszy się, że jeszcze nie zostało wykonane, wyrzekł kilka słów oziębłych, a nawet surowych, jak się wydało Werterowi. Werter chciał odejść i nie mógł, został do ósmej, czując, że wzbiera w nim niechęć i odraza, potem, widząc, że nakrywają do stołu, wziął kapelusz i laskę. Albert zaprosił go na kolację, ale Werter, biorąc to za zdawkową grzeczność, odmówił chłodno i wyszedł.

Wróciwszy do domu, wziął świecę z rąk służącego, który mu chciał poświecić, udał się do swego pokoju, płakał w głos, mówił sam do siebie wzburzony przez czas długi, przechadzał się nerwowo po pokoju i rzucił się wreszcie ubrany na łóżko. Służący znalazł go tu o jedenastej ośmieliwszy się wejść i spytał, czy pozwoli zdjąć sobie buty. Zezwolił na to i zabronił mu wchodzić do siebie nazajutrz rano, zanim sam zawoła.

W poniedziałek rano, dnia 21 grudnia, napisał do Loty list znaleziony po jego śmierci na biurku i starannie zapieczętowany. Podajemy tutaj większy ustęp z owego listu, gdyż jest to ważny dokument chwili.

»Loto, ja chcę umrzeć, to rzecz postanowiona, donoszę ci o tym bez wszelkiej romantycznej przesady, spokojnie rankiem tego samego dnia, w którym ujrzę cię po raz ostatni. Kiedy to czytać będziesz, grób pokrywał będzie martwe zwłoki człowieka, który nie mógł zaznać spokoju, ni szczęścia, człowieka, który do ostatniej chwili życia nie zaznał większej rozkoszy nad rozmowę z tobą. Przeżyłem noc straszną i, zaprawdę, noc błogosławioną zarazem. Ona to, utwierdziła mnie w postanowieniu i skłoniła mnie do tego, że umrę! Gdy oderwałem się wczoraj od ciebie przemocą, zmysły me ogarnęło straszliwe wzburzenie, okropny ból ściskał moje serce, a myśl o owym beznadziejnym, smutnym życiu przy twym boku owiała mnie grobowym zamrozem. Zaledwo na poły przytomny doszedłem do mieszkania i padłem na kolana… Bóg dobrotliwy użyczył mi ostatniego pokrzepienia, zesłał mi dar gorzkich łez! Pomysły, zamiary najdziksze szalały, niby wichry w mej duszy, aż w końcu ustaliła się w niej ostatnia jedyna, niezachwiana myśl, że umierać trzeba! Położyłem się spać i oto rano, w świetle jawy myśl ta tkwi tak samo silnie, potężnie w mym sercu. Umrę! To nie jest rozpacz, to świadomość, żem brzemię doniósł do kresu i że za ciebie składam ofiarę. Tak jest Loto, nie mam potrzeby przemilczać tego! Jedno z nas trojga musi zginąć, a przeto postanowiłem, że zginę ja. Tak, droga moja, różne myśli szarpały me biedne serce i wiły się w nim. Chciałem zamordować twego męża…, ciebie… wreszcie… siebie i tak się niech stanie! Gdy o pięknym, letnim wieczorze staniesz na wzgórzu, wspomnij wówczas, jak często szedłem ku tobie z doliny, potem spojrzyj ku grobowi memu, na którym wiatr kołysać będzie wysoką trawę, oblaną promieniami zachodu. Zaczynając ten list byłem spokojny, teraz jednak, gdy mnie otoczyły żywe wspomnienia, płaczę, jak dziecko.«

Około dziesiątej przywołał Werter służącego i ubierając się oświadczył mu, że za kilka dni wyjedzie, przeto powinien wytrzepać ubrania i przysposobić do zapakowania. Polecił mu także popłacić wszystkie rachunki, odebrać kilka wypożyczonych książek, a wreszcie zaopatrzyć na dwa miesiące z góry w jałmużnę biedaków, którym co tygodnia dawał drobne kwoty.

Kazał sobie przynieść do pokoju obiad, a potem pojechał konno do komisarza, jednakże nie zastał go w domu. Zamyślony chodził po ogrodzie i przepajał się smutnymi wspomnieniami przeszłości.

Dzieci obsiadły go niebawem, chciały rozruszać, zaczepiały go, skakały i opowiadały, że gdy minie jutro i jeszcze jedno jutro, a potem jeszcze jeden dzień, pójdą do Loty po podarki gwiazdkowe, o których roiły cuda w swej dziecięcej wyobraźni. — Jutro, — zawołał wraz z nimi — i jeszcze raz jutro, i jeszcze jeden dzień! — Ucałował wszystkie serdecznie i chciał iść, ale jeden z malców objawił chęć powiedzenia mu czegoś na ucho. Kiedy się pochylił ku niemu, chłopak zdradził mu tajemnicę, że starsi bracia napisali prześliczne i długie powinszowania noworoczne… jedno dla ojca, drugie dla Alberta i Loty, a trzecie dla pana Wertera. Mieli je wręczyć rankiem w Nowy Rok. Wzruszyło go to, rozdał pomiędzy dzieci po trochu groszy, dosiadł konia, zostawił pozdrowienie dla komisarza i odjechał ze łzami w oczach.

Około piątej wrócił do domu, kazał służącej dołożyć drzewa na kominek i podtrzymywać ogień aż do wieczora. Służącemu polecił spakować do kufra książki i bieliznę i starannie oszyć pokrowcami ubrania. Potem siadł i napisał prawdopodobnie ten ustęp listu do Loty:

»Nie spodziewasz się mnie? Sądzisz, że usłucham i przyjdę dopiero w wieczór wigilijny? Nie Loto, dziś, albo nigdy! W dniu Wigilii będziesz trzymała w rękach ten papier, będziesz drżała i oblewała go drogimi łzami twymi. Chcę i muszę! O, jakże mi dobrze, żem się zdecydował!«

W dziwny, zaiste, stan popadła Lota. Po ostatniej rozmowie z Werterem uczuła, jak trudno jej będzie znieść rozłąkę z nim i jak bardzo on będzie cierpiał z tego powodu:

Mimochodem wspomniała wobec Alberta, że Werter nie zjawi się przed wieczorem wigilijnym. Albert pojechał konno do pewnego urzędnika w sąsiedztwo, dla załatwienia jakiejś sprawy i miał u niego przenocować!

Została w domu sama, bo nikogo z rodzeństwa nie było u niej, puściła przeto wodze myślom i zatopiła się w rozmyślaniach nad bieżącymi sprawami. Myślała nad tym, że oto połączona jest na zawsze z mężem, którego miłości i wierności pewna była, którego też kochała prawdziwie. Jego spokojne usposobienie i nieposzlakowany charakter, stanowiły nieoceniony dar nieba i mogła swe szczęście na nich budować każda uczciwa i dzielna kobieta. Oceniała należycie, czym jest dla niej, jak i dla rodzeństwa. Z drugiej strony Werter stał jej się niewypowiedzianie drogim. Od pierwszej chwili znajomości z nim przejawiło się łączące ich podobieństwo duchowe, a długie obcowanie z nim i mnóstwo przeżytych wspólnie chwil wywarło na nią wpływ niezatarty i opanowało serce. Nawykła dzielić się z nim każdą ciekawszą myślą, czy wrażeniem, toteż rozłąka z nim spowodować musiała niezmiernie dotkliwe uczucie pustki, której bodaj że nic wypełnić nie mogło. O, czemuż nie mogła go w jednej chwili zmienić w brata? Jakże czułaby się szczęśliwa! Potem zapragnęła ożenić go z jedną ze swych przyjaciółek i naprawić stosunek jego do Alberta.

Zaczęła w myśli przechodzić po kolei wszystkie swe znajome, ale w każdej odkrywała jakąś wadę i nie znalazła żadnej, której by go oddać miała odwagę.

Podczas tych rozmyślań odczuła dopiero głęboko, choć niezupełnie jeszcze jasno, że całą duszą i sercem pragnie zachować go dla samej siebie, a jednocześnie powiedziała sobie, że nie może tego uczynić, gdyż nie wolno się na to poważyć. Zazwyczaj radziła sobie ze smutkiem bardzo łatwo, dziś nie mogła się otrząsnąć z przygnębienia i czuła, że siła wewnętrzna zamyka jej drogę do szczęścia. Serce jej się ścisnęło, a ciężka chmura okryła jej czoło.

Było koło siódmej, gdy nagle posłyszała kroki na schodach i poznała po chodzie i głosie Wertera, który o nią pytał. Serce zabiło jej gwałtownie i rzec możemy, po raz pierwszy uczuła takie wzruszenie za jego przybyciem. Chętnie byłaby kazała powiedzieć, że przyjąć go nie może, a gdy wszedł, z namiętnością i pomieszaniem zawołała: — Nie dotrzymałeś pan obietnicy! — Niczego nie obiecywałem! — odrzekł. — Powinieneś pan był usłuchać przynajmniej mojej prośby! — powiedziała. — Szło przecież o wspólne nasze dobro!

Nie wiedziała dobrze co mówi, a także nie zdawała sobie sprawy ze swych czynów, gdy posłała służącą do kilku przyjaciółek z prośbą, by przyszły, aby tylko nie pozostać sam na sam z Werterem. Położył na stole przyniesione książki, spytał o inne, a Lota pragnęła, by przyjaciółki przybyły jak najprędzej, to znowu, by nie przychodziły wcale. Służąca wróciła z wiadomością, że obie przepraszają, ale przyjść nie mogą.

Chciała posadzić w sąsiednim pokoju służącą z robotą, ale zaniechała tego. Werter chodził po pokoju, ona zaś przystąpiła do fortepianu i zaczęła grać menueta. Ale nie szło jej to. Opanowała się i usiadła spokojnie przy Werterze, który zajął zwykłe swoje miejsce.

— Nie ma pan nic do czytania? — spytała. Nie miał nic. — Tam, w mojej szufladzie — powiedziała — leży pański przekład kilku pieśni Osjana. Jeszcze nie czytałam, bo miałam nadzieję, że usłyszę to z ust pańskich. Ale dotąd nie przyszło do tego. — Uśmiechnął się i przyniósł rękopis, dreszcz nim wstrząsnął, gdy go brał do ręki, a gdy nań spojrzał, łzy mu napełniły oczy. Usiadł i zaczął czytać:

— Gwiazdo wieczorna, jakże cudnie błyszczysz na Zachodzie, wynurzając promienną głowę z chmur i tocząc się z wolna ku dalekim wzgórzom! Czegóż upatrujesz na pustoci? Ucichły wichry rozpętane, a z dali dolata szmer siklawy, toczącej falę wód po ostrych zboczach skał. Owady z brzękiem unoszą się ponad polami. Za czymże patrzysz o promienista? Ale ty uśmiechasz się i idziesz, radośnie otaczają Cię fale i kąpią twe rozkoszne włosy. Bądź błogosławione światło pokoju, błyszcz promieniu duszy Osjana!

Jawi mi się moc ogromna. Widzę pomarłych druhów moich, gromadzą się na Lorze, jako to czynić nawykli za dni, które przeminęły. Nadciąga Fingal, podobny przepojonemu wodą słupowi mgły. Wokół niego bohaterzy o… Patrz, idą też bardowie pieśni: siwy Ulin, wspaniały Ryno, czarowny pieśniarz Alpin i żałosna, cicha Minona. O, jakże zmieniliście się przyjaciele od onych szczęsnych dni na Selmie spędzanych, kiedy to współzawodniczyliśmy ze sobą o berło pieśni! Jak powiew wiosenny ugina cicho szemrzące trawy wzgórza, tak zmienił was czas.

Wystąpiła naprzód przecudna Minona, oczy miała spuszczone, oczy łez pełne, szarpał raz po raz jej bujny włos wiatr swawolny, polatujący od strony wzgórz. Smutek objął duchy bohaterów, gdy podniosła czarowny głos, gdyż wspomnieli widywany często grób Salgara i ponure białej Kolmy komnaty. Kolma śpiewa na pustym wzgórzu harmonijnym głosem, Salgar przybyć obiecał, ale wokół zaległa tymczasem noc. Słuchajcie, co śpiewa Kolma, siedząca samotnie na wzgórzu.

KOLMA

Wokoło noc! Samotna, opuszczona siedzę na wzgórzu wśród burzy. Wicher hula po szczytach, strumienie ze skał się toczą. Nie mam ochrony przed deszczem nijakiej, ja, samotna na wzgórzu, opuszczona wśród burzy.

Wynijdź, księżycu jasny, z chmur ciemnych opony, rozetlijcie się gwiazdy na niebie! Niechaj mnie promień jakiś zawiedzie tam, kędy kochanek mój spoczywa po łowach. Łuk przy nim leży z nienapiętą cięciwą, a wokół psy zadyszane! A ja tu muszę siedzieć samotna i opuszczona na skale ponad obrosłym krzewami strumieniem. Ryczy burza, szemrze woda, nie słyszę głosu kochanka.

I czemuż zwleka mój Salgar? Czyż zapomniał danego mi słowa? Wszakże to owa skała, owo drzewo i ów potok! Obiecałeś tu przybyć, gdy noc zapadnie… Ach, gdzież to zabłąkał się Salgar mój miły? Wszak z tobą iść chciałam daleko, porzucić dumnego ojca i braci… Od dawna wrogami są sobie rody nasze, ale myśmy sobie nie wrogi, Salgarze!

Ustań na chwilę wichrze, zmilknij falo na chwilę! Niech głos mój tętni po błoni, niechże posłyszy mój wędrowiec. Salgarze! To ja wołam, Salgarze! Tutaj jest drzewo i chata. Salgarze, kochanku jedyny! Czekam, przecz zwlekasz mój luby?

Już księżyc połyska na niebie, fala się ściele w dali, a skały się czernią na wzgórzu! Nie widzę go nigdzie na szczytach, a psy nie głoszą, że idzie. Tu sama czekam daremno!

I któż są ci leżący w dole na trawie? Czy to kochanek? Czy brat? Mówcie, przyjaciele, o mówcie! Milczą, nie rzeką ni słowa! O, jakiż strach wzbiera mi w duszy! Ach, oni nie słyszą… pomarli! Ich miecze czerwone od walki. O bracie, mój bracie jedyny, czemuś mi zabił Salgara? Salgarze, czemuś mi brata zarąbał? Tak was kochałam obu! Ty byłeś tak piękny na wzgórzu pośród tysięcy! A on tak straszny we walce. Odpowiadajcież mi drodzy moi, wszakże słyszycie mój głos! Ach, oni milczą, jak groby! Milczą na wieki, a łona ich zimne, jak ziemia.

Mówcież duchy pomarłych, mówcie ze skalisk pagórka, ze szczytów gór niebosiężnych! Mówcie, nie boję się słuchać. Gdzie żeście poszli na leże? W jakiejże górskiej pieczarze mam was szukać, o mówcie! Nie słyszę w wichrze ni słowa, burza nie niesie mi głosu, nie ma, ach, nie ma odzewu!

Siedzę oto pogrążona w rozpaczy i czekam ranka ze łzami. Wykopcie grób, przyjaciele pomarłych, ale nie zamykajcie go, aż przybędę. Życie me znika jak sen, czemuż bym przybyć nie miała. Tutaj zamieszkam z przyjacioły moimi nad potokiem dzwoniącym o skałę. Kiedy ciemność wzgórze ogarnie, a wicher znad pustki przyleci, powstanie duch mój w wichurze i płakał będzie przyjaciół pogasłych. Strzelec głos mój posłyszy w swej chacie, trwoży się go, lecz i kocha, bowiem słodki to głos mój, co biada przyjaciół obu kochanych!

Taki był twój śpiew, o Minono, cudna rumieniąca się córo Tormana. Łzy nasze płakały Kolmy, a dusze nam żałość okryła.

Ulin z harfą wystąpił i śpiewał pieśń Alpina. Alpina głos cudny był, a dusza Ryna promieniem ognistym. Ale spoczęli już w ciasnym przybytku, a głosy ich przebrzmiały na Selmie. Raz Ulin z łowów powrócił, zanim polegli rycerze. Posłyszał ich turniej śpiewaczy na wzgórzu. Pieśń była łagodna i smutna. Biadali nad zgonem Morara, pierwszego pośród rycerzy. Dusza jego była, by dusza Fingala, miecz jego niby miecz Oskarowy. Ale poległ, a ojciec biadał okropnie i łzami płynęły oczy Minony, siostry wielkiego Morara. Cofnęła się przed pieśnią Ulina, by księżyc na zachodzie, co wiedząc, iż burza nadciąga, kryje przecudną głowę w chmurze. Uderzyłem w struny harfy, wraz z Ulinem, by zawieść śpiew żałośliwy.

RYNO

Przeminął deszcz i burze, pogodna wróciła pora, a chmury wiatry zgoniły. Słońce biegnie po niebie, raz po raz oświeca wzgórze, a strumień, czerwienią oblany, toczy się ze skał w dolinę. Słodki twój poszum, strumyku, ale słodszy głos, który do mnie dolata. To głos Alpina, płaczącego zmarłych rycerzy. Głowę mu wiek starczy pochyla, czerwone oczy ronią żałosne łzy. Alpinie, wyborny pieśniarzu! Dlaczegoś samotny na milczącym wzgórzu? Dlaczego biadasz, jak wicher szumiący po lesie, jak fala na dalekim wybrzeżu?

ALPIN

Łzy moje, o Ryno, płyną umarłym, głos mój dla tych, którzy mieszkają pod ziemią. Smukły jesteś na wzgórzu, piękny pośród synów rozłogu. Ale polegniesz, jak Morar, a na grobie twoim płaczek usiędzie. Zapomną o tobie wzgórza, łuk twój daremnie leżeć będzie nienapięty.

Szybki byłeś, jak jeleń, Morarze, na wzgórzu, straszliwy jak ognie nocne na niebie. Gniew twój się miotał, jak burza, miecz twój w walce był jako błyskawica ponad rozłogiem. Głos twój huczał, by strumień wezbrany po skałach, jak grzmot po roztoczach gór w dali. Iluż padło od siły ramienia twojego? Pożarł ich płomień gniewu twego, Morarze. A kiedy wracałeś z boju, jakże spokojne było twe lico? Oblicze twe jako słońce po burzy, jako księżyc w toniach nocy, dusza twa spokojna była niby jezioro, kiedy położy się wiatr i uciszy.

Ciasnym jest teraz twoje mieszkanie, ciemność w grodzisku zalega. Trzech kroków starczy, by zmierzyć twój grób, o bohaterze, któryś tak wielkim był pierwej. Cztery kamienie u szczytu omszałe, oto jedyna po tobie pamiątka! Drzewo bezlistne, wysoka trawa wiatrem kładziona na ziemi, oto wszystko, co strzelcowi wskazuje, gdzie grób mocarnego Morara. Nie masz matki, by płakała twej straty, na twym grobie łez nie roni dziewczyna miłosnych. Zmarła ta, która dała ci życie, poległa wielka córka Morglana.

Kimże jest ów mąż na kiju wsparty? Czyjąż to głowę okrywa wieku siwizna, czyjeż oczy czerwone od łez? To ojciec twój, o Morarze, ojciec, który nie miał innego syna prócz ciebie. Usłyszał o twojej sławie wojennej, dowiedział się, iluś położył wrogów… zaprawdę wie on o sławie twojej, rycerzu, a nie wie o ranach twoich, Morarze! Płacz syna, ojcze Morara, ale syn twój ciebie nie słyszy. Głębokim snem są ujęci pomarli, nisko na piasku złożone ich głowy. Nigdy nie da on baczenia na głos twój sędziwy, nie zbudzi go twoje starcze wołanie. O, kiedyż znijdzie w ciemnicy grobów poranek i kiedyż zatętni zmarłym rozkaz: wstań!

Zdobywco mocarzy i wodzu, żegnam cię, najszlachetniejszy wśród ludzi! Nigdy nie ujrzą cię pola, nigdy ponury las nie rozbłyśnie migotem twego oręża. Nie zostawiłeś syna, ale pieśń przekaże potomnym twe imię, dowiedzą się o tobie ci, co żyć będą na świecie, posłyszą o poległym Morarze.

Rozgłośnie niósł się żal bohaterów, najdonośniej brzmiały westchnienia Armina pierś rwące. Wspominał śmierć syna swojego, który zginął o życia świtaniu. Blisko usiadł przy bohaterze Karmor, książę tętniącego Galmalu. — Czemuż słychać łkania Armina i jęki? — zapytał.— Czegóż tutaj płakać należy? Czyż nie płynie pieśń i nie brzmią akordy, od których rozpływa się dusza z rozkoszy? Są one, niby lekka mgła, co wyłaniając się z fali jeziora, przysłania rosą łąkę, ale słońce potęgą swoją odgania mgłę z powrotem. Czemuż tak żałośliwym cię widzę Arminie, władco Gormy, jeziorem oblanej?

Biadam, zaiste biadam i nie mała przyczyna mojej rozpaczy. O wielki Karmorze, nie straciłeś ty nigdy syna, nie zmarła ci córka urocza. Kolgar żyje waleczny i Anira z dziewic wszystkich najkraśniejsza, kwitną gałęzie domu twego Karmorze, ale Armin jest ostatnim z rodu swojego. Ciemna jest łożnica twoja o Dauro, ciężki jest sen twój w mogile! Kiedyż obudzisz się z pieśnią, kiedy zanucisz przepięknym swym głosem? Hej, zbudźcie się, wichry jesienne! Hej, lećcie burzą po błoni! Zahuczcie potoki, zadzwońcie, zaszumcie w dębów koronach mocarne huragany! Idź poprzez poszarpane rozpędzonych chmur rozłogi, księżycu, kryjąc się w cieniu, to znów ukazując swe lico pobladłe. Przypomnijcie mi ową noc okropną i straszną, której poginęły me dzieci, bo kiedy padł Arindal potężny, Daura z miłości umarła.

Piękną byłaś, Dauro, córko moja, piękna, jak księżyc na wzgórzach Fury, biała, jak świeżo spadły śnieg, słodka, jak rzeźwe powietrze! Mocarny był twój łuk, Arindalu, chybka włócznia twa w polu, spojrzenie twe, jak mgła na fali, tarcz niby ognista chmura wśród burzy!

Słynny bojami Armar przybył, chciał posiąść miłość Daury, a ona nie opierała się długo. Piękne nadzieje roili ich przyjaciele.

Erat, syn Odgala, rozgorzał gniewem, albowiem Armar zabił mu brata w boju. Przybył w przebraniu żeglarza. Piękna była łódź jego na fali, białe miał od starości włosy, spokój na poważnym obliczu. — O najpiękniejsza z dziewcząt! — powiedział — urocza córo Armina oto tam na skale niezbyt daleko wśród morza, gdzie czerwienią się źrałe owoce na drzewie, tam Armar czeka na Daurę. Przybywam zawieść kochankę przez fale w objęcia kochanka.

Poszła z nim chętna, wołając lubego Armara, ale jeno echo od skał odbite odpowiedź jej dało. — Armarze! Armarze kochany! Czemuż mnie dręczysz okrutnie? Posłuchaj synu Arnata, to Daura, to Daura cię wzywa!

Zdradziecki Erat, śmiejąc się, pobiegł ku lądowi. A ona wołała rozpacznie, to ojca swego, to brata: — Arindalu! Arminie! Czyż żaden się z was nie pojawi na mój ratunek?

Głos jej przeleciał przez morze. Syn mój Arindal zstąpił ze wzgórza, dźwigając zdobycz strzelecką. U boku chrzęściły mu strzały, w ręku swój łuk dzierżył, a pięć wielkich psów o czarno–szarej sierści, biegło koło niego. Ujrzał na brzegu zuchwałego Erata, pochwycił go i przywiązał do dębu. Mocno skrępował mu lędźwie, a więzień żałośnie jęczał.

Arindal popłynął w łodzi po falach, by przywieść Daurę ze skały. Nadszedł Armar, a zapłonąwszy gniewem, wypuścił szaropiórą strzałę. Warknęła w przelocie i utknęła w sercu twym, o Arindalu, mój synu. Miast zdrajcy Erata zginąłeś! Łódź przybiła do skały, on padł w nią i skonał. U stóp twych, o Dauro nieszczęsna, popłynęła krew brata twego!

Bałwany łódź roztrzaskały. Armar rzucił się w morze, by ocalić swą Daurę lub zginąć. Ale fale się rozpętały pchnięte uderzeniem wichury od wzgórza, znikł w nich i nie wypłynął już wcale.

Słyszałem rozpaczne skargi mej córki na skale morzem oblanej. Wołała donośnie i długo, lecz ojciec jej nie mógł ocalić. Przez całą noc stałem na wzgórzu i widziałem ją w nikłej poświacie księżyca. Przez całą noc słyszałem okrzyki poprzez wichru poświsty i szmer deszczu, co siekł ostro o skały. Nim ranek zaświtał, osłabł jej głos, zamarł wśród traw i skał, jak powiew wieczorny. Nie mogąc znieść brzemienia rozpaczy, umarła i zostawiła Armina samego! W niwecz się odtąd obróciło moje męstwo bojowe, zagasła ma sława pośród dziewcząt na zawsze.

Kiedy nadciąga burza straszna od gór, a wicher północny piętrzy spienione fale, siadam nad roztętnionym brzegiem i patrzę ku skale na morzu. Często, kiedy księżyc zapada, widzę duchy mych dzieci, majaczące w oddali, objęte bratnim uściskiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łzy rzuciły się z oczu Loty. Nie mogła ulżyć inaczej swemu uciśnionemu sercu, a Werter czytać przestał. Odrzucił rękopis, pochwycił jej dłoń i zapłakał gorzko. Lota oparła głowę na drugiej ręce i ukryła twarz w chustce. Wzruszenie wielkie ogarnęło oboje. Odczuli własną niedolę i los bohaterów bardzo żywo, czuli to społem i łzy ich zmieszały się razem. Werter zbliżył płonące usta do ramienia Loty. Zadrżała. Chciała się usunąć, ale ból i współczucie zaciężyły jej ołowiem. Westchnęła głęboko, by przyjść do siebie i łkając prosiła, by czytał dalej. Głos jej miał dźwięk niebiański. Wertera przebiegło drżenie, serce mu pękało w piersiach, podjął manuskrypt i czytał złamanym głosem:

— Czemu mnie budzisz, wiośniany powiewie? Owiewasz mnie tchnieniem miłości i mówisz: — Zraszam cię kroplami rosy! — Daremnie! Czas mego więdnienia nadchodzi, już idzie burza, która zwieje liście z moich gałęzi. Jutro nadejdzie wędrowiec, który mnie widział w całej krasie, oko jego będzie mnie szukać po dalekiej pustoci i nie znajdzie…

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słowa te zwaliły się brzemieniem na nieszczęsnego Wertera. Rzucił się przed Lotą na kolana zrozpaczony, pochwycił jej dłonie, przycisnął do oczu, do czoła, a przez duszę jej przemknęło przeczucie strasznego postanowienia, z jakim się nosił. Utraciła władanie sobą, dłoń jego przycisnęła do piersi, pochyliła się ku niemu boleśnie i policzki ich zetknęły się ze sobą. Świat znikł im sprzed oczu. Otoczył ją ramieniem, przycisnął do siebie i okrywał drżące, szepcące coś usta namiętnymi pocałunkami. — Werterze! — powiedziała zdławionym głosem, odwracając się od niego. — Werterze! — Słabym ruchem odsuwała go od swej piersi. — Werterze! — zawołała silniej, przychodząc do siebie. Nie mógł się jej oprzeć, wypuścił ją z uścisków i padł jej u nóg, obejmując stopy. Zerwała się zmieszana, drżąca i zawołała na poły gniewnie, na poły miłośnie: — To raz ostatni… Werterze! Nie zobaczysz mnie nigdy! — Objęła nieszczęsnego spojrzeniem niewysłowionej miłości, wybiegła do sąsiedniego pokoju i zamknęła drzwi za sobą.

Werter wyciągnął za nią ramiona, ale nie miał odwagi jej zatrzymać. Leżał na ziemi z głową opartą o kanapę i w tej pozycji przetrwał dobre pół godziny, aż go oprzytomnił szmer jakiś. Weszła służąca, by nakryć do stołu. Zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, a gdy służąca wyszła, podszedł do drzwi gabinetu i powiedział z cicha: — Loto! Loto! Słowo tylko! Chcę cię pożegnać! — Milczała. Czekał, prosił i czekał. Wreszcie oderwał się przemocą od drzwi i zawołał: Żegnam cię Loto! Żegnam na zawsze!

Znalazł się u bramy miasta. Strażnicy znali go, przeto przepuścili bez słowa. Wałęsał się w szarudze mokrego śniegu i dopiero koło jedenastej wrócił do domu. Służący zauważył, że pan jego nie ma kapelusza, ale nie śmiejąc o tym wspomnieć, rozebrał go. Całe ubranie było mokre. Znaleziono potem kapelusz na urwisku skalnym, zwieszonym ponad doliną i dziwiono się bardzo, jak Werter mógł się tam dostać wśród ciemnej, dżdżystej nocy i nie spaść.

Położył się i spał długo. Służący, który na zawezwanie przyniósł mu nazajutrz rano kawę, zastał go piszącego. Był to następujący ustęp listu do Loty:

»Po raz tedy ostatni, po raz ostatni otwarłem oczy. Nie ujrzą one już słońca, ach, nie ujrzą, bo niebo zaległy mgły szare. Okryjże się żałobą przyrodo, syn twój, przyjaciel, kochanek wstępuje w grób. Loto, uczucie to nie da porównać się z niczym, a jednak najpodobniejsze to jest do snu powiedzieć sobie: oto ostatni dzień! Ostatni! Loto, nie rozumiem słowa: ostatni! Wszakże żyję i trwam w całej sile mojej, a jutro będę leżał wyciągnięty na ziemi w wieczystym uśpieniu. Co znaczy: umierać? Śnimy, mówiąc o śmierci. Widziałem umierających. Ale ludzka natura jest w tak ciasne ujęta szranki, że nie wyrozumie początku i końca swego istnienia. Teraz jeszcze ma jakiś sens słowo… ja… mój… ty… twój… ach tak, twój jedyna… Ale nadchodzi chwila, która rozdzieli nas… odsunie… może na wieki nawet od siebie! Nie Loto, nie! Jakżebym ja mógł przestać istnieć, jakżebyś ty zniknąć mogła? Wszakże… istniejemy!… Zniknąć? Cóż to znaczy? Słowo to jeno, puste słowo… i nie czuję go sercem moim!… Umrzeć, być zakopanym w zimnej ziemi, w ciasnym, ciemnym grobie?… Miałem przyjaciółkę, opiekowała się mną w dziecięcych latach, gdy byłem tak bezsilny. Umarła, odprowadziłem na cmentarz jej zwłoki. Stałem nad grobem, gdy spuszczono trumnę, słyszałem szelest wyciąganych spod niej sznurów, potem padać zaczęły grudki, bębniąc straszliwie po trumnie, potem waliła się z łoskotem ziemia coraz wyżej, wyżej, aż grób zasypano. Upadłem na kolana obok mogiły wzruszony, przejęty, strwożony, wzburzony duchowo… ale nie mogłem tego pojąć, nie mogłem zrozumieć, że ze mną będzie to samo… Śmierć? Grób? Nie… nie rozumiem tych słów!

O, przebacz mi, przebacz, co się stało wczoraj! Powinno to było stać się ostatnią chwilą mego życia. O, ty anielska istoto! Po raz pierwszy, bez wątpienia po raz pierwszy uczułem rozkosz w najtajniejszych głębiach mej duszy! — Kocha mnie! Kocha! — snuło mi się. Pali mi jeszcze dotąd wargi święty żar, bijący z ust twoich, płomienną rozkoszą przeniknione jest serce moje. Przebacz mi! Przebacz! Wiedziałem, że mnie kochasz, poznałem to po pierwszym zaraz pełnym duszy spojrzeniu twoim, po uścisku ręki. Ale gdym się oddalił, a za powrotem zastałem Alberta u twego boku, popadłem znowu w niepokój i zwątpienie.

Czy pamiętasz kwiaty, przysłane wówczas, kiedy z powodu obecności różnych niemiłych ludzi nie mogłaś zamienić ze mną słowa, ni uścisku dłoni? Przez pół nocy klęczałem przed tymi kwiatami, bo były mi rękojmią twej miłości. Ale… ach… uczucie to rozproszyło się z wolna, jak ulata z duszy wiernego poczucie łaski Boga, której mu z całą niebiańską dobrocią użyczono w świętym widzialnym znaku.

Wszystko to przemija, ale wieczność cała nie ugasi żaru życia, którego nabrałem wczoraj z ust twoich i którym jestem przepojony! Kochasz mnie! Ramię moje cię objęło, usta me spoczęły na twych wargach, szepcących słowa upojne. Jesteś moja!… Tak, moja jesteś, Loto, na wieki!

I cóż stąd, że Albert jest mężem twoim? Mężem? A więc w oczach… tego… świata, jest to grzechem, że cię kocham, że pragnę cię wyrwać z jego ramion!… Grzech? Dobrze, ukarzę się przeto sam za to, że grzechu tego wychyliłem puchar niebiański do dna, że się napiłem nektaru życia i siły nabrałem w serce. Od onej chwili jesteś moja, Loto, moja! Uprzedzam cię, udaję się do naszego wspólnego ojca, użalę się przed nim, on mnie pocieszy i ukoi, potem przyjdziesz ty, wybiegnę naprzeciw ciebie, pochwycę w ramiona i już nie rozłączymy się nigdy, objęci wieczystym uściskiem w obliczności Boga…

Nie są to rojenia, nie jestem w obłędzie, tylko rozjaśniły się myśli moje tu, nad grobem. Nie przeminiemy! Zobaczymy się! Zobaczę twoją matkę…, zobaczę… odnajdę… i wypłaczę cały ból serca na jej łonie… twoją matkę… twój pierwowzór.«

Około jedenastej spytał Werter służącego, czy Albert powrócił, a służący odparł, że widział, jak odprowadzano do stajni jego konia. Wówczas wręczył mu Werter otwartą kartkę, zawierającą te słowa:

»Bardzo proszę, by mi pan pożyczył swych pistoletów, gdyż wybieram się w podróż. Łączę uprzejme pozdrowienie.«

Lota bardzo źle spała tej nocy. Rozstrzygnęło się to, czego się obawiała, i to w sposób tak zgoła niespodziewany, że nie mogła tego przewidzieć. Napełniło ją to przerażeniem. Zazwyczaj spokojna w poczuciu swej niewinności i umiejąca sobie radzić, popadła w gorączkowe wzburzenie, a gwałtowne uczucia wstrząsały jej sercem. Nie wiedziała, czy żar objęć Wertera jeszcze odczuwa, czy oburza się jego zuchwalstwem, czy może cierpi, porównywając swój obecny stan duchowy z poprzednią swobodą pewnej siebie niewinności i beztroskiego zaufania w swe siły? Nie wiedziała, jak ma się zachować wobec męża, rozmyślała, czy ma mu opowiedzieć to całe zajście, które opisać mogła, a jednak nie śmiała! Tak długo nie poruszali tego tematu, czyż więc miała pierwsza przerwać milczenie i w tej właśnie, zgoła niesposobnej chwili uczynić mężowi tak niespodziane odkrycie? Była pewna, że sama wiadomość o bytności Wertera będzie dlań nader niemiła, cóż mówić o niespodzianej katastrofie? Czyż była nadzieja, by mąż patrzył na całą rzecz z właściwego punktu i osądził ją bez uprzedzenia? A z drugiej, czyż pragnęła naprawdę, by wszystko wyczytał w jej duszy? Nie mogła zdobyć się przy tym na zatajenie przed mężem pewnych uczuć, gdyż nie uczyniła tego dotąd nigdy i była wobec niego zawsze krystalicznie czysta, otwarta i pełna zaufania. Wszystko to trawiło ją niezmiernie i wprowadzało w zakłopotanie. A myśli jej wracały ciągle do Wertera, który był dla niej stracony, z którego stratą pogodzić się nie mogła, a którego niestety pozostawić musiała własnemu losowi. Czuła, że Werterowi, gdy ją utraci, nie pozostanie już nic na świecie.

O, jakże ciężył jej teraz ów zastój w stosunkach przyjacielskiej ufności, jaki od pewnego czasu panował pomiędzy nią a mężem. Nie odczuwała go zrazu, ale teraz przekonała się, że węzła tego rozciąć nie można w krytycznym momencie, od którego zależało wszystko. Tak się dzieje zawsze, jeśli ludzie rozumni zaczynają milczeć z powodu pewnej tajonej różnicy poglądów, gdy jedno i drugie rozważa z osobna swą słuszność i brak słuszności strony drugiej, a stosunki pomotają się w sposób nie do rozplatania. Gdyby trwali dotąd w dawnej zażyłości, lub nawiązali te nici przed jakimś czasem na nowo, wówczas miłość i wzajemne pobłażanie byłyby tak żywe, że serca nie miałyby co taić, a wówczas może mogłaby była uratować przyjaciela.

Sprawę komplikowała jedna jeszcze okoliczność: Werter, jak wiemy z jego listów, nigdy nie czynił tajemnicy z tego, że pragnie ten świat porzucić. Albert spierał się z nim o to często, a rzecz ta bywała też tematem rozmowy Loty z mężem. Albert żywił głęboką odrazę do czynu tego rodzaju, a przy tym z podnieceniem, nielicującym zgoła z jego usposobieniem, dał do poznania, że ma powody niedowierzania w szczerość takiego zamysłu, raz pozwolił sobie nawet na żart i wpoił tę swoją niewiarę żonie. Uspokajało ją to, co prawda, z jednej strony, gdy jawił jej się w myśli smutny obraz takiego zakończenia sprawy, ale z drugiej przeszkadzało jej bardzo w zwierzeniu się przed mężem z obaw, jakie ją w tej chwili dręczyły.

Albert powrócił, a Lota wyszła naprzeciw niego pospiesznie. Nie był w humorze, nie załatwił interesu, urzędnik okazał się upartym, drobnostkowym człowiekiem, a zła droga wprawiła go również w rozdrażnienie.

Spytał, czy coś nie zaszło, a ona odparła z niezwykłym pospiechem, że wczoraj wieczór był Werter przez godzinę. Spytał, czy przyszły listy, a Lota odparła, że list i kilka pakietów ma u siebie w pokoju. Udał się po nie, a Lota została sama. Obecność człowieka, którego kochała i ceniła, uczyniła na niej silne wrażenie. Uspokoiło ją wspomnienie jego szlachetności, miłości i dobroci, uczuła potrzebę pójść za nim, wzięła przeto robotę i udała się do niego, jak to czyniła często. Zastała go przy otwieraniu pakietów i przeglądaniu ich. W niektórych znalazły się rzeczy niezbyt miłe. Spytała go o to i owo, odpowiedział krótko, potem stanął przy pulpicie i zaczął pisać.

Spędzili ze sobą w ten sposób godzinę, a w sercu Loty czynił się coraz większy mrok. Czuła, jak trudno byłoby jej odkryć mężowi to, co miała na sercu, nawet gdyby był najlepiej usposobiony. Popadła przeto w przygnębienie, tym przykrzejsze, że się musiała z nim kryć i łzy połykać.

Zakłopotało ją bardzo pojawienie się służącego Wertera. Podał mężowi kartkę, a Albert zwrócił się spokojnie do niej i powiedział: — Daj mu pistolety! — Potem rzekł chłopcu: — Proszę pozdrowić pana i powiedzieć, że życzę mu szczęśliwej podróży! — Spadło to na nią, jak piorun. Zachwiała się na nogach powstawszy z krzesła i nie wiedziała, co się z nią dzieje. Podeszła z wolna do ściany, drżącą ręką zdjęła pistolety, otarła je z kurzu i zawahała się. Byłoby to trwało długo, gdyby nie pytające spojrzenie męża, które zakończyło sprawę. Nie mogąc wyrzec słowa, wręczyła chłopcu nieszczęsną broń, a gdy wyszedł, zwinęła robotę i wróciła do swego pokoju w stanie niezmiernego niepokoju. Serce mówiło jej, co się stanie. Była gotowa rzucić się do nóg mężowi, wyznać wszystko, opowiedzieć całe wczorajsze zajście, wziąć winę na siebie i zwierzyć mu się z obaw. Po chwili uświadomiła sobie, że to nie przyda się na nic, a Albert stanowczo nie zgodzi się iść do Wertera! Podano obiad i przyszła pewna znajoma, która… wpadła na chwilkę i zaraz iść musiała… ale została w końcu. Jej obecność umożliwiła rozmowę przy stole. Oboje zmuszali się do mówienia, opowiadania i zapominali po trosze o tym, co się dzieje.

Służący przyniósł pistolety Werterowi, który przyjął je z radością, dowiedziawszy się, że dała mu je sama Lota. Kazał sobie przynieść chleba i wina, wysłał chłopca na obiad i usiadł pisać.

»Przeszły przez twoje ręce, otarłaś je z kurzu, całuję je tysiące razy, dotykałaś ich… ty… ty niebiańska istoto, pochwalasz tedy mój zamiar. Podajesz mi do rąk narzędzie, z rąk twoich tedy pragnę przyjąć śmierć i przyjmuję ją! Wypytałem dobrze służącego. Drżałaś, podając mu je, nie rzekłaś słowa pożegnania! Nie rzekłaś… biada mi! Czyżbyś zamknęła twe serce przede mną z powodu tego krótkiego momentu, który mnie złączył z tobą na wieki? Loto, tysiąc lat nie zdoła zatrzeć tego wrażenia, a czuję, że nie możesz nienawidzić tego, który taką pała ku tobie miłością.«

Po jedzeniu kazał służącemu dokończyć pakowania, podarł mnóstwo papierów, wyszedł na miasto i popłacił drobne długi. Wrócił do domu, wyszedł ponownie, udał się za miasto, mimo deszczu spacerował po hrabskim parku, ruszył dalej w okolicę, o zmierzchu wrócił i siadł do pisania.

»Wilhelmie! Po raz ostatni widziałem pola, lasy i niebo. Żegnam cię! Przebacz mi droga matko! Pociesz ją Wilhelmie! Niech was Bóg błogosławi! Wszystkie moje sprawy są w porządku. Bywajcie zdrowi, spotkamy się kiedyś w lepszym świecie!«

»Źlem ci się odwdzięczył Albercie, ale mi przebacz! Zburzyłem twój spokój domowy, obudziłem pomiędzy wami wzajemne niedowierzanie. Bądź zdrów! Ja odchodzę! Bądźcie szczęśliwi przez moją śmierć! Albercie! Daj szczęście temu aniołowi! Niech błogosławieństwo Boże spocznie na tobie!«

Przez resztę wieczoru przeglądał papiery, wiele z nich podarł i spalił, a zapieczętował kilka dużych pakietów i zaadresował je do Wilhelma. Były to drobne artykuły i luźne myśli, których sam dużo u niego widziałem. Około dziesiątej kazał dołożyć drew na kominek, przynieść sobie flaszkę wina, a potem odesłał spać służącego. Służący spał, jak i reszta służby domowej w odległym skrzydle. Chłopak nie rozbierając się padł na łóżko, by zaraz rano być gotowym, gdyż pan mu zapowiedział, że dyliżans zajedzie przed dom około szóstej.

Po jedenastej

Cisza wkoło mnie głęboka, a dusza moja spokojna. Dzięki ci składam Boże za to, że w ostatnich tych chwilach użyczyłeś mi tyle siły. Przystępuję, ukochana moja, do okna i poprzez pędzące spiesznie chmury dostrzegam to tę, to ową gwiazdę na niebie! Nie pospadacie, — myślę — Bóg piastuje was i mnie na swoim łonie. Dostrzegłem gwiazdy dyszlowe Wielkiego Wozu, który lubię najbardziej spośród wszystkich konstelacji. Gdym wychodził od ciebie późną nocą, widniała zawsze nad mą głową. Z jakimże upojeniem wpatrywałem się w nią niekiedy! Czasem podnosiłem ręce i czyniłem ją znakiem, słupem granicznym szczęścia mego tej chwili! O Loto, wszystko mi ciebie przypomina! Wszakże ciągle otoczony jestem tobą, bowiem, jak dziecko niczego niesyte, nagromadziłem wkoło siebie różne drobiazgi, uświęcone twym dotknięciem.

Ukochana sylweta! Zapisuję ci ją w spadku i proszę, byś ją szanowała. Przywarły, do niej niezliczone pocałunki moje, niesłychaną ilość razy żegnałem ją skinieniem wychodząc, a witałem, wracając do domu.

Osobną kartką proszę ojca twego, by zechciał zająć się mymi zwłokami. Na cmentarzu, w samym kącie od strony pola rosną dwie lipy, tam pragnę spoczywać. Pewny jestem, że uczyni to dla przyjaciela. Dołącz swą prośbę. Nie chcę się narzucać z sąsiedztwem pobożnym chrześcijanom, bo może by nie radzi byli nieszczęśliwemu. A może lepiej pochowajcie mnie przy drodze lub pośrodku bezludnej doliny, by kapłan, czy lewita żegnał się ze strachem, mijając mój kamień grobowy, albo Samarytanin łzę uronił.

Gotowym jest, Loto. Bez drżenia ujmuję w rękę ten kielich, z którego napiję się śmierci i zapomnienia. Tyś mi go podała, przeto nie waham się. Spełnię go do dna. Ziszczają się w ten oto sposób wszystkie pragnienia i nadzieje mego życia! Zimny, zdrętwiały, pukam w spiżowe drzwi śmierci.

O, jakżem szczęśliwy, że mogę… za ciebie… umierać! Jakżem rad, że mogę oddać się za ciebie! Umarłbym odważnie i radośnie, jeśli bym ci mógł powrócić spokój i powab życia. Niestety, niewielu ludziom danym było przelać krew za swych bliskich i śmiercią swą przyjaciołom szczęśniejszego, bujniejszego życia przysporzyć.

Chcę być, Loto, pochowany w tej odzieży, którą mam na sobie. Tyś jej dotknęła i uświęciła ją. I o to prosiłem ojca twego. Dusza moja unosi się już ponad trumną. Niech nie przeszukuje nikt moich kieszeni. Dajcie mi do grobu tę przepaskę bladoróżową, którą miałaś u piersi, kiedym cię po raz pierwszy ujrzał w otoczeniu dzieci. Dałaś mi ją na urodziny! Ucałuj serdecznie dzieciaki i opowiedz im o smutnym moim losie. Kochane istoty, widzę je wkoło siebie w tej chwili. Kiedym cię ujrzał pośród nich, od razu poznałem, że nie zdołam się oderwać od ciebie!… Jakżem to wszystko poplątał… piszę bezładnie… Ach! Nie sądziłem, że do tego aż dojść będę musiał… Bądź spokojna… proszę cię… bądź spokojna!

Nabite! Bije północ… Już czas! Loto! Loto, bądź zdrowa… żegnam cię!…

Sąsiad ujrzał błysk i posłyszał strzał, ale ponieważ potem nastał zupełny spokój, przeto przestał się zajmować tą sprawą.

Rano, o szóstej zjawił się służący ze światłem. Znalazł na ziemi swego pana, pistolet i kałużę krwi. Zaczął wołać, ruszać go, ale nie otrzymał odpowiedzi… Werter rzęził jeszcze tylko. Chłopak pobiegł po lekarza i po Alberta. Lota usłyszała brzęk dzwonka i drżenie ogarnęło ją całą. Zbudziła męża, wstali oboje, służący płacząc i jąkając się zawiadomił ich o tym co się stało, a Lota osunęła się zemdlona u nóg Alberta.

Lekarz nadbiegł szybko, zbadał leżącego na ziemi i stwierdził, że nie ma ratunku. Puls bił jeszcze, ale całe ciało było porażone. Strzelił ponad prawym okiem, kula przeszła na wylot, a mózg wystąpił na wierzch otworem. Puszczono mu krew na ramieniu. Szła obficie, a on oddychał ciągle.

Znaleziono krew na oparciu krzesła, przeto wywnioskowano, że popełnił samobójstwo siedząc przy biurku, potem zaś osunął się na ziemię i konwulsyjnie okręcił się koło krzesła. Leżał twarzą zwrócony ku oknu, na plecach, zupełnie ubrany i obuty i miał na sobie błękitny frak i żółtą kamizelkę.

W całym domu, w sąsiedztwie i mieście powstało wzburzenie. Albert zjawił się. Położono Wertera na łóżku i przewiązano mu czoło. Twarz miał podobną zmarłemu i nie poruszał żadnym członkiem. Płuca rzęziły strasznie, czasem słabo, czasem głośniej… co chwila oczekiwano końca.

Wypił jedną tylko szklankę wina. Na pulcie, otwarta leżała Emilia Galotti.

Nie każcież mi opowiadać o przerażeniu Alberta i o rozpaczy Loty.

Na smutną wieść przyjechał stary komisarz co tchu i ucałował, płacząc rzewnie, konającego. Niebawem nadeszli pieszo starsi synowie jego i padli na kolana przy łóżku, bolejąc niewymownie. Potem całowali mu ręce i usta, a najstarszy, którego Werter najgoręcej kochał, przywarł do jego ust, całował je aż do chwili skonu, a potem musiano go przemocą odrywać od zwłok. Zmarł o dwunastej w południe. Obecność komisarza przyczyniła się do załagodzenia całego zajścia i skutków. Koło jedenastej w nocy pochowano zmarłego w obranym przezeń miejscu. Za trumną szedł stary komisarz ze synami, Albert nie był w stanie tego uczynić. Stan Loty budził obawy o jej życie. Ponieśli go do mogiły rękodzielnicy miejscy. Nie odprowadził ciała żaden z księży.

t.

28 czerwca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Świętoszek - czytanki.pl
https://www.czytanki.pl/wp-content/uploads/2020/05/moliere-swietoszek.mp3
AudiobookiFragmenty książekPowieść

Świętoszek

by Ewelina Zaręba 28 czerwca 2015

Moliere

Świętoszek (Tartufe)

Komedia w pięciu aktach
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński

Wstęp

I. Jak poczęła się komedia Świętoszek? — Pocieszne
Wykwintnisie. — Walka o Szkołę żon.

Komedia Tartufe czyli Świętoszek jest kulminacyjnym punktem życia i twórczości Moliera. Raz przez swoją doniosłość artystyczną, a po wtóre przez walkę, do jakiej dała powód, i wpływ tej walki na twórczość pisarza. Ale już sam Świętoszek jest dalszym ciągiem, jest — mimo swego olbrzymiego znaczenia — tylko epizodem walki, jaką toczy Molier niemal całe życie: aby właściwie zrozumieć ten utwór, trzeba tedy sięgnąć wstecz aż do początków paryskiej kariery Moliera.

A nawet jeszcze wcześniej. W kilku słowach. Dwudziestoletni chłopiec z dobrego mieszczańskiego domu, od dziecka trawiony pasją do teatru, zakochał się w młodej aktorce, Magdalenie Bejart i założył z nią teatr w Paryżu. Teatrzyk bankrutuje. Molier puszcza się z młodą trupą, której rychło staje się głową, na prowincję i obiega ją przez kilkanaście lat. Rozgłos wędrownego teatrzyku rośnie; wreszcie otwiera Molierowi drogę do Paryża i to pod najlepszymi auspicjami: trupa debiutuje z powodzeniem przed samym królem. Molier miał wówczas lat trzydzieści sześć. Jako autor nie dał jeszcze miary tego, czym jest: poza licznymi farsami kleconymi naprędce dał dopiero Wartogłowa i Zwady miłosne. Pierwszą nowością, z jaką wystąpi w Paryżu, będą Pocieszne wykwintnisie.

Przybywszy do Paryża, Molier, który opuścił stolicę tak młodo, a kilkanaście lat strawił na swobodzie cygańskiego życia, rozgląda się dokoła siebie. Widzi wielką komedię próżności. Salony literackie, koterie silące się zmonopolizować talent i zamknąć go w swoich regułkach; mizdrzenie się języka, a pod nim chamstwo uczuć; autorów obnoszących się z ważną miną z lada madrygałem, aktorów dostrajających się do tonu powszechnej sztuczności. I — parska śmiechem, śmiechem młodym, zdrowym, z pełnej piersi.

To pierwsze wystąpienie Moliera jest kijem wsadzonym w mrowisko. Pierwszy to raz zabrzmiała ze sceny *satyra* i to tak mocna. Cały Paryż tłoczy się na tę sztukę, która staje się wypadkiem dnia, ale odtąd Molier ma mnóstwo wrogów, czyhających na chwilę odwetu: autorzy, aktorzy, salony… Wszystko to utworzy niebawem wspólny front przeciwko niemu. Już pewne sfery czyniły starania o zakaz grania tej zuchwałej sztuki.

Niebawem Molier dalej wysuwa pazurki. W komedio-balecie Natręty zbiera wzorki z samego dworu: ośmiesza typ dworskiego panka, złotego młodzieńca, portretuje całą galerię dudków. Jedno zmarszczenie brwi Ludwika XIV mogło położyć koniec tej zabawie i — może nie mielibyśmy wówczas Moliera; ale król, który widział cały świat niziutko u swoich stóp, dość rad był tej niwelującej wszystko satyrze; uśmiechnął się i sam poddał Molierowi temat do nowych wzorków.

Podniecony tryumfem Molier wali sztukę po sztuce, staje się bohaterem dnia w Paryżu; nowa ta gwiazda budzi zdumienie. Osobistość jego rysuje się coraz wyraźniej: przedstawia on tężyznę, humor, naturalność przeciwko wszelakiemu mizdrzeniu się i udaniu. — Staje się sztandarem nowej literatury. Boileau, La Fontaine, Racine, uważają go za swego wodza. Wszystko, co jest szczerością, prawdą, życiem, skupia się koło niego; przeciw niemu są przeżytki minionej epoki, pedanci, snoby, dewoci, wreszcie zawistni wszelkiej kategorii.

W miarę sukcesu szeregi niechętnych mnożą się. Ten geniusz komedii, pociągający ku sobie umysły i wysuwający się na czoło teatru, dla którego dotąd jedynym szlachetnym wyrazem była tragedia, niepokoi wielu. Cóż dopiero mówić o takich — a było ich wówczas niemało — którzy w ogóle na teatr patrzyli jak na dzieło szatana? Niechęć przeciw Molierowi nurtuje głucho, ale nie ma się do czego przyczepić: cóż zarzucić tym wesołym komediom, zwłaszcza gdy ich autor cieszy się tak wyraźną łaską króla?

Wreszcie nadchodzi sposobność: jest nią Szkoła żon, której powodzenie przeszło wszystkie dotychczasowe sukcesy Moliera. Taki był rozmach, taka świeżość w tej ślicznej komedii, że nieuprzedzona publiczność przyjęła ją z zachwytem. Jest to znów wielkie zdarzenie dnia w Paryżu. Ale zarazem zawrzało przeciw Molierowi. Powstaje istna wojna literacka: z tych, które mają tak ożywcze i płodne w literaturze znaczenie. Wojnę tę można by porównać z tą, która toczyła się trzydzieści lat wprzódy o Cyda Corneille’a, później zaś o Wesele Figara i Hernaniego. Sypią się broszury, pamflety; dwór, salony rozbrzmiewają jedynie namiętnymi dyskusjami na temat Szkoły żon.

Ale wojna ta, zrazu czysto literacka, przybrała niebawem i inny charakter. Wszyscy ci, którzy mieli z Molierem na pieńku, dojrzeli moment, aby się z nim policzyć. Nareszcie znaleźli broń przeciw niemu. Jakaż ta broń? Ta sama, którą z reguły prawie wytacza się przeciw każdemu nowemu twórczemu zjawisku: niemoralność! Elegantki, o których Molier powiada, że „z całej osoby jedynie uszy mają czyste”, zasłaniają sobie te uszka ze zgorszeniem, urażone niby w swej skromności paroma żartami Moliera, podczas gdy bez rumieńca zwykły się przysłuchiwać plugawym farsom stanowiącym codzienny ówczesny repertuar. Ale znaleziono jeszcze inną broń: obraza religii, żarty z rzeczy świętych. W naukach, jakie Arnolf daje młodziutkiej Anusi (akt III, scena 2), dojrzano parodię nauk św. Grzegorza z Nazjansu. Nie mniej zgorszenia wywołało w pewnych kołach tych kilka wierszy z przemowy Arnolfa:

Pomnij też, że są w piekle kotły rozpalone,
W których szatani smażą każdą grzeszną żonę…
Idąc za tą nauką, twa duszyczka mała
Będzie zawsze jak lilia, czyściutka i biała;
Lecz jeśli ją ku złemu zwabi chętka marna,
Dusza stanie się zaraz niby węgiel czarna;
Wszystkim będziesz przedmiotem wstrętu lub obawy
I pójdziesz kiedyś jako łup szatana prawy
Tam, gdzie złe żony smoła roztopiona czeka…

Można by łatwo odpowiedzieć, że Molier nie żartuje tu z wierzeń religijnych, ale z użytku, jaki z nich ludzie czynią dla swoich świeckich i samolubnych celów. Bądź co bądź, groźna Kongregacja św. Sakramentu krzątała się (tym razem nadaremnie), aby uzyskać zakaz grania sztuki. Tą bronią można było wiele wówczas zdziałać, tu każdy cień oskarżenia miał swoją wagę.

Ten moment życia pisarza komplikuje się jeszcze jego życiem prywatnym. Jest to chwila jego małżeństwa z młodziutką Armanda Bejart, „dzieckiem teatru”, które od małego chowało się przy jego kompanii. Armanda była siostrą owej Magdaleny Bejart, dla której Molier uciekł przed laty z domu i z którą wspólnie założył teatr. Do tej pory Magdalena była w tym teatrze. Teatr rządził się w tych rzeczach zawsze cokolwiek specjalnymi prawami. Ale małżeństwo to wywołało liczne komentarze: szeptano, i to dość głośno, że Armanda jest tylko urzędownie siostrą Magdaleny, a w istocie jest jej córką, i że to tylko dobra mama Bejart, ideał wszystkich mam teatralnych, zgodziła się na tę metrykalną substytucję. Ojcem miał być niejaki pan de Modene. Jak tam w istocie było, tego już nikt nie dojdzie. Od tych pogłosek było dość niedaleko do innych potwornych insynuacji; znaleźli się ludzie, którzy postarali się podsunąć królowi te wnioski. I znowuż losy Moliera zawisły na włosku, ale tym razem chodziło o niebezpieczniejsze sprawy. Król odpowiedział na te potwarze po królewsku: ofiarował się trzymać do chrztu dziecko swego nadwornego komika. Sam zachęcił Moliera, aby odpowiedział napastnikom: bawiła go ta komiczna wojna. Molier odpowiedział już przedtem pedantom, literatom i wykwintnisiom, pisząc Krytykę szkoły żon; obecnie dorzuca jeszcze Improwizację w Wersalu, mimochodem stwarzając w tych dwóch jednoaktówkach nowy rodzaj literacki. Ale dojrzewa w nim zarazem inna odpowiedź.

Aż dotąd satyra Moliera obracała się w kręgu niewinnych śmiesznostek literackich czy towarzyskich, o ile nie brała za temat wiekuistych niedoli miłosnych lub małżeńskich. Niebacznie wrogowie obudzili w nim drzemiącego lwa. Kampania przeciw niemu, a zwłaszcza metody, jakich użyto, zmieniły jego spojrzenie na ten świat: ujrzał inne oblicze człowieka, ziejące nienawiścią, zawistne, drapieżne, podłe. Oczy jego otworzyły się zarazem na zarazę społeczną, która nieodzownie towarzyszyła silnie rozwiniętemu życiu religijnemu w ówczesnej Francji: na świętoszkostwo i obłudę. Z kampanii o Szkołę żon urodził się Tartufe czyli Świętoszek. Molier zrozumiał, czym jest i ile złego może zdziałać ta obłuda, nadużywanie rzekomych wartości moralnych do osobistych arcyświeckich celów. Przejrzał na wylot tych ludzi,

Co pod nabożnym płaszczem kryją zwykłe wady,
Swą zawiść, niedowiarstwo, swoje fałsze, zdrady
I gdy chcą kogoś zgubić, osłonią, gdy trzeba,
Swoją własną nienawiść interesem nieba…

Dojrzał ich, przejrzał i postanowił się z nimi zmierzyć.

II. Wystawienie Świętoszka i walka o niego. — Don Juan. Ponowne cofnięcie Świętoszka ze sceny. — Mizantrop. — Ostateczne zwycięstwo.

Można przypuszczać, iż Molier zdawał sobie sprawę z trudności i niebezpieczeństw swego zamiaru. Toteż uczynił wszystko, aby złagodzić jaskrawość swego czynu, a zarazem aby stworzyć najbardziej sprzyjające okoliczności dla „premiery” Świętoszka. Obrał na ten cel uroczystość inauguracyjną pałacu i ogrodów w Wersalu, świeżo stworzonych przez Ludwika XIV. Król wydał wielką zabawę, oficjalnie dla królowej i dla królowej matki, ale w istocie heroiną tej fety była kochanka królewska, panna de la Valliere. Miano zabawy było: Rozkosze czarodziejskiej wyspy; Ariostowa wyspa czarodziejki Alcyny zapłynęła jakoby do Francji, aby się stać teatrem uczt, balów, turniejów, a wreszcie komedii. Molier, „impresario” całej zabawy, rozwija niestrudzoną czynność: odgrywa boga Pana, wygłasza powitanie królowej, wystawia z dawniejszych utworów Natrętów i Małżeństwo z musu, prócz tego zaś dwie nowe sztuki: Księżniczkę Elidy (8 maja), zaś 12 maja 1664 trzy akty Świętoszka.

W jakim stosunku te trzy akty Świętoszka były do dzisiejszej pięcioaktowej komedii, — nie wiemy. Zdaje się, że nie była to skończona sztuka: ale zdaje się również, że nie były to pierwsze trzy akty komedii w jej obecnej formie. Te trzy akty Świętoszka rozpętały nad głową pisarza burzę trwającą lat pięć, burzę, której następstwa mogłyby być dlań okropne, gdyby nie to, że w całej tej kampanii miał on potężnego, choć dyskretnego sprzymierzeńca, a był nim — sam król.

Ale gdy mowa o stosunku Moliera do króla, trzeba sobie uprzytomnić, z którym Ludwikiem XIV mamy do czynienia. Ludwik żył trzy ćwierci wieku i panował bez mała tyleż: otóż w machinalnym skrócie myślowym tworzymy sobie często — fizycznie i moralnie — niejako przeciętną tego długiego panowania i tej postaci. Otóż kiedy Molier w 1658 r. pierwszy raz miał zaszczyt wystąpić na dworze, Ludwik XIV miał lat 20, obecnie ma ich 26; jest to młodzieniec o wrzących namiętnościach, ledwie wyzwolony z kurateli, rwący się do życia, niecierpliwie znoszący wszelkie pęta, lubiący dokoła siebie atmosferę blasku, zabawy. Że zaś wśród wszystkich stanów w rzemiośle króla o zabawę najtrudniej, król oceniał zasługi Moliera, który go bawił przednio, a dawał sposobność do tańczenia z gracją w baletach. Król nienawidził surowych jansenistów, w których wyczuwał ducha niedawno stłumionej Frondy. Król zgniecie niebawem Kongregację św. Sakramentu, która ważyła się przeciwstawić jego jowiszowym miłostkom. Gdy pani de Navailles, ochmistrzyni dworu, za poradą księdza Joly, zamknęła kratą wszystkie przejścia, którymi król mógł się udawać do apartamentów panien dworskich (wśród nich znajdowała się panna de la Valliere), król wypędził panią de Navailles i jej męża. Molier czuł tedy w królu sprzymierzeńca; inaczej komedia jego byłaby nie do pomyślenia.

Król, któremu cenzorowie moralności dawali się we znaki, przyjął tedy nowy utwór z zadowoleniem (niektórzy posuwają się aż do podejrzeń, że go inspirował); nie znalazł natomiast Świętoszek łaski w oczach królowej matki, Anny Austriackiej, wówczas już tkniętej śmiertelną chorobą i tym skłonniejszej do powagi i dewocji. Ale na ogół zawrzało; zaczęły się krzątania na dworze, aby udaremnić wystawienie sztuki. Na czele zgorszonych stanął Mgr. de Perefix, arcybiskup Paryża. Ludwik XIV mimo swej wszechwładzy musiał się liczyć z głosem, który przemawiał w imię religii i moralności: starając się osłodzić Molierowi przykrość, zabronił wszakże grać Świętoszka publicznie. Nie przeszkodziło to fanatykom ogłaszać przeciw Molierowi pism, w których nazywano go „czartem, obleczonym w ciało i przebranym za człowieka, zasługującym na karę ognia, zanim dosięgnie go ogień piekielny”. A w owym czasie nie były to przenośnie poetyckie: ledwie kilka lat upłynęło, jak za sprawą Kongregacji św. Sakramentu, spalono na stosie mistyka Morina!

Molier wynagradzał sobie zakaz, czytając sztukę po znamienitych domach, a nawet grając ją prywatnie (między innymi u brata królewskiego); mimo to zakaz był dlań ciosem jako dla dyrektora teatru. Aby wypełnić lukę w repertuarze, pisze naprędce Don Juana (1665); ale i ten romansowy temat zmienił się pod koniec sztuki w gryzący pamflet przeciw obłudzie.

Don Juan, bezbożnik, cynik i łotr bez czci i wiary, nawraca się pod koniec sztuki: otóż to nawrócenie jest udaniem, które maże tanim kosztem minione przestępstwa i zabezpiecza bezkarność dalszym. Słowem, Don Juan staje się u Moliera nową odmianą Świętoszka: Tartufe to świętoszek plebejusz, karierowicz; Don Juan to świętoszek wielki pan, dyletant zepsucia.

Rzecz prosta, że sztuka ta była dolaniem oliwy do ognia. Padały też pioruny na głowę Moliera. „Któż zdoła znieść (pisano) zuchwalstwo błazna, który stroi żarty z religii, daje lekcje wyuzdania i czyni majestat boży igraszką pana i sługi: ateusza, który się zeń śmieje, i lokaja, który, bezbożniejszy jeszcze od pana, rozśmiesza innych”.

Król milczał. Kiedy mu przedstawiano bluźnierstwa i zbrodnie Don Juana, odpowiadał tylko: „Toteż źle na nich wychodzi”. Bronić jawnie Moliera nie mógł. Już na drugim przedstawieniu trzeba było skreślić niektóre ustępy; po piętnastym poradzono wymownie Molierowi, aby sztukę cofnął z afisza; mimo że zawczasu postarał się o przywilej na druk, nie wydrukował jej nigdy.

Ten drugi cios, połączony z najgwałtowniejszą kampanią osobistą przeciw niemu, przygnębił Moliera do ostatnich granic. Myśli niemal o rzuceniu pióra, w drugim podaniu do króla o Tartufa pisze: „To pewna, Najjaśniejszy Panie, że trzeba mi będzie w ogóle poniechać komedii, jeżeli świętoszki mają zostać górą”.

Wrogowie Moliera nie ustają w zabiegach przeciwko pisarzowi: puszczają w obieg jakąś ohydną książkę, której autorstwo przypisują jemu. Z goryczy, jakimi napojono Moliera w owej epoce, a do których dołączyły się i zgryzoty domowe, urodził się Mizantrop. Tyrady Alcesta przeciw światu, aluzje do jego procesu, wzmianka wreszcie o tej bezecnej książce, której autorstwo silono się mu podsunąć, to są echa ówczesnych udręczeń Moliera. Tak więc epoka najwyższego wzlotu twórczości Moliera ściśle wiąże się z jego osobistymi przeżyciami, a największe, najdoskonalsze jego dzieła są niejako utworami okolicznościowymi.

Ale na Mizantropie zamknie się heroiczny okres twórczości Moliera. Stargał siły w tej walce; daje za wygraną; nie „poniecha komedii”, bo to niepodobieństwo, ale odtąd poprzestanie na tym, aby bawić publiczność, a jeżeli dosięgnie kogo satyrą, to w każdym razie nie tak niebezpiecznych wrogów: tematem jego komedii będą próżność mieszczucha, uczoność kobieca, wreszcie *lekarze*. Och, ci zapłacą za wszystkich!

Na razie zacisnąwszy zęby i nie tracąc nadziei odwetu, Molier wraca do roli dworskiego bawiciela. Odwdzięczając usługi swego niestrudzonego wesołka, król, wyjeżdżając do obozu we Flandrii, daje Molierowi pozwolenie (niewyraźne co prawda) wystawienia Świętoszka po dokonaniu pewnych zmian. Istotnie, dnia 5 sierpnia 1667 odegrano sztukę; imię Tartufe, które działało już na pewne sfery niby czerwona chusta, znikło zupełnie: tytuł sztuki był: Szalbierz, bohater jej zaś, przedzierzgnięty w światowego kawalera, nosił miano Panulfa. Nic nie pomogło; już drugie przedstawienie spotkało się z zakazem pobożnego prezydenta de Lamoignon, któremu król, wyjeżdżając, oddał władzę w mieście Paryżu.

Molier próbuje interweniować u p. Lamoignon, ale onieśmielony wybąkał tylko parę słów. „Przepraszam pana, ale zaraz jest południe, spóźniłbym się na mszę” — przerwał mu prezydent. Czyż to nie jest żywcem odpowiedź, jaką Tartufe przyparty do muru kłopotliwym pytaniem daje Kleantowi? Strapiony Molier wysyła dwóch aktorów do Flandrii z podaniem do króla; król przyjmuje ich łaskawie, ale jest bezsilny wobec tego, że arcybiskup paryski obłożył klątwą każdego, kto by w jego diecezji zgoła *słuchał czytania* tego utworu.

Dopiero w dwa lata później, przy pomyślnym układzie okoliczności (chwilowe załagodzenie sporu między jansenistami a jezuitami), Tartufe uzyskał wreszcie trwałe prawo do sceny. Dzień 5 lutego 1669 r. był dniem odwetu i tryumfu Moliera. Czterdzieści cztery wieczory tłoczono się na Świętoszku. Sam Molier grał Orgona, żona jego Armanda — Elmirę. Jednakże, mimo że odtąd Tartufe nie zeszedł już ze sceny, jeszcze długi czas po śmierci Moliera utwór ten był przedmiotem ataków (Bourdaloue, Bossuet) jako szczególnie niebezpieczny dla religii. Napoleon wyrażał zadowolenie, iż sztuka ta przeszła cenzurę za Ludwika XIV, gdyż on sam nigdy by jej nie pozwolił wystawić.

III. Podłoże „Świętoszka”. — Życie religijne we Francji w XVII wieku.

Aby oglądać arcydzieło Moliera we właściwym świetle, trzeba sobie uprzytomnić w kilku słowach charakter życia religijnego we Francji w epoce powstania komedii. Ingerencja religii we wszystkie sfery życia była w XVII w. olbrzymia. Niedawno jeszcze ster rządów dzierżyli kolejno dwaj kardynałowie, Richelieu i Mazarin. Katolicyzm, zagrożony postępami protestantyzmu i pogaństwem Odrodzenia, skupia się do obrony. Wyrazem tego jest wskrzeszenie idei zakonnej, zwyrodniałej poniekąd na schyłku średniowiecza, przygasłej pod wpływem intelektualnego przeobrażenia renesansu. Powstaje mnóstwo zakonów, bądź nowych, bądź odnowionych w surowym ascetycznym duchu. Wzmaga się w siły potężny zakon jezuitów. Powstaje z drugiej strony jego nieprzejednany wróg, *Port Royal*, który skupia nie tylko duchownych, ale i świeckich „samotników”. Niedawne wojny religijne, wewnętrzna walka jansenizmu z molinizmem, wszystko to sprawia, że sprawy religijne obchodzą wszystkich bez wyjątku, znajdują się jakby w stanie zapalnym; a ludzie świeccy biorą w nich udział niemniej żywy niż duchowni. Dotkliwa lekcja nauki Chrystusowej, jaką otrzymał świeżo potężny zakon (Prowincjałki Pascala), wyszła spod pióra świeckiego człowieka. Ale nie każdy był Pascalem, a całe mnóstwo ludzi świeckich czuło się w prawie zaprzątać sprawami religijnymi. Ten dyletantyzm religijny stanowi jedną z cech epoki, jest jej plagą. Wiele salonów paryskich staje się jakby filią *Port Royalu*. Grasują świeccy dyrektorowie sumień. Powstają stowarzyszenia (Kongregacja św. Sakramentu) złożone z duchownych i świeckich, otoczone ścisłą tajemnicą, starające się ująć w ręce rząd dusz i rozciągające cenzurę na życie prywatne, często za pomocą środków dość pod względem etycznym wątpliwych. Że przy wszystkich takich zakusach teokracji święci prawdziwe orgie obłuda religijna, nad tym nie trzeba się rozwodzić, jak również nad tym, że musiało być mnóstwo ludzi, którzy nadużywali tych świętych haseł, aby czynić zadość swoim bardzo świeckim celom i instynktom. Nawet świątobliwi kapłani wskazują na obłudę religijną jak na raka żrącego ówczesne społeczeństwo.

Z drugiej strony trzeba rzucić okiem na drugi kraniec. Wiek XVII, tak przesiąknięty kwestią religijną, przedstawia dwa krańcowe negatywy prawdziwej religii: jeden to obłuda religijna, drugi to „libertynizm”, ateizm. Ale ten ateizm, to nie był ów mdły nowoczesny indyferentyzm; był czynny, bluźnierczy. Nacisk religii był taki, że wywoływał reakcję tejże samej siły. W „libertynizm” ten wchodziły różne elementy: pogaństwo wyssane z humanizmu; kartezjanizm pojęty z żarliwą świeżością; krytyka prawd wiary niesiona przez zwalczające się sekty — wszystko na tle brutalnej jeszcze bujności temperamentów oraz tej wspomnianej już bezczynności, która nastała po burzliwej dobie Frondy.

Zaledwie można przytoczyć świętokradzkie pomysły, na jakie pozwalali sobie „libertyni”. Przypominają one rysy młodocianych „ateistów” ze szkolnej ławy; bo też ta emancypacja spod ojcowskiej władzy Kościoła miała w sobie coś ze zbuntowanego uczniaka. Wielki Kondeusz, zanim się nawrócił, ułożył wespół z innymi osobami cały spisek, aby spalić kawałek drzewa z Krzyża św. Młodociany książę de Nevers dał ochrzcić świnię; pani Deshoulieres ochrzciła swego psa, a nie ochrzciła córki, która została bez chrztu do dwudziestego dziewiątego roku życia. Paru złotych młodzieńców wyprawiło wesołą ucztę w kościele, w czasie której wydobyli z grobu świeżego trupa, aby z nim tańczyć.

Molier zarówno daleki był od obu krańców. Ten dzielny, uczciwy człowiek musiał się brzydzić wyuzdaniem intelektualnym, które niebawem napiętnuje w swoim Don Juanie; ale i z surową pobożnością — zwłaszcza o ile wciskała się zbyt czynnie w życie prywatne — nie mógł on sympatyzować. Raz z natury swojej. Jego filozofia natury, pokrewna filozofii Montaigne’a i Rabelais’go, płynąca raczej z ducha Odrodzenia, obca była tym hasłom umartwień. Zanadto kochał życie, aby sprzyjać tym, którzy kazali nim gardzić. Znał zresztą życie wielu tych „świątobliwych” ludzi; wiedział, co kryje ta ich troska o „dobro nieba”… Ale gdyby nawet niechęć ta nie płynęła z jego natury, to musiałaby się zrodzić z fachu. Surowemu chrystianizmowi, chcącemu opanować umysły i pozyskać je wyłącznie dla sprawy Boga, solą w oku był teatr. *Port Royal* nazywa wręcz pisarzy dramatycznych „trucicielami dusz”; nie tylko Molier, ale i wychowanek *Port Royalu* Racine — ba, surowy Corneille! — są przedmiotem gwałtownych napaści zelantów. Wiadomo, czym był aktor w oczach Kościoła: aby uzyskać ostatnią absolucję, musiał rewokować swój zawód niby sromotny grzech.

To wszystko musiał widzieć Molier wzrokiem genialnego obserwatora, spostrzegacza wszystkich wypaczeń ludzkiej natury. Ale można przypuszczać, że nie przyszłoby mu do głowy poruszać podobne tematy. Były one zbyt niebezpieczne, nie dopuszczała ich zresztą ówczesna forma teatralna; nie było dla nich po prostu miejsca na scenie. Wyzwany jednak, podrażniony, dotknięty w najboleśniejszych strunach, podjął wyzwanie: napisał Świętoszka.

IV. Stosunek Moliera do swego tematu. — Stosunek jego przeciwników.

W tydzień po zakazie, jakim król zmuszony był obłożyć Świętoszka po jego pierwszym wystawieniu, włoscy aktorzy grali na dworze bardzo drastyczną farsę pt. Skaramusz pustelnikiem. Wychodząc, król rzekł do Kondeusza: „Chciałbym wiedzieć, czemu ludzie, którzy się tak gorszą komedią Moliera, nie mówią nic na Skaramusza”. Na co Kondeusz: „Bo Skaramusz wyszydza niebo i religię, o co ci panowie się nie troszczą, komedia Moliera natomiast wyszydza ich samych i tego nie mogą znieść”.

Odpowiedź dowcipna i niewątpliwie trafna w stosunku do wielu wrogów komedii Moliera; ale niepodobna jej uważać za całkowite rozwiązanie kwestii. Niepodobna powiedzieć, żeby wszyscy, których gorszyła komedia Moliera, byli obłudnikami. Sądzę, że gdyby komedia ta była napisana dziś, w naszej wolnomyślnej epoce, niełatwo by się dostała na scenę, cóż dopiero wówczas! Samo poruszenie tych tematów, samo wprowadzenie przedmiotu, z natury swojej należącego do ambony i konfesjonału, na scenę, do komedii, która daleką była wówczas od dzisiejszej swej godności i sąsiadowała najbliżej z plugawym błazeństwem, była — powtarzam — dla wielu skandalem. Skamarusz był błazeństwem i podawany był jako błazeństwo, Świętoszek zgoła inaczej. Tak więc możemy przypuszczać, że wiele osób mogło się z najlepszą wiarą gorszyć Świętoszkiem. Przy tym — mówiono — różnica między świątobliwością szczerą i udaną jest w sercu; formy zewnętrzne są te same; niepodobna tedy okryć śmiesznością jednej, aby coś z tej śmieszności nie przylgnęło i do drugiej. Niepodobna skaleczyć maski, aby przy tym nie drasnąć i twarzy. Tartufe jest obłudnikiem, ale Orgon jest szczerze, choć ciasno, nabożnym: i cóż zrobiła zeń ta rzekoma religia? Głupca, człowieka bez serca, wyzutego z ludzkich uczuć, złego ojca rodziny…

Kwestia jest tedy dość złożona. Jak pojmować — nie biorąc się dosłownie na lep jego wymownej argumentacji w podaniach do króla — prawdziwy stosunek Moliera do jego tematu, do religii? Nie mamy żadnego prawa przypuszczać, aby był wrogi; ale religia Moliera to była raczej ta sama „religia natury”, którą wyznaje Montaigne; schylenie głowy przed niewiadomym, przed formami katolicyzmu, przy równoczesnym żądaniu swobodnego rozwoju instynktów. Owa religia posępna, groźna i zaborcza, jak również religia wciskająca się w cudzy dom, narzucająca się wszystkim na cenzora i chcąca wytępić radość i swobodę życia, musiała mu być wysoce antypatyczna, po równi jako pisarzowi, człowiekowi — i, jak wspomnieliśmy, dyrektorowi teatru. Dlatego, mimo że Molier się zarzeka, iż w utworze swoim mierzy jedynie w *obłudę*, niezupełnie trzeba mu dowierzać: mierzy on, mimo iż bardzo oględnie i zręcznie, także i w formy tej religii — choćby i szczerej — które mu się zdają ciasne i wrogie życiu. Faktem jest, iż jako przeciwstawienia obłudzie nie wprowadza obrazu szczerej pobożności, ale, przeciwnie, rozdziela światła i cienie w ten sposób: z jednej strony — kliku szalbierzy i głupców, z drugiej — ludzie uczciwi, godni, sympatyczni, ale bliżsi owej „świeckiej moralności” uczciwych ludzi niż żywego chrystianizmu. Molier czuł zapewne tę „słabiznę” i starał się ją osłonić tyradą Kleanta na cześć prawdziwej pobożności; zaznaczyć trzeba, iż tyradę tę dopisał dopiero później, po pierwszym zakazie sztuki, a doradził mu to książę Kondeusz (tzw. le grand Conde), wielki — jak mówiono wówczas — „libertyn”, czyli niedowiarek. Zaznaczmy również, iż Molier był częstym gościem salonu słynnej Ninon de Lanclos, który uchodził za fortecę „libertynizmu”.

Tym ciekawszym staje się fakt, iż książką, która zapłodniła Moliera Świętoszkiem i wskazała mu niejako drogę, jest dzieło natchnione najbardziej surowym i żarliwym chrystianizmem: Prowincjałki. Bez Prowincjałek nie można sobie wyobrazić Świętoszka. Tylko — mistrzostwo ironii, które rozwija Pascal przeciw jezuitom, Molier zwróci także i przeciw jansenistom — a raczej stworzy typ tak ogólny, iż obie walczące strony będą się w nim szukać nawzajem. Jansenistą mógłby być Tartufe wtedy, gdy nakrywa chusteczką pierś Doryny i gdy uczy Orgona patrzeć na ziemię „jak na kupę błota”; molinistą, kiedy wtajemnicza Elmirę w sposoby „porozumienia się z niebem” i oczyszczenia uczynku przez „dobrą intencję”. Ujęcie typu jest tu tak szerokie, iż dociekania, w kogo Molier mierzył w szczególności, zawsze będą ścieśnianiem jego satyry. Mimo to, jak zawsze, współcześni wskazywali palcem kilka osób, których portretem ma być „biedaczek” Tartufe. Najwięcej prawdopodobieństwa ma pogląd, iż Świętoszek, nie zatracając swych cech ogólnych, mierzy jednak osobliwie we wspomnianą już Kongregację św. Sakramentu, która umiała w praktyce połączyć jansenistyczną nietolerancję z jezuickimi metodami. Król, którego kongregacja krępowała w jego bujnym wówczas życiu miłosnym, zgniótł ją tak, jak zgniata w ostatnim akcie świętoszka. Tym tłumaczy się w znacznej mierze niesłabnąca opieka i życzliwość króla w tej sprawie.

Świętoszek był dziełem proroczym. Ludwik XIV z wiekiem stał się Orgonem. Ostatnia jego kochanka, pani de Maintenon, wprowadziła go na tę drogę; spowiednicy królewscy zaczęli rządzić Francją, zadając jej wiele klęsk. Obłuda religijna stała się drogą do kariery: dwór, Paryż, Francja, wszystko na wiele lat znalazło się pod znakiem Tartufa.

V. Zdobycze komedii Moliera. — Głębia. — Charaktery. — Mądrość. — Powinowactwo z dramatem. — Satyra.

Komedia Świętoszek jest bezwarunkowo szczytem geniuszu Moliera, zarazem jednym z najśmielszych czynów artystycznych, jakie ludzkość wydała. Tylko jeden Molier zdolny był zamknąć ten temat w ramach komedii, nie obrażając na każdym kroku poczucia widza, a zarazem nie przytłaczając go ponurością obrazu. Siła i artyzm dzieła są takie, iż szpetna prawda życia wznosi się do wyżyn harmonijnej poetyckiej złudy; mocą tej tajemnicy geniuszu potwór Tartufe staje się rozkosznym wręcz zjawiskiem, a najbardziej odrażające jego czyny zanurzają nas w pełni estetycznego zadowolenia.

A teraz zestawmy daty! Molier wystąpił pierwszy raz na dworze króla z jakąś ucieszną farsą, która się nie zachowała, w r. 1658; w r. 1659 daje Pocieszne wykwintnisie, w 1662 Szkolę żon, 1664 Świętoszka — i oto w ciągu lat sześciu od farsy bliskiej jeszcze średniowieczu, tkwiącej w atmosferze kuglarzy jarmarcznych, doszliśmy do szczytu, którego komedia współczesna nie tylko nie przewyższyła, ale który na zawsze zapewne pozostanie jej niedościgłym wzorem. Z dawnej komedii, której celem było tylko bawić, mniej lub więcej wybrednie, ale tylko bawić, Molier uczynił głębokie studium duszy ludzkiej. Tradycyjne marionetki, których ślad widzimy jeszcze w pierwszych jego komediach, zmieniają się w ludzi, w nieśmiertelne typy: żyją jakby stokrotnie spotęgowanym życiem ludzkim, skupiając niby soczewką poruszające ludźmi namiętności.

Zarazem o ile komedia przedmolierowska jedynie bawi, Molier, bawiąc nas — i to bawiąc o ileż lepiej! — nie poprzestaje na tym: on nas uczy. Nie ma w jego utworach oschłego dydaktyzmu: ale dzięki samej głębi ujęcia wyłania się z niej nauka, mądrość życia. Nie jest to owa cnotliwa mądrość, którą do zbytku czasem częstuje się młodzież — stąd spotykał się Molier z zarzutem niemoralności (J. J. Rousseau!) — jest to mądrość dla ludzi dojrzałych, mających odwagę spojrzeć życiu w oczy. Molier działa jak doświadczenie, nieraz gorzkie, bolesne, chociaż w śmiejącej się podane formie.

Toteż w dziele swoim zaciera on niejednokrotnie granice pomiędzy komizmem a powagą życia. Omawiając w „Bibliotece Narodowej” Molierowskiego Skąpca, starałem się wykazać, w jaki sposób największe komedie Moliera mieszczą w sobie istotę nowoczesnego dramatu. Molier doprowadza nas aż na sam kraniec: aby Świętoszek skończył się szczęśliwie, trzeba było Molierowi uciec się aż do cudownej interwencji monarszej.

Już Szkoła żon była w teatrze francuskim utworem rewolucyjnym (świadczy o tym sama kampania, do jakiej dała powód!). Ze Szkołą żon rodzi się w teatrze francuskim komedia obyczajowa i komedia charakterów. Ale pod wieloma względami te nowe zdobycze gniotły się tam jeszcze w dawnych ramach. Ten „plac publiczny”, na którym toczy się akcja; zmiana nazwiska, na której wspiera się cała intryga; ciągłe zwierzenia Horacego i monologi Arnolfa, wszystko to — jakże wydaje się ubogie wobec wspaniałej ekspozycji Tartufa, wobec soczystych, pełnych scen trzeciego i czwartego aktu! Molier przebiega drogę od starej farsy do nowoczesnej komedii w siedmiomilowych butach; tym razem jeszcze od Szkoły żon zrobił krok olbrzymi i — ostateczny: dalej już komedia nie sięgnie, ani u Moliera, ani po nim. Niepodobna mi tu obszernie rozwodzić się nad rysami, które czynią z Świętoszka komedię na wskróś *obyczajową*, wprowadzającą nas do wnętrza domu paryskiej mieszczańskiej rodziny; nad tymi, które czynią zeń arcydzieło komedii *charakterów*, gdzie zewnętrzna intryga nie gra żadnej roli, a cała akcja wynika z zazębienia się i tarcia tych charakterów o siebie. Niepodobna też wyszczególniać wszystkich genialnie prostych i celnych rysów komicznych, w których Molier ujmuje swój temat. Ale w scenach tych, naznaczonych najwyższym komizmem, Molier nie zaparł się tej macierzy, z której wyrósł, starej *farsy* francuskiej: bez jej szerokiej wesołości nie zdołałby zneutralizować elementów ponurego dramatu, w każdej chwili gotowych wcisnąć się tu na scenę. Pani Pernelle, Doryna, pan Zgoda, Orgon wreszcie w scenie, gdy siedzi pod stołem, to są owe farsowe tradycje: jakże wzbogacone, jak szczęśliwie przeobrażone pod piórem Moliera!

Ale Tartufe jest czymś więcej niż arcydziełem komedii obyczajowej i komedii charakterów; jest to zarazem pierwsza od Arystofanesa satyra społeczna na scenie i to satyra o najwyższej doniosłości. Jest to jedno z tych dzieł, o których można powiedzieć, że ważą na losach ludzkości, niemal rozstrzygają o nich. Satyrą, pamfletem, są już Pocieszne wykwintnisie; ale przedmiot ich jest nieskończenie węższy, literacki. Jeżeli prawdą jest tradycja o owym staruszku, który w czasie pierwszego przedstawienia Wykwintniś miał krzyknąć: „Śmiało, Molierze, oto mi komedia”, trzeba uznać, iż Molier posłuchał zachęty. Tartufe, a później Don Juan, dają miarę śmiałości i głębi, z jaką Molier zdolny był ujmować zjawiska społeczne; kto wie, co byłby jeszcze osiągnął na tej drodze, gdyby zbyt nierówna walka nie złamała jego sił.

VI. Doniosłość społeczna satyry Moliera.

Molier odkrył jedną tajemnicę: odkrył w teatrze nową potęgę, jedną z największych, jakie istnieją, mianowicie zabijać śmiechem, śmiechem brzmiącym ze sceny. W ręku Moliera komedia staje się satyrą, jedną z najgwałtowniejszych, najcelniejszych, jakie istnieją. A równocześnie, piętnując to, co go przejmuje wstrętem, Molier głosi swą twórczością własny ideał życia. Komedia staje się u niego niejednokrotnie trybuną, mównicą. I posiadłszy tę potęgę, Molier jest nie tylko twórcą komedii: on jest i twórcą życia. Przyszedł, spojrzał dokoła siebie i powiedział: „to a to jest głupie, złe i śmieszne, nie chcę, aby to istniało”. I to, co on tak napiętnował, znikało strawione własną śmiesznością. Jeżeli problem Świętoszka jest dziś poniekąd przebrzmiały, to właśnie jest największą zdobyczą Moliera. Nie zmienił oczywiście Molier zasadniczych cech ludzkiej natury, ale w momencie przeobrażania się społeczeństwa zwalił swoją satyrą niejeden z bałwanów stających na przeszkodzie idącemu nowemu życia i tak potężnie jak może nikt inny przyczynił się do jego ewolucji w duchu światła i swobody. Przyszłość ziściła wszystkie postulaty Moliera.

Od pierwszej chwili powrotu do Paryża Molier czuje się nieswojo w tym świecie. Na każdym kroku widzi panoszące się głupstwo, ciasnotę pojęć, bakalarstwo, obłudę, przemoc, ucisk. Toteż każda jego sztuka to wybicie jakiegoś okna, aby wpuścić powietrze, którego potrzebował dla płuc.

Epoka, w której żył Molier, znajduje się na przełomie dwóch zmagających się z sobą światów. Z jednej strony nowoczesna myśl, niezmiernie bliska już nas, z drugiej cały aparat społeczny i naukowy, niemal średniowieczny, przeżyty, ale dzierżący jeszcze wszystko w ręku i konwulsyjnie broniący się inwazji nowego ducha.

A obręcz ta była silna: oficjalni władcy ludzkich wierzeń i myśli posiadali w ręku wszystkie środki represji. Medycyna, prawoznawstwo, filozofia i najgroźniejsza z nich teologia podawały sobie ręce, gdy chodziło o poskromienie śmiałka, który się odważył podkopywać autorytet lub rutynę. „Ateuszem” jest, kto nie wierzy w puszczanie krwi, heretykiem, kto nie wierzy w Arystotelesa. A ogłosić wówczas kogoś ateuszem znaczyło niemal postawić go poza obrębem prawa, znaczyło poszczuć go jak psa. To nam tłumaczy doniosłość walki Moliera z ówczesną medycyną; to nam tłumaczy, jak Świętoszek czy farsy lekarskie Moliera, czy też jego pocieszni „filozofowie”, wszystko płynie z jednego i tego samego źródła.

Pamiętajmy o potędze ówczesnych Tartufów i Orgonów. Przed nimi to Kartezjusz chroni się przezornie do Holandii, a i tam na wiadomość o skazaniu Galileusza niszczy swój Traktat o świecie. Wobec zjednoczonych potęg duchownych i świeckich jakże słabe były środki, którymi rozporządzali ówcześni bojownicy światła! Myśli ich, wyrażane z nieskończonymi ostrożnościami, krążyły wyłącznie niemal w szczupłym kręgu naukowego świata: przenikanie ich do ogółu było bardzo ograniczone.

I naraz przybył im nieoczekiwany sukurs. Ten aktor wędrowny, wesołek królewski, który, nim puścił się z trupą komediantów na prowincję, liznął co nieco z filozofii Gassendiego, a później nauczył się po prostu czytać w księdze życia, stanął w szeregu walczących o światło, mając w ręce najsprawniejszą broń: śmiech i szyderstwo. I stał się ten cud, iż od potężnego wybuchu śmiechu, wywołanego geniuszem komicznym Moliera, zatrzęsły się mury gmachu, którego nie mogły zburzyć zespolone trudy uczonych: od tego szerokiego śmiechu pierzchają duchy ciemności, a myśl ludzka może się rozwijać swobodnie. Strzały Moliera docierają tam, gdzie nie mogą dosięgnąć kolubryny mędrców; w nieśmiertelnych typach, zdaniach, piętnuje on swoje ofiary znamieniem śmieszności, spod której się już nie podniosą. Molier jest jednym z szermierzy, którzy najdzielniej przyczynili się do przyśpieszenia koniecznej i zbawczej przemiany: nim spełni się ona w historii, w nauce, spełniła się w jego duchu.

Czy Molier zdawał sobie sprawę ze swego współpracownictwa z najwyższymi duchami epoki, z dziełem Kartezjuszów i Pascalów? Może. Ale ten dyrektor teatru, jego główny aktor, dostawca repertuaru i aranżer dworskich uroczystości, dosyć miał swoich spraw na głowie. Stało się to poniekąd mimowiednie, mocą tego imperatywu zdrowego rozumu oraz wrodzonego instynktu swobody, jakie tkwiły w Molierze. Może tak samo byłby zdziwiony, dowiadując się o tym, jak tym, że w jego dziele tkwią już owe elementy, które w półtora wieku po nim wydadzą Rewolucję Francuską, jak to w nim odnaleźli jego komentatorzy.

VII. Źródła „Świętoszka”. — Jego przeobrażenia. — Akcja. — Charaktery.

Świętoszek jest jednym z najbardziej oryginalnych utworów Moliera, który, gdy mu to było potrzebne albo gdy się zanadto śpieszył, nie robił sobie skrupułów w czerpaniu z różnych źródeł, przeobrażając zresztą dotknięciem mistrza każdy motyw i nadając mu właściwy ton. Mimo to hipokryzja nie była obcą literaturze francuskiej. Historycy literatury wymieniają wśród rzekomych „źródeł”, w których można odnaleźć dość dalekie analogie do Świętoszka, satyrę Regniera, komedię Aretina, nowelę Boccaccia, romans Sorela Peryander, nowelę Scarrona Obłudnicy, wreszcie powiastkę Barbadilla, stanowiącą może znowuż źródło Scarrona: La Hija de Pierres y Celestina. O znaczeniu Prowincjałek Pascala — może największym — dla powstania Świętoszka wspominaliśmy już poprzednio. Ale jeżeli temat był w literaturze nienowy, Molier odnowił go najzupełniej, nadał mu akcent, który z jego komedii uczynił dzieło epokowej doniosłości.

Powiedzmy od razu, że ten najgenialniejszy z jego utworów nie jest najdoskonalszym z punktu widzenia klasycznej sztuki. Pod względem jednolitości, wzorowego prowadzenia akcji, przewyższają go niewątpliwie taki Mizantrop lub Uczone białogłowy. Przyczyna tego stanie się jasna, skoro sobie przypomnimy musowe przeobrażenia, jakie przechodził Świętoszek; toteż oceniając go pod względem kompozycyjnym, należy pamiętać o tych kolejach. Nie wiemy, jaka była jego pierwotna postać, może różniła się znacznie od ostatecznej redakcji. Byle osiągnąć cel, tj. wystawienie Świętoszka, Molier nie targował się zbytnio o szczegóły: gotów był zmieniać, ujmować, przerabiać, a zawsze w gorączkowym pośpiechu, wśród nawału prac i dalszej twórczości. Niejedna zapewne skaza jest wynikiem tych przeróbek; a może i niejeden rys, którym zachwycano się później jako wyrazem genialnej intencji Moliera…

Pierwotnie wystawił Molier trzy akty: nie wiemy wprawdzie, czy to była pełna sztuka, ale w każdym razie trudno przypuścić, żeby to były pierwsze trzy akty dzisiejszego Świętoszka. Później wiemy, że Molier przerabiał go, łagodził: że Tartufe, który zrazu występował niemal w duchownej sukience, przemienił się na dwornego i modnie odzianego „Panulfa”, aby potem znowu wrócić do postaci Tartufa. Kto wie, może całe projektowane małżeństwo Tartufa z Marianną jest późniejszym dodatkiem, mającym za cel podkreślenie świeckiego charakteru obłudnika? Nie jest to wcale pewne, gdyż — jak poprzednio wspominałem — w owej epoce świecki charakter dał się najzupełniej pogodzić z rolą wścibskiego i interesownego dyrektora sumień; ale jest to możebne. Kto wie, może cały drugi akt jest wstawiony później w tym celu: istotnie, ten akt, nie posuwający w niczym akcji i stanowiący jak gdyby dygresję, sprzecza się trochę z resztą sztuki, opóźnia zjawienie się głównej osobistości, łamie linię charakteru Orgona, okupując to zresztą sowicie śliczną sceną „zwady miłosnej”. Ale i ta scena, i scena Marianny z ojcem i Doryną nie są organicznie związane z komedią: mogłyby się znaleźć w innym utworze. Weźmy dalej zjawienie się Tartufa, które przypada dopiero na trzeci akt! W żadnej komedii Moliera nie ma przykładu tak późnego zjawienia się głównej osobistości. Sarcey tłumaczy to tym, iż wobec tego, że cała akcja polega na ślepym zaufaniu Orgona, trzeba było aż tyle czasu, aby to zaufanie w oczach publiczności ugruntować. Tak; ale to się dzieje w pierwszym akcie; drugi akt nie przydaje już nic w tej mierze. Zakończenie Tartufa było przedmiotem licznych komentarzy. Nieraz obwiniano Moliera o niedbałe i sztuczne zakończenia sztuk; można by rzec na to, iż musi być poniekąd sztuczne zakończenie tam, gdzie przedmiot godny *dramatu* pisarz zamknął w ramach komedii. Tak np. tutaj: trudno wręcz sobie wyobrazić, jakie byłoby możebne inne zakończenie. Wady, śmieszności może komedia ukarać swym bacikiem, ale tu, jakże zrobić porządek z tym zbrodniarzem bez udziału ręki sprawiedliwości? I tu jednak trzeba pamiętać, że nie wiemy, czy Tartufe miał to zakończenie od początku, czy też dorobił je Molier później, zarówno aby okazać wdzięczność królowi, jak aby go niejako wciągnąć do wspólnictwa. „I pomyśleć — wykrzykuje z żalem Maurycy Donnay w miłych swoich prelekcjach o Molierze — że będziemy może wiedzieli kiedyś, co się dzieje na Marsie, a że nigdy nie będziemy znali pierwszych trzech aktów Tartufa tak, jak je grano w r. 1664 w Wersalu!

VIII. Artyzm Świętoszka.

Ale czymże są owe drobne skazy wobec genialnych rysów tej komedii! W całej literaturze świata nie ma tak świetnej ekspozycji — tej ekspozycji, dla której Goethe nie miał dość słów podziwu — jak tutaj, gdy w scenie pełnej ruchu, życia, pani Pernelle, roztaczając przed nami swój charakter, mimochodem „stawia” i charakteryzuje cały dom Orgona, wszystkie figury, zdanie świata o nich, stosunek ich do Tartufa i wreszcie wypada impetycznie, stwierdziwszy policzkiem danym Flipocie swoje miłosierdzie chrześcijańskie! W całym dziele Moliera, gdzie zwykle ekspozycja rozwija się z wolna w rozmowie między dwiema postaciami, nie ma tak świetnej sceny. A potem! zjawienie się Orgona, jego sławny „biedaczek”! powtórzony czterokrotnie z coraz to komiczniejszym efektem i potem opowiadanie jego o swoim poznaniu się z Tartufem. Jak cudownie przygotowane jest zjawienie się szalbierza, z jakim naprężeniem go oczekujemy. I w akcie trzecim zjawia się wreszcie: w czterech wierszach mówionych za sceną jest już cały; jeszcze dorzuca soczysty i zabawny rys obłudy w króciutkim dialogu z Doryną, aby natychmiast, w karkołomnej scenie, przejść do oświadczyn Elmirze. Nie ma może w literaturze świata śmielszego, genialniejszego skrótu. Poznaliśmy Tartufa jako gracza niezwykłej siły i tu poznajemy jego słabiznę: zmysłowość. Pod tą surową suknią, pod tą obleśną twarzą wrą namiętności. I co za formę znalazł Molier dla ich wyrażenia: jak te oświadczyny świętoszka całe wygrane są na języku dewocji i pokory, którym jest przesiąknięty!

A potem w scenie z Orgonem, kiedy Tartufe, zdemaskowany, chwycony za rękę, znajduje się w położeniu zdawałoby się bez wyjścia i nagle śmiałym zwrotem staje się panem sytuacji; kiedy ci dwaj ludzie, Tartufe i Orgon, klęczą nawzajem przed sobą, lejąc łzy rozczulenia, i kiedy wreszcie szalbierz zgarnia tłusty zapis z pobożnym westchnieniem: „Wola niebios we wszystkim niechaj się wypełni!” — patrzymy na to z uczuciom bezgranicznego podziwu, z pełnią zadowolenia: wyżej w teatrze nikt nie poszedł, nie sięgnął!

Zarzucano czasem temu świętoszkowi, że jest kreślony rysami zbyt grubymi, że obłuda jego jest zbyt jawna. Zarzut niesłuszny: właśnie dzięki tej śmiałości skrótu ta figura jest tak teatralna, tak silnie stoi na nogach. Przy tym trzeba pamiętać o jednym: nie sam Tartufe jest bohaterem sztuki; jest nim dopiero łącznie z Orgonem: ta para dopiero daje dwie fizjonomie problematu: szalbierstwo i zaślepienie. Szalbierstwo Tartufa musi być grube, aby na jego tle uwydatniła się ślepota i zacietrzewienie Orgona. W akcie czwartym śmiałą ręką sięga Molier do skarbca efektów farsowych, aby w scenie Orgona pod stołem złagodzić drastyczność naocznego dowodu, którego koniecznie było trzeba, aby przekonać Orgona. To była ta scena, którą Napoleon uważał za szczególnie zuchwałą. A w końcu, gdy zdawałoby się, że już wszystkie źródła komizmu wyczerpane, że już Molier wystrzelał wszystkie strzały z kołczana, znajduje jeszcze przezabawną scenę pani Pernelle, gdy z kolei przekonany Orgon natyka się na ślepy upór swej nieodrodnej matki, i wreszcie kapitalną scenę z panem Zgodą.

Ta scena z panem Zgodą jest głębokim i mądrym rozszerzeniem perspektywy Świętoszka. Czujemy tu, że w osobie Tartufa nie z jednym świętoszkiem mamy do czynienia, ale z całą kliką, z kliką czarno odzianych, słodko mówiących jegomościów, którzy stanowią wszyscy jedno wielkie bractwo, zawsze gotowe udzielić sobie pomocnej ręki. Mamy tu wszystkie szczeble: Tartufe, pan Zgoda i niewidzialny Wawrzyniec, to szalbierze; pani Penelle i Orgon, to członkowie tej samej kliki, tym niebezpieczniejsi, że wnoszą w nią przy swoim zaślepieniu uczciwość i dobrą wiarę. Tej klice przeciwstawia Molier Elmirę, dzieci Orgona, rozsądną Dorynę i szlachetnego Klitandra: bezsprzecznie uczciwi ludzie, ale raczej wcielający świecką uczciwość niż przeciwstawiający rzetelną pobożność fałszywej. Rzetelna pobożność znajdzie swego cokolwiek zimnego i urzędowego obrońcę w Kleancie. Gorzej jeszcze zdarzyło się jej w Don Juanie, gdzie ataki na religię wkłada Molier w usta świetnemu Juanowi, a obronę jej powierza ciurze i głupcowi Sganarelowi…

Artyzm Moliera sprawia, iż dzisiaj, gdy tło jego komedii stało się na pozór tak mało aktualne, sztuka ta pozostała jedną z najbardziej teatralnych, jedną z najbardziej ulubionych. Nie zestarzała się ani trochę, mimo że zestarzał się jej temat. Ale czy ten temat naprawdę się tak zestarzał? Nie sądzę. Wprawdzie nacisk spraw religijnych na życie społeczne i indywidualne nie jest dziś taki, jaki był wtedy, ale cóż stąd? Czyż mało jest innych terenów, na których grasuje Świętoszek? *Dobro nieba* zmieniło się dziś może na dobro kraju, dobro ludu, dobro społeczeństwa, ale istota rzeczy jest ta sama: jest nią nadużywanie szanownych i świętych haseł dla osobistych celów. A Sztuka, a ideały jakiego bądź rodzaju, czyż to nie żer dla Tartufów? Trzeba tylko umieć patrzeć, a odkryje się Tartufa częściej, niż się myśli: jest on nieśmiertelny. Jeżeli nie całego — bo to jest genialna synteza, skrót — to ułamki jego spostrzega się raz po raz: świat jest pełen Tartufów i Orgonów we wszelkich kombinacjach.

*

Notuję za Kielskim utwory, w których można dopatrzyć się oddźwięków tej komedii: Bohomolca Figlacki z księżyca; Krasickiego Frant; Fredry Zemsta i Ostatnia Wola. Ja bym dodał z nowszych Sąsiadkę Jaroszyńskiego (Eustachy).

Przekłady: Baudenin (1781), Franciszek Kowalski (1848), Aureli Urbański i Kazimierz Zalewski.

Przekład niniejszy dokonany został wedle pomnikowego wydania Les grands ecrivains de France.

Główne prace krytyczne, którymi posługiwałem się przy opracowaniu, są na ogół te same, które wymieniono, częściowo bodaj, w poprzednich tomikach „Biblioteki Narodowej” poświęconych Molierowi; tu pragnę zwrócić szczególnie uwagę na jedyną w swoim rodzaju książkę pod tytułem Świętoszek aktorski. Jest to tekst Świętoszka opracowany przez starego aktora „Komedii Francuskiej”, z uwzględnieniem wszelkich gier scenicznych, intonacji, akcentów, których tradycja utrwaliła się na tej klasycznej scenie. Dla teatru, dla reżysera wystawiającego Świętoszka, jest to wydawnictwo nieocenioną pomocą.

Przedmowa

Oto komedia, która narobiła wiele hałasu i narażona była na długie prześladowania. Losy jej stanowią wymowny dowód, że ludzie, których wyszydza, są we Francji o wiele potężniejsi niż wszyscy, z których autor żartował sobie dotąd. Markizowie, wykwintnisie, rogacze i lekarze znosili potulnie to, iż ośmielono się przedstawić ich na scenie; udawali nawet, że i oni wraz z całym światem bawią się zdjętymi z nich żywcem wzorkami. Ale obłudnicy nie puścili tak łatwo szyderstwa mimo uszu; uczuli się dotknięci i w ogóle zdumieni tym, iż ktoś ośmielił się wydrwić ich szalbierstwo i targnąć na rzemiosło, którym się trudni tyle możnych i wpływowych osób. Takiej zbrodni nie mogli mi przebaczyć; toteż wszyscy ruszyli w pole przeciw mej sztuce z nieopisaną wprost zajadłością. Rozumie się samo przez się, iż nie zaczepili jej o to, co ich uraziło — zbyt dobrymi politykami są na to i zbyt wiele mają sprytu, aby tak odsłaniać wnętrze własnej duszy. Idąc za swym chwalebnym obyczajem, osłonili pobudki osobiste sprawą Boga: *Tartufe* wedle ich sądu stał się utworem obrażającym religię. Podług nich, sztuka ta jest od początku do końca pełna wszelakiej ohydy; nie ma w niej nic, co by nie zasługiwało na zniszczenie ogniem. Każda zgłoska jest bezbożna; gesty nawet są zbrodnicze: najlżejsze drgnienie oka, ruch głowy, najmniejszy krok na prawo lub na lewo kryją dla tych panów tajemnice, które umieją wykładać na mą niekorzyść.

Nic nie pomogło, iż przedłożyłem sztukę sądowi przyjaciół i ocenie całego świata; na nic nie zdały się poprawki, które postarałem się wprowadzić; sąd samego króla i królowej, przychylne mniemanie książąt krwi i panów ministrów, którzy zaszczycili publicznie mą sztukę swoją obecnością; świadectwo zacnych i bogobojnych ludzi, którzy uznali ją za budującą — wszystko to nie zdało się na nic. Wrogowie moi nie chcą dać za wygraną: codziennie jeszcze podsycają publiczne krzyki zbyt gorliwych zelantów, którzy obsypują mnie obelgami z czystej pobożności i ciskają na mnie kamieniem przez chrześcijańskie miłosierdzie.

Niewiele bym się pewnie troszczył o sądy tych panów, gdyby nie przebiegłość, z jaką szkodzą mi w oczach osób, które poważam. Umieli wciągnąć do swego stronnictwa ludzi naprawdę czcigodnych, których dobrej wiary udało się im nadużyć; ci bowiem, przez żarliwość właściwą im we wszystkim, gdzie idzie o sprawę nieba, łatwo ulegają wpływom starającym się trafić do nich z tej strony. Oto, co mnie zmusza do tego, by podjąć obronę. Chodzi mi o osoby naprawdę nabożne i przed nimi pragnę oczyścić z zarzutów swą sztukę. Zaklinam je z całego serca, aby nie potępiały rzeczy, nim jej nie sprawdzą własnymi oczyma, aby się wyzbyły wszelkiego uprzedzenia i nie dały się używać za narzędzie złości tym, których obłuda ujmę przynosi prawdziwie wierzącym.

Kto sobie zada trud rozpatrzenia się z dobrą wiarą w mej komedii, spostrzeże niewątpliwie, że intencje jej są wszędzie na wskroś niewinne i że nie ma ona bynajmniej zamiaru szydzić z rzeczy godnych poważania; że postępowałem sobie z całą ostrożnością, jakiej wymaga drażliwość przedmiotu i że dołożyłem całej sztuki i wszystkich możliwych starań, aby dobrze odróżnić charakter obłudnika od człowieka naprawdę pobożnego. Obróciłem całe dwa akty umyślnie na to, aby przygotować zjawienie się zbrodniarza. Nie trzyma on ani przez chwilę słuchacza w niepewności: każdy go pozna od pierwszego rzutu oka po cechach, którymi go naznaczyłem; od początku do końca nie mówi ani słowa, nie spełnia ani jednego uczynku, który by nie malował charakteru niegodziwca, a nie uwydatniał przymiotów prawdziwie zacnego człowieka, będącego jego przeciwstawieniem.

Wiem dobrze, że jako odpowiedź ci panowie starają się szerzyć mniemanie, iż nie w teatrze jest miejsce, aby poruszać tego rodzaju przedmioty; ośmielę się jednak spytać, za ich pozwoleniem, na czym opierają tę piękną zasadę. Albowiem twierdzenie to podsuwają jedynie, lecz nie starają się go dowieść w najmniejszym sposobie. To pewna, iż nietrudno byłoby wykazać, że komedia u starożytnych wzięła swój początek z religii i stanowiła cząstkę jej obrzędów; że Hiszpanie, nasi sąsiedzi, nie obchodzą żadnego święta bez udziału komedii; u nas nawet zawdzięcza ona początek staraniom bractwa, którego dziś jeszcze własnością jest *pałac Burgundzki*. Miejsce owo zostało oddane na to, aby w nim przedstawiano najważniejsze tajemnice naszej wiary; dziś jeszcze można oglądać owe „komedie”, drukowane gotyckimi czcionkami, a podpisane nazwiskiem doktora Sorbony, a nie szukając nawet tak daleko, grywano tam za naszych czasów tak budujące sztuki pana de Corneille, które stały się przedmiotem podziwu całej Francji.

Jeśli zadaniem komedii jest poprawiać przywary ludzkie, nie pojmuję, czemu niektóre z nich mają być pod tym względem uprzywilejowane. Ta, o której mowa, bardziej niż inne groźną jest dla społeczeństwa; widzieliśmy zaś, że gdy chodzi o poprawę błędów, wpływ teatru może być nader znaczny. Najpiękniejsze usiłowania poważnej moralności okazują się zazwyczaj mniej potężne, aniżeli bicz satyry; gdy chodzi o poprawę, nic tak skutecznie nie wpływa na ludzi, jak odmalowanie ich przywar. Najstraszliwszy cios zadaje się ułomnościom, wystawiając je na szyderstwo świata. Ludzie znoszą z łatwością przyganę, ale nie szyderstwo. Człowiek godzi się na to, iż może być złym, ale nikt nie godzi się być śmiesznym.

Zarzucają mi, iż włożyłem w usta szalbierza język prawdziwej nabożności. Jakże więc? Mogłemże tego poniechać, gdy chodziło o wierne przedstawienie obłudnika? Wystarcza, o ile mi się zdaje, że odsłoniłem zbrodnicze pobudki, dyktując mu ten język, i że usunąłem zeń uświęcone terminy, które obrócone w jego ustach na karygodny użytek słusznie mogłyby razić. — Lecz on wygłasza w czwartym akcie zasady z gruntu przewrotne. — Ale czy w tych zasadach mieści się cokolwiek, co by nie było oklepanym i znanym całemu światu? Czy one głoszą w mej komedii cokolwiek nowego? I czy można się obawiać, aby rzeczy tak powszechnie zohydzone wywarły jakiekolwiek wrażenie na umysły, aby autor przydał im niebezpieczeństwa każąc im przemawiać ze sceny, aby nabierały powagi wypowiadane przez usta zbrodniarza? Nie ma co do tego najmniejszej obawy; zatem powinno się ocenić przychylnie komedię o „*Świętoszku*” lub też potępić w czambuł wszystkie komedie w ogólności.

Ku temu też zmierzają od pewnego czasu niektórzy i to z całą zajadłością; nigdy nie miotano się tak gwałtownie przeciwko teatrowi. Nie mogę przeczyć, że istnieją ojcowie kościoła, potępiający komedię, lecz nie można mi również zaprzeczyć, że byli między nimi i tacy, którzy żywili o teatrze nieco łagodniejsze mniemanie. W ten sposób powaga, którą by usiłował ktoś poprzeć swoje wyroki, zachwiana jest tym rozdwojeniem, a jedyny wniosek, jaki można wyciągnąć z tej różnicy zdań w umysłach ludzi oświeconych światłem płynącym z tegoż samego źródła jest to, że brali oni komedię z rozmaitego punktu widzenia: jedni rozważali ją w czystej postaci, podczas gdy drudzy sądzili ją w jej zepsuciu i mieszali ze wszystkimi szpetnymi widowiskami, które z całą słusznością nazwano widowiskami ohydy.

I w istocie, jeśli mamy mówić o rzeczach, a nie o słowach, i skoro sprzeczności pochodzą przeważnie stąd, że ludzie nie umieją się porozumieć i podkładają pod ten sam wyraz sprzeczne pojęcia, należy przede wszystkim zdjąć zasłonę dwuznacznika i przyjrzeć się, czym jest komedia sama w sobie, aby zobaczyć, czy jest w istocie godną potępienia. Uznamy wówczas z pewnością, że jest ona nie czym innym, jak tylko zmyślnym utworem poetyckim, który za pomocą przyjemnie podanej nauki tępi przywary ludzkie — nie zasługuje zatem zgoła na przyganę. Jeżeli zechcemy posłuchać w tej kwestii starożytności, powie nam ona, że najsłynniejsi jej filozofowie nie szczędzili pochwał komedii, oni, którzy głosili zasady tak surowej cnoty i powstawali nieustannie przeciw błędom swego wieku. Ukaże nam ona, że Arystoteles poświęcał teatrowi swój czas i mozoły i zadał sobie trud ujęcia w reguły sztuki pisania komedii. Nauczy nas ta starożytność, że jej najwięksi ludzie i pierwsi dostojnicy czynili sobie chwałę z tego, aby układać sztuki dla teatru, że byli inni, którzy nie wstydzili się recytować publicznie własnych utworów. Grecja dała świetny wyraz czci dla tej sztuki przez wspaniałe nagrody i pyszne teatry, poświęcone jej kultowi; w Rzymie wreszcie taż sama sztuka otoczona była niezmiernymi zaszczytami; nie mówię w Rzymie zepsutym i w czasie wyuzdanego cesarstwa, lecz w Rzymie karnym i surowym, pod roztropnym rządem konsulów i w czasie pełnego rozkwitu rzymskiej cnoty.

Wyznaję, że bywały czasy, w których komedia uległa skażeniu. I czegóż na tym świecie ludzie każdego dnia nie psują? Nie masz rzeczy tak niewinnej, z której by nie mogli uczynić narzędzia zbrodni; nie masz sztuki tak godziwej, której intencji nie byliby zdolni przeinaczyć; niczego tak dobrego w istocie swojej, czego by nie mogli obrócić do złego użytku. Medycyna jest pożyteczną sztuką i każdy ją poważa jako jedną z najlepszych rzeczy, które posiadamy — a jednak był czas, gdy otoczona była wstrętem i często czyniono z niej sztukę zabijania ludzi. Filozofia jest wszak darem niebios, została nam dana, aby wznosić nasz umysł do poznania Boga przez rozważanie cudów przyrody — a przecież nie jest dla nikogo tajemnicą, że nieraz odwracano tę naukę od jej przeznaczenia i używano jej publicznie do podsycania bezbożności. Najświętsze nawet rzeczy nie są bynajmniej ubezpieczone przed ludzkim zepsuciem: widzimy wszak zbrodniarzy, którzy codziennie nadużywają pobożności i posługują się nią przewrotnie do najczarniejszych występków. Mimo to należy koniecznie rozróżniać. Nie godzi się opacznie mieszać wartości rzeczy, które podlegają zepsuciu, ze złośliwością tych, którzy je psują. Należy zawsze oddzielić zamiary jakiejś sztuki od jej złego spożytkowania. Podobnie jak nikt nie poważyłby się zabronić medycyny dlatego, że ją wygnano z Rzymu, ani też filozofii, ponieważ publicznie potępiono ją w Atenach, tak samo nie powinno się występować przeciw komedii dlatego, że ją surowo osądzono w pewnych epokach. Ten wyrok miał niewątpliwie wówczas swoje przyczyny, które tutaj nie istnieją. Sąd ów odnosił się do tego, co miał przed oczami, nie godzi się tedy przesuwać go poza granice, które sobie sam zakreślił, rozciągać go dalej, niż przystoi, i ścigać za jego pomocą niewinnego wraz z winnymi. Komedia, w którą ów wyrok miał zamiar ugodzić, nie jest bynajmniej tożsamą z komedią, której my zamierzamy bronić. Bezwarunkowo nie należy mieszać ich z sobą. Są to niejako dwie osoby, których obyczaje na wskroś są od siebie odmienne. Jedna z drugą nie ma żadnego związku, prócz podobieństwa w nazwie — toż byłoby straszliwą niesprawiedliwością chcieć potępić Olimpię, która jest kobietą ze wszech miar szanowną, dlatego, że istnieje Olimpia pędząca rozpustne i naganne życie. Podobne wyroki musiałyby wprowadzić w ludzkie stosunki największe zamieszanie. W ten sposób nie ostałoby się nic przed potępieniem; skoro więc nie stosujemy bynajmniej tej surowości do tylu rzeczy podlegających codziennym nadużyciom, winilibyśmy przyznać tę samą łaskę i komedii i nie potępiać sztuk teatralnych pisanych w godziwych i budujących celach.

Wiem, że istnieją umysły, które w swej drażliwości wrogo odnoszą się do każdej komedii w ogóle. Ci ludzie twierdzą, iż im która poczciwsza, tym bardziej niebezpieczna, ponieważ odmalowane w nich uczucia, im bardziej zacne, tym łatwiej trafiają do duszy, przyprawiają o wzruszenia. Nie pojmuję, czemu ma być zbrodnią wzruszenie wywołane obrazem godziwego uczucia; to jakiś bardzo wysoki szczebel cnoty ta zupełna bezczułość, do której ludzie tak myślący pragnęliby podnieść naszą duszę. Wątpię, czy natura ludzka ma dość siły, aby się wznieść do takich wyżyn, i nie wiem, czy nie lepiej pracować nad tym, aby dobrze kierować i łagodzić ludzkie uczucia, niż chcieć je wyrugować z człowieka w zupełności. Przyznaję, że istnieją miejsca, które można odwiedzać z większym pożytkiem dla duszy, niż teatr; jeśli ktoś ma zamiar potępić wszystkie sprawy, które nie dotyczą bezpośrednio służby bożej i troski o zbawienie, nie ulega wątpliwości, że i komedia musi się znaleźć w ich rzędzie; wówczas godzę się, aby ją potępić razem ze wszystkim innym. Lecz przyjąwszy, jak jest w istocie, że w wykonywaniu pobożnych ćwiczeń dozwolona jest niejaka pauza i że pewna rozrywka niezbędna jest dla ludzi, twierdzę, że nie możemy wynaleźć dla nich niewinniejszej uciechy. Rozwiodłem się nad tą kwestią może zbyt obszernie; zakończymy rzecz przytoczeniem uwagi pewnego dostojnego księcia krwi o komedii Tartufe.

W tydzień po zakazie grania tejże wystawiono przed zebranym dworem sztukę Scaramusz pustelnikiem. Wychodząc, król odezwał się do księcia, o którym wspomniałem: „Rad bym bardzo wiedzieć, czemu ludzie, którzy się tak bardzo gorszą komedią Moliera, nie mówią ani słowa na Scarumusza?”. Na co ów książę odpowiedział: „Przyczyna w tym, że Scaramusz szydzi z nieba i religii, o co ci panowie niewiele się troszczą, podczas gdy sztuka Moliera maluje ich samych — i tego nie mogą ścierpieć”.

Pierwsze podanie

przedłożone królowi w sprawie komedii Tartufe, jeszcze nieprzedstawianej publicznie.

Najjaśniejszy Panie!

Ponieważ zadaniem komedii jest poprawiać ludzi, bawiąc ich równocześnie, mniemałem, iż z tytułu mego powołania nie mogłem znaleźć sobie lepszego celu, niż ścigać za pomocą uciesznych obrazów błędy epoki; że zaś obłuda bez wątpienia jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych, najdokuczliwszych i najniebezpieczniejszych, sądziłem, Najjaśniejszy Panie, iż oddałbym niemałą przysługę wszystkim poczciwym ludziom, gdybym napisał komedię, która by zohydziła obłudników i wydobyła jak należy na wierzch wszystkie sztuczki tych przesadnych świętoszków, zamaskowane szelmostwa tych fałszerzy monety zbawienia, usiłujących chwytać ludzi na lep udanego zapału i obłudnej miłości bliźniego.

Napisałem, Najjaśniejszy Panie, tę komedię, jak mniemam, z całą starannością i wszelkimi względami, których mogła wymagać delikatność przedmiotu. Aby tym bardziej uwydatnić cześć i szacunek winne ludziom istotnie nabożnym, oddzieliłem od nich najtroskliwiej charakter będący przedmiotem satyry. Nie zostawiłem miejsca dla żadnej dwuznaczności, usunąłem wszystko, co mogłoby sprowadzić pomieszanie złego i dobrego, posłużyłem się w swoim obrazie najjaskrawszymi farbami oraz zasadniczymi rysami, które pozwalają rozeznać już na pierwszy rzut oka prawdziwego i oczywistego szalbierza.

Jednak wszystkie ostrożności okazały się daremne. Skorzystano, Najjaśniejszy Panie, z drażliwości uczuć Twoich w sprawach religijnych i umiano trafić do Ciebie jedyną drogą, na której można Cię było podejść, to jest drogą czci dla rzeczy świętych. Świętoszki umiały zręcznością swoją znaleźć łaskę w oczach Waszej Królewskiej Mości; oryginałom udało się uprzątnąć z widowni kopię, mimo jej całej niewinności i mimo jej uznanego powszechnie podobieństwa.

Jakkolwiek to zniweczenie mego dzieła było dla mnie nad wyraz bolesnym ciosem, nieszczęście moje osłodził mi sposób, w jaki Wasza Królewska Mość raczyła wyrazić mniemanie swoje w tym przedmiocie. Uważałem, Najjaśniejszy Panie, że nie mam prawa się skarżyć, skoro Wasza Królewska Mość była łaskawą oświadczyć, iż nie znajduje nic nagannego w tej komedii, zakazując mi jej zarazem wystawiać publicznie.

Jednak mimo tego zaszczytnego oświadczenia największego i najoświeceńszego z królów świata, mimo przychylnej oceny Jego Świątobliwości legata papieskiego i znacznej większości prałatów, którzy wszyscy, zezwoliwszy, abym im oddzielnie odczytał mą sztukę, podzielili w zupełności zdanie Waszej Królewskiej Mości, mimo to wszystko, powiadam, pojawiła się książka napisana przez księdza, zadająca jawny kłam wszystkim tym dostojnym świadectwom. Nic nie pomogło zdanie Waszej Królewskiej Mości; nic nie pomogło, iż Jego Świątobliwość legat papieski i wielebni prałaci wydali swe orzeczenie — komedię moją, na niewidziane zresztą, uznano jako dzieło diabelskie, jak również z diabła poczęty ma być mój umysł. Wedle tej książki jestem jeno złym duchem, przybranym w ciało i przystrojonym za człowieka, niedowiarkiem, bezbożnikiem, godnym odstraszającej kary. Nie wystarcza, by ogień zniszczył publicznie sam przedmiot zgorszenia; zbyt tanio w ten sposób wymigałbym się ze sprawy: miłosierna gorliwość tego przezacnego człowieka nie poprzestaje na tym, nie godzi się na to, abym mógł znaleźć litość bodaj przed obliczem Boga, żąda koniecznie, abym był potępiony — to rzecz postanowiona.

Książkę tę, Najjaśniejszy Panie, przedłożono Waszej Królewskiej Mości. Bez wątpienia Wasza Królewska Mość sama ocenia, jak bolesnym jest dla mnie znosić codziennie tego rodzaju zniewagi, jaką krzywdę wyrządziłyby mi w świecie podobne oszczerstwa, gdyby się miały cieszyć zupełną bezkarnością, jak ważną wreszcie jest dla mnie rzeczą oczyścić się z tej potwarzy i przekonać publiczność, że moja komedia nic zgoła wspólnego nie ma z tym, co z niej chcą uczynić. Nie będę mówił, Najjaśniejszy Panie, jakie zadośćuczynienie byłoby pożądane dla mej dobrej sławy i chęci dowiedzenia całemu światu niewinności mego dzieła: królowie oświeceni, jak ty, Najjaśniejszy Panie, nie potrzebują, aby im wyrażać to, czego się pragnie — widzą, podobnie jak Bóg, czego nam trzeba i wiedzą lepiej od nas, czym nas obdarzyć. Wystarcza mi, iż składam mą sprawę w ręce Waszej Królewskiej Mości i oczekuję od Niej z całym uszanowaniem wyroku, jaki się Jej spodoba wydać w tej mierze.

Drugie podanie

przedłożone królowi w obozie jego pod miastem Lille we Flandrii przez pp. de La Thorilliere i de La Grange, aktorów Jego Królewskiej Mości i towarzyszów Imć Pana Moliera, a spowodowane zakazem wydanym dnia 6-go sierpnia 1667 r., zabraniającym grywania Tartufe’a aż do nowego wyroku Jego Królewskiej Mości.

Najjaśniejszy Panie!

Niezmierne to zaiste zuchwalstwo z mej strony niepokoić w ten sposób wielkiego monarchę w chwili, gdy jest zajęty chlubnymi podbojami; gdzież jednak znajdę, Najjaśniejszy Panie, w położeniu swoim pomoc i oparcie, jeśli nie u stóp Twego Majestatu? Gdzież szukać opieki przeciw prześladowaniom wpływów tak potężnych, jeżeli nie w samym źródle potęgi i władzy, jeśli nie u sprawiedliwego rozdawcy nieodwołalnych rozkazów, u najwyższego sędziego i pana wszelkich spraw naszych?

Komedii mojej, Najjaśniejszy Panie, nie pozwolono korzystać z dobroci Waszej Królewskiej Mości. Próżno ogłosiłem ją pod tytułem Szalbierza i przebrałem tę osobistość w szaty wytwornego światowca; próżno wyposażyłem go w mały kapelusik, długie włosy, wielką kryzę, szpadę i w mnogość koronek; próżno złagodziłem rzecz w wielu ustępach i usunąłem troskliwie wszystko, co wedle mego uznania mogłoby posłużyć za cień pretekstu sławetnym oryginałom skreślonego przeze mnie portretu — wszystko nie zdało się na nic. Klika zwietrzyła rychło niebezpieczeństwo, jakie jej zagraża. Intrydze udało się dotrzeć do osób, które w każdej innej sprawie szczycą się tym, iż żadna intryga nie ma do nich przystępu. Ledwie komedia moja pojawiła się na scenie, ściągnęła na siebie natychmiast gromy władzy, przed którą nie pozostaje nam nic, jak tylko ze czcią uchylić czoła. Jedyną rzeczą, którą mogłem uczynić w owej potrzebie, aby przynajmniej siebie samego ratować od wybuchu burzy, było powiedzieć, że Wasza Królewska Mość raczyła mi zezwolić na to przedstawienie; nie sądziłem zaś, aby mi trzeba było jeszcze starać się o pozwolenie u innych osób, skoro zakaz leżał również wyłącznie w mocy Waszej Królewskiej Mości.

Nie wątpię ani na chwilę, Najjaśniejszy Panie, że ludzie, których odmalowałem w mej komedii, poruszą u Waszej Królewskiej Mości wszystkie sprężyny i wciągną do swego obozu, jak już przedtem uczynili, ludzi naprawdę czcigodnych, a tym łatwiejszych do zbałamucenia, ile że sądzą innych wedle siebie. Obłudnicy posiadają sztukę zabarwiania pięknymi kolorami wszystkich swych intencyj. Co bądź by się silili udawać, nie troska o dobro Boga porusza nimi z pewnością tutaj: dość jasno to pokazali, cierpiąc rozmaite komedie, które tylekroć wystawiano publicznie, i to bez słówka protestu z ich strony. Tamte sztuki godzą jedynie w pobożność i wiarę, rzeczy, które tym panom najmniej leżą na sercu — ta, przeciwnie, dotyka i chłoszcze ich samych i tego nie mogą ścierpieć. Nie mogą mi przebaczyć, iż odsłaniam ich szalbierstwa przed oczami świata, toteż jestem pewny, nie omieszkają powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że moja komedia wywołała u wszystkich zgorszenie. Jednak szczerą prawdą jest, Najjaśniejszy Panie, że cały Paryż zgorszony był jedynie zakazem jej grania i że najbardziej skrupulatni ludzie uważali wystawienie tej sztuki za rzecz pożyteczną i zbawienną. Powszechnie dziwiono się, iż osoby znane z zacności do tego stopnia ulegają wpływom ludzi, którzy powinni być przedmiotem wstrętu dla całego świata i którzy obcy są wręcz uczuciom prawdziwej pobożności, mimo że je głośno wyznają.

Oczekuję z uszanowaniem wyroku, jaki Wasza Królewska Mość raczy wydać w tej sprawie, lecz to pewna, Najjaśniejszy Panie, iż trzeba mi będzie w ogóle zaniechać pisania komedii, jeżeli świętoszki mają zostać górą. Zwycięstwo to da im niejako prawo prześladowania mnie więcej niż poprzednio: niebawem gotowi będą zaczepiać najniewinniejsze rzeczy za to tylko, iż wyszły spod mego pióra.

Oby dobroć Twoja, Najjaśniejszy Panie, raczyła udzielić mi swej pomocy przeciw ich zatrutej wściekłości! I obym mógł za Jej powrotem z wyprawy tak pełnej chwały umilić Waszej Królewskiej Mości wytchnienie po tylu zwycięstwach, dostarczyć Jej niewinnej rozrywki po tak wspaniałych dziełach i pobudzić do śmiechu monarchę, który budzi drżenie w całej Europie!

Trzecie podanie

przedłożone królowi dnia 5 lutego 1669.

Najjaśniejszy Panie!

Pewien bardzo znamienity lekarz, którego mam zaszczyt być pacjentem, przyrzeka mi i zobowiązuje się rejentalnie, iż utrzyma mnie przy życiu jeszcze trzydzieści lat, jeśli zdołam mu uzyskać jedną łaskę Waszej Królewskiej Mości. Powiedziałem mu na tę obietnicę, że nie żądam tak wiele i zadowolę się w zupełności zobowiązaniem, iż mnie nie zgładzi ze świata. Ta łaska, Najjaśniejszy Panie, to kanonia nadwornej kaplicy W. K. M. w Vincent, opróżnionej przez śmierć ***.

Czy wolno mi będzie prosić jeszcze o tę łaskę Waszą Królewską Mość właśnie w dniu wspaniałego zmartwychpowstania Tartufe’a, wskrzeszonego dzięki Jego dobroci? Przez ten pierwszy znak twojej dobroci pojednałem się z ludźmi wiary, przez drugi pojednałbym się z lekarzami. Jest to z pewnością dla mnie zbyt wiele łaski naraz, ale może nie nazbyt wiele dla Waszej Królewskiej Mości; toteż oczekuję z nieśmiałą i pełną szacunku nadzieją Jej odpowiedzi na tę prośbę.

Świętoszek (Tartufe)

OSOBY:
* Pani Pernelle, matka Orgona
* Orgon, mąż Elmiry
* Elmira, żona Orgona
* Damis, syn Orgona
* Marianna, córka Orgona
* Walery, zalotnik Marianny
* Kleant, szwagier Orgona
* Tartufe, świętoszek
* Doryna, pokojówka Marianny
* Pan Zgoda, woźny
* Oficer gwardii
* Flipota, służąca pani Pernelle

Rzecz dzieje się w Paryżu, w domu Orgona.

AKT 1

SCENA PIERWSZA

/ Pani Pernelle, Elmira, Marianna, Kleant, Damis, Doryna, Flipota /

PANI PERNELLE

/ biegnie przez scenę ku drzwiom, wszyscy dążą za nią /

Chodź, Flipoto, nie myślę tego dłużej znosić!

ELMIRA

Ależ, kochana matko, dajże się uprosić!…

PANI PERNELLE

Zostaw, moja synowo, nie spiesz się daremno —
Nazbyt wiele zadajesz sobie trudów ze mną!

ELMIRA

Uchybiać pani na myśl nie przyszło nikomu;
Cóż więc dziś panią matkę razi w naszym domu?

PANI PERNELLE

Wyznaję więc, że wcale mi się nie podoba
Dom, w którym za nic liczy się moja osoba;
Wcale mnie nie budują wasze nowe statki,
Gdzie każdy waży lekce głos sędziwej matki,
Gdzie nikt nic nie szanuje ni w czynach, ni w mowie
I gdzie po prostu wszystko chodzi jak na głowie!

DORYNA

Jeśli pani…

PANI PERNELLE

Ty jesteś w służbie niezbyt prędka,
Lecz za to mocna w gębie i impertynentka;
Do wszystkiego się wtrącać zawsześ jest gotowa.

DAMIS

Ale…

PANI PERNELLE

Ty jesteś głuptas! Więcej ani słowa!
Przyjmij to oświadczenie od swej babki własnej;
Już dawnom ojcu twemu w sposób dosyć jasny
Tłumaczyła, że z syna pociechy nie zazna,
Jeśli będzie w ten sposób chował go na błazna.

MARIANNA

Lecz…

PANI PERNELLE

Ty, miła siostruniu, z ciebie też lalusia:
Niby trzech słów nie zliczy, skromniutka jak trusia,
Lecz ja wiem, cicha woda jakie ma wybryki,
I nie ja się dam złapać na twe polityki.

ELMIRA

Jednak…

PANI PERNELLE

Ty też, synowo, bez wszelkiej obrazy
Przyjm mojej co najżywszej nagany wyrazy:
Przykładem dobrym świecić tyś im wszak powinna
I matka ich nieboszczka zgoła była inna.
Jesteś płocha, rozrzutna — to wprost oczy rani
Patrzeć, jak wciąż się stroisz niby wielka pani;
Jeśli dla męża tylko chce być piękną żona,
Nie potrzebuje chodzić cała wyfioczona.

KLEANT

Ależ, pani…

PANI PERNELLE

Dla ciebie, mój szanowny panie,
Jej przezacny braciszku, mam pełne uznanie,
Lecz w miejscu syna mego rzekłabym ci wszakże:
Ruszaj sobie gdzie indziej, mój kochany szwagrze!
Poglądy, jakie głosić ciągle się pan trudzi,
Nie nadają się wszakże dla uczciwych ludzi.
Mą szczerość zbyt otwartą niech mi pan wybaczy,
Lecz co w mowie, to w myśli — nie umiem inaczej!

DAMIS

Pan Tartufe w oczach babci bardziej jest szczęśliwy.

PANI PERNELLE

Bo jest zacnym człowiekiem, godnym czci prawdziwej,
I trudno mi w istocie patrzeć jest spokojnie,
Że taki jak ty błazen w ciągłej z nim jest wojnie.

DAMIS

Jak to! Więc ja mam znosić, aby ktoś bez sromu
Do wszystkiego się wtrącał, rządził się w tym domu
I by wzbronioną była nam każda zabawa,
Póki ten chłystek do niej nie uświęci prawa?

DORYNA

Gdyby słuchać, co prawi on nam tutaj co dnia,
Co bądź człek czyni, wszędzie tkwi jakowaś zbrodnia;
Bo ten krytyk żarliwy tylko sądzi, rządzi…

PANI PERNELLE

I dobrze osądzone jest, co on osądzi;
Do nieba chce was zawieść, odciąga od złego,
I słusznie syn mój wszczepia wam miłość do niego.

DAMIS

Nie, babciu; nawet ojcu sprawić się nie uda,
By sympatię w mych oczach znalazła obłuda:
Kłamać nie chcę i mówię tutaj najwyraźniej,
Że w tym człowieku wszystko gniewa mnie i drażni,
I gdy nadto w mym sercu już zbierze odraza,
Przy pierwszej sposobności zdepcę tego płaza!

DORYNA

Bo i pewnie, że trudno już ścierpieć, a zwłaszcza
Patrzeć, jak ten przybłęda w domu się rozgaszcza,
Jak ten dziad, co, gdy przyszedł, buty miał podarte,
A ubranie i pięciu szelągów niewarte —
Dzisiaj, zapominając łatwo o swej nędzy,
Do roli pana domu ciśnie się czym prędzej.

PANI PERNELLE

Słusznie, i znikłaby stąd niejedna myśl zdrożna,
Gdyby posłuch znalazła jego chęć pobożna.

DORYNA

Przed panią on świętego udaje niby to,
A jest, mogłabym przysiąc, czystym hipokrytą.

PANI PERNELLE

To język!

DORYNA

Ja bym go tam wraz z jego Wawrzyńcem,
Obdarzyła na drogę nie lada gościńcem!

PANI PERNELLE

Osoba jego sługi zbyt mało mi znana,
Lecz w zamian mogę śmiało zaręczyć za pana.
Wy macie doń urazę i każde się boczy,
Że wam bez żadnych względów prawdę rąbie w oczy.
Grzech budzi w jego sercu nienawiść zawziętą,
A celem jego kroczyć niebios drogą świętą.

DORYNA

Dobrze, lecz czemu, zwłaszcza od jakiegoś czasu,
Każdy gość jest przyczyną takiego hałasu?
Gdzie w tym obrazę niebios ktokolwiek wyczyta,
Że jakiś godny człowiek czasem w dom zawita?
Co do mnie, nie dam głowy, mówiąc między nami,
wskazując Elmirę
Czy on o panią nie jest zazdrosny czasami.

PANI PERNELLE

Milczeć mi! Patrzcie, co za gęba u aspanny!
Nie on jeden potępia ten zgiełk nieustanny:
Te wizyty, ci szumni panowie i damy,
Karety przez dzień cały stojące u bramy,
Ta lokai nadmiernie zgiełkliwa czereda —
To przed okiem sąsiadów utaić się nie da.
Chcę wierzyć, że nic złego pod tym się nie skrywa,
Lecz po cóż ma mieć strawę i plotka złośliwa?

KLEANT

Jak to! Ludzkim gadaniom chcesz przeszkodzić pani?
Toż by znaczyło handel zrobić nazbyt tani,
Gdyby człowiek ze względu na świata obmowy
Swych najlepszych przyjaciół zrzec się był gotowy!
Lecz gdyby i tak było, czy pani w to wierzy,
Że ktoś języki bliźnich w ten sposób uśmierzy?
Przeciw potwarzy nie masz na świecie obrony;
Pozwólmy więc rozprawiać ludziom na wsze strony
I bez względu, jak życie nasze sądzą inni,
Nam niech starczy, że w sercu jesteśmy niewinni.

DORYNA

Czy może nie od Dafne, tej lubej sąsiadki,
Wraz z jej miłym mężulkiem pochodzą te gadki?
Zwykle kto sam jest w świecie celem pośmiewiska,
Ten na dobrą cześć drugich najłacniej się ciska;
Tacy wszędzie wglądają i póty się biedzą,
Aż pozór złudny jakiejś skłonności wyśledzą,
Wydmuchają go w bajkę i z całą rozkoszą,
Ubrawszy po swojemu, po świecie obnoszą.
Szerząc o czynach drugich zmyślone gawędy,
W oczach świata złagodzić pragną swoje błędy
I zręcznie je przybrawszy kształtem podobieństwa,
Niewinnością zabarwić własne bezeceństwa,
Lub na innych przerzucić obłudnym zapałem
Część hańby, która dotąd była ich udziałem.

PANI PERNELLE

Cały ten wywód zgoła chybiony tym razem.
Przyznacie, że Oranta świeci cnót obrazem,
Modlitwy, pobożności — a jest mi wiadomem,
Że też się nie buduje wcale waszym domem.

DORYNA

W istocie, dla przykładu wybornie dobrana!
Ani słowa — surowość jej zasad jest znana,
Lecz wszak to wiek w tej damie zbudził tchnienie boże,
I żyje cnotą, odkąd już grzeszyć nie może.
Dopóki mogła w sercach rozniecać płomienie,
Korzystała z swych wdzięków dość nieustraszenie;
Dziś, widząc, że jej pokus daremna jest praca,
Gardzi światem, co sam się już od niej odwraca,
I płaszczem cnoty wszelkim uciechom okrutnej,
Osłania zwiędłych wdzięków upadek zbyt smutny.
To u naszych zalotniś jest koniec nierzadki:
W miarę jak wielbiciele pakują manatki,
Aby nie nazwać rzeczy swym właściwym mianem,
Chronią się za surowych zasad parawanem;
Stąd też sąd każdej takiej zawziętej dewotki
Skwapliwie chwyta wszystkie najniecniejsze plotki
I wkoło siebie z grzechów świat skwapliwie czyści —
Nie z miłości bliźniego, lecz z prostej zawiści,
Co nie zniesie, by innych nęciła zabawa,
Do której same z wiekiem straciły już prawa.

PANI PERNELLE

/ do Elmiry /

Oto jakim bajeczkom chętnie daje ucha
Pani córka: starszego nikt tu nie posłucha,
Bo ta panna zagłusza wszystkich swym terkotem.
Lecz czas już, abym rzekła, co ja sądzę o tem:
Mówię, że syn mój daje znak wielkiej mądrości,
Gdy tę zacną osobę w swoim domu gości;
Że człowiek ten od niebios jest tutaj zesłany.
By prostować wasz umysł, sromotnie zbłąkany;
Wdzięczność za troskiście mu winni nieustanne,
Bo co gani, to w rzeczy jest samej naganne.
Te wizyty, te bale, ta cała nic warta
Zabawa, to są wszystko pokuszenia czarta!
Tu człowiek nie usłyszy pobożnego słowa,
Same śmieszki, piosneczki, ba, nawet obmowa;
Gdy się zejdą ci mili panowie i panie,
Nieraz tam i bliźniemu dobrze się dostanie —
Słowem, człowiek stateczny musi nabrać wstrętu
Do zebrań, w których nie masz nic oprócz zamętu,
Gdzie jeden przez drugiego paple jak szalony
I jak słusznie powiedział ów doktor uczony,
Że to prawdziwie istna babilońska wieża,
Gdzie wszystko możesz słyszeć, wszystko, prócz pacierza.
I doprawdy, powtarzam, że trzeba mieć czoło…
wskazując Kleanta
Widzę, że temu panu coś bardzo wesoło!
Racz pan dla swoich dudków zachować te drwinki
I…
do Elmiry
Żegnam cię, synowo, nie rób słodkiej minki!
Możesz być pewna, wody, o, dużo upłynie,
Zanim mnie znowu ujrzysz w tej miłej gościnie.
dając policzek Flipocie
Hej, ty! Czego tak sterczysz z tą gębą niemądrą,
Jakbyś wronę połknęła? No, ruszże się, flądro!
Dalej, chodźmy!

SCENA DRUGA

/ Kleant, Doryna /

KLEANT

Co do mnie, chyba tu zostanę —
Znów bym czymś mógł zasłużyć na srogą przyganę.
A, to mi starowinka!…

DORYNA

To szkoda prawdziwa,
Że nie może usłyszeć, jak ją pan nazywa:
Powiedziałaby panu, iż nie dała wcale
Przyczyn, byś z nią obchodził się tak poufale.

KLEANT

Najlepiej świadczy owa humoru odmiana,
Jak ona przez Tartufa swego osiodłana!

DORYNA

Z tego niechaj pojęcie sobie pan wytworzy
O synu: ale tutaj, to już trochę gorzej!
Był to wprzód człowiek z duszą roztropną i godną,
W służbach króla okazał tęgość niezawodną —
Teraz, odkąd Tartufem swym przejął się cały,
Od tego czasu chodzi niby ogłupiały:
Nazywa go swym bratem, miłuje go bardziej
Niż własną matkę, przy nim żoną, dziećmi gardzi;
To dziś tajemnic jego powiernik jedyny,
Jego zdaniem kieruje się każdej godziny,
Jego wciąż ściska, pieści; dla kochanki młodej
Tkliwość iść by nie mogła z tym czuciem w zawody;
Przy stole pierwsze miejsce daje mu jak księciu,
Patrzy z lubością, gdy ten zjada za dziesięciu,
Dobrego kąska przed nim nikt tu wziąć nie może,
A gdy mu się odbija, pan woła: „Szczęść Boże!”
Słowem, szaleje za nim, świat w nim widzi cały,
Przytacza jego słowa, obnosi pochwały,
Każdy postępek zachwyt w nim budzi niezwłocznie,
A słówko by najmniejsze ma wprost za wyrocznię.
Tamten to szczwana sztuka, więc mu nie jest trudno
Sidłać swoją ofiarę świętością obłudną
I raz w tak niezawodną trafiwszy słabiznę,
Za swe szczytne maksymy ciągnąć gotowiznę.
Ba, i ten sługus jego też bawi się w księdza
I nam również zrzędzenia swego nie oszczędza:
Przewraca gały, wzdycha i prawi jak z książki
Swe kazania na muszki, bielidła i wstążki.
Wszak nie dalej niż wczoraj rzucił mi do błota
Chusteczkę, wywleczoną gdzieś z świętych żywota,
Mówiąc, że to jest zbrodnia straszna, niesłychana,
Mieszać ze świętościami przybory szatana!

SCENA TRZECIA

/ Elmira, Marianna, Damis, Kleant, Doryna /

ELMIRA

/ do Kleanta /

Dziękuj Bogu, żeś został! Minęła cię cała
Porcja, która nam we drzwiach jeszcze się dostała.
Lecz właśnie mąż nadchodzi, zatem pozwolicie,
Że zaczekam na górze na jego przybycie.

KLEANT

Ja tu zostanę; nie mam czasu do zabawy,
A muszę z nim omówić pewne ważne sprawy.

SCENA CZWARTA

/ Kleant, Damis, Doryna /

DAMIS

O małżeństwie mej siostry niech wuj też natrąci!
Boję się, że pan Tartufe nam tu wodę mąci,
Stąd o decyzję ojca dręczy mnie obawa.
Wujaszek wie, jak bardzo drogą mi ta sprawa —
Że gdy mą siostrę czucia związały z Walerym,
Dla jego siostry znowuż płonę ogniem szczerym
I gdyby…

DORYNA

Pan tu idzie!

SCENA  PIĄTA

/ Orgon, Kleant, Doryna /

ORGON

A, to ty? Jak się masz?

KLEANT

Cieszę się, że cię widzę z powrotem. Cóż mniemasz
O zasiewach? Czy na wsi czas ci zeszedł mile?

ORGON

Doryno!
do Kleanta
Mój szwagierku, wstrzymaj się na chwilę!
Czy pozwolisz, bym przedtem przez minutkę małą
Wypytał tej dziewczyny, co się w domu działo?
do Doryny
No, niechajże mi panna nowiny opowie:
Przez te dwa dni co słychać, czy wszyscy tu zdrowi?

DORYNA

Przedwczoraj pani nasza była bardzo chora:
Gorączka ją dręczyła silna do wieczora.

ORGON

A Tartufe?

DORYNA

Tartufe! O, ten bez żadnej odmiany!
Zawsze z pulchniutką buzią, czerstwy i rumiany.

ORGON

Biedaczek!

DORYNA

Wieczór pani bardzo z sił opadła;
Choć zeszła do kolacji, nic zgoła nie jadła,
Na ból głowy się straszny uskarżała przy tem.

ORGON

A Tartufe?

DORYNA

On? Wieczerzał z wielkim apetytem
I z nabożnym skupieniem w sposób dosyć łatwy
Wsunął barani comber i dwie kuropatwy.

ORGON

Biedaczek!

DORYNA

Potem pani przez noc niemal całą
Uporczywe cierpienie zasnąć nie dawało;
Poty przyszły tak silne, że do rana prawie
Czuwaliśmy wciąż przy niej w niezmiernej obawie.

ORGON

A Tartufe?

DORYNA

Po wieczerzy czując senność błogą,
Od stołu do sypialni przeszedł chwiejną nogą
I sprawdziwszy, czy pościel dość dobrze wygrzana,
Legł w łóżku i bez przeszkód przespał aż do rana.

ORGON

Biedaczek!

DORYNA

Wreszcie po tej nocy niespokojnej
Nakłoniliśmy panią na krwi upust hojny
I wkrótce potem ulgę uczuła zupełną.

ORGON

A Tartufe?

DORYNA

Tartufe? Ha, cóż? Z duszą hartu pełną,
Okazując, co może pobożności siła,
Chcąc odzyskać krew, co ją pani utraciła,
Cztery lampeczki wina wypił na śniadanie.

ORGON

Biedaczek!

DORYNA

Dziś oboje są już w dobrym stanie.
Teraz spieszę do pani: niech się biedna dowie,
Z jaką pan troskliwością pytał o jej zdrowie!

SCENA SZÓSTA

/ Orgon, Kleant /

KLEANT

Ta dziewczyna, mój bracie, w nos się z ciebie śmieje,
I doprawdy, gdy widzę, co się tutaj dzieje,
Nie mogę jej potępić za owe przytyki.
Widziałże kto na świecie podobne wybryki!
Jakież czary znalazłeś dziwne w tym przybłędzie,
Że poza nim nic zgoła nie chcesz mieć na względzie?
Że, przyjąwszy w dom własny, dobywszy go z nędzy,
Teraz jeszcze…

ORGON

Mój szwagrze, nie sądź rzeczy prędzej,
Aż sam poznasz człowieka, o którego chodzi!

KLEANT

Nie znam go dotąd, prawda, lecz, mniemać się godzi,
Że nietrudno jest zgadnąć, co to za jegomość…

ORGON

Mój bracie, rozkosz sprawi ci jego znajomość,
Dziwne uczucie szczęścia w twą duszę zawita.
Bo też to człowiek… człowiek… no, człowiek i kwita.
Kto z nim żyje, błogiego zażywa spokoju,
Na cały świat spogląda, jak na kupkę gnoju;
Przy nim cała się moja odradza istota,
On wyzwala mą duszę z doczesnego błota,
Dzięki niemu, z przywiązań ziemskich oczyszczony,
Mógłbym na zgon dziś patrzeć matki, dzieci, żony
I nie uczułbym w sercu, ot, nawet ukłucia.

KLEANT

A, to niezwykle ludzkie w istocie uczucia!

ORGON

Ach, gdybyś wiedział, jak go poznałem niechcący,
Nie dziwiłbyś się mojej przyjaźni gorącej!
Każdego dnia biedaczek ten o słodkiej twarzy
Opodal mnie pokornie klękał u ołtarzy,
A zapał, z jakim wznosił do nieba swe modły,
Oczy wszystkich obecnych wciąż ku niemu wiodły:
To wzdychał, to się krzyżem rozkładał na ziemi,
Aby dotknąć posadzki usty pokornemi,
A gdym wychodził, za mną pospieszał w zawody,
Aby w drzwiach jeszcze podać mi święconej wody.
Że zaś mnie sługa jego objaśnił czym prędzej,
Kto on zacz, i wyjawił, że jest w srogiej nędzy,
Chciałem go wspomóc, ale on, skromny bez miary,
Zwracał mi nieodmiennie część mojej ofiary.
„To za wiele — powiadał — połowa dość będzie
I tak łaski twej nadto doznaję w tym względzie”.
Gdym zaś wzbraniał się przyjąć, zgadnij, co on pocznie:
Resztę biednym w mych oczach rozdzielał bezzwłocznie.
Słowem, niebo go wwiodło w domu mego progi,
A z nim weszła pomyślność wszelka, spokój błogi.
On o wszystko się troszczy, nawet o mą żonę —
O mój honor starania ma nieocenione, —
Jego straże każdemu do niej wstępu bronią
I bardziej niż ja stokroć zazdrosny jest o nią.
A przy tym sam dla siebie, ach, jakiż surowy!
W lada drobnostce grzechu już dojrzeć gotowy,
Za rzecz najbłahszą żąda pokuty i kary:
Wszakci sam się obwinił, skruszony bez miary,
Że kiedyś w uniesieniu grzesznym, Bóg mi świadkiem,
Pchłę zabił przy pacierzu schwyconą przypadkiem.

KLEANT

Czyś ty oszalał, bracie, czy też od godziny
Bajaniem takim stroisz sobie ze mnie drwiny?
Co ty chcesz wmówić we mnie? Czy myślisz, że można…

ORGON

Mój bracie, twoja mowa jest wielce bezbożna.
Wiem, że brat ku tym błędom chętnie ucha skłania
I nigdy nie taiłem o tym mego zdania,
Że ci to niedowiarstwo nie wyjdzie na zdrowie.

KLEANT

Oto, jakiego ćwieka każdy z was ma w głowie:
Żądacie, aby wszyscy ludzie byli ślepi
I bezbożnikiem dla was jest, kto widzi lepiej!
Kto przed waszym bałwanem nie uchyli czoła,
Dla tego już na świecie nic świętego zgoła!
Nie, bracie, twych pogróżek głos mnie nie poruszy.
Wiem, co mówię, a Pan Bóg czyta w mojej duszy.
Mów co chcesz, ja przy swoim sądzie pozostanę:
Są udane świętoszki jak zuchy udane;
Tak jak na polu walki nie tego człowieka
Mam za najdzielniejszego, co najgłośniej szczeka,
Tak samo i pobożność szczerą w sercu kryje
Nie ten, co, leżąc krzyżem, skręca sobie szyję.
Cóż u licha! Rozróżnić czyliż to tak trudno
Między świątobliwością szczerą a obłudną?
Jednakąż mają znaleźć w twym uznaniu łaskę
I po równi chcesz cenić ludzką twarz lub maskę?
Po równi wielbić szczerość i pozór kłamliwy
I stawiać czcze mamidło obok prawdy żywej?
Brać fantom za osobę i z własnej ochoty
Przyjąć fałszywą blaszkę jako pieniądz złoty?
Doprawdy, większość ludzi to stworzenia dziwne:
Co w zgodzie jest z naturą, to im jest przeciwne —
Im granice rozsądku nigdy nie wystarczą.
Każde uczucie własnym szaleństwem obarczą
I w swe zapały tyle dobrych chęci kładą,
Aż rzecz, choć najpiękniejszą, zepsują przesadą.
Przyjm to zdanie nawiasem, mój kochany szwagrze!

ORGON

Tak, tyś jest najmądrzejszy z doktorów, a jakże,
W tobie jest cały rozum świata zgromadzony,
Sam jeden jesteś światły, sam jeden uczony,
Tyś jest Katon, wyrocznia, ty sam myślisz górnie,
A wszyscy inni ludzie są przy tobie durnie.

KLEANT

Ani ja żaden doktor nie jestem uczony,
Ni we mnie cały rozum świata zgromadzony,
Jednak pochlebiam sobie, że potrafię zawdy
Bez trudności odróżnić udanie od prawdy.
I tak samo jak człowiek prawdziwie pobożny
Więcej dla mnie niż rycerz, niźli pan wielmożny,
Tak jak nie znam na świecie podnioślejszej rzeczy
Od cnoty wyższe cele mającej na pieczy —
Tak znów nic mnie nie mierzi bardziej na tej ziemi
Niż fałsz, co się pozory barwi nabożnemi
Niż owi obłudnicy, nędzne szarlatany,
Którzy podłych grymasów dewocji udanej
Używają bezkarnie, by ciągnąć korzyści
Z tego, co ludzie w sercu swym wielbią najczyściej.
To, co dla wszystkich świętym być winno i wzniosłem,
Oni czynią niegodnie towarem, rzemiosłem
I losu pragną zyskać korzystną odmianę
Przez obłudne wzdychania i posty udane;
Ci ludzie, mówię, którzy w tym niecnym igrzysku
Dążą przez drogę niebios do własnego zysku,
Co wśród modłów o pensje umią żebrać dzielnie,
Wisząc przy dworze, sławią odludną pustelnię,
Co pod nabożnym płaszczem kryją zwykle wady,
Swą zawiść, niedowiarstwo, swoje fałsze, zdrady
I gdy chcą kogoś zgubić, osłonią, gdy trzeba,
Swoją własną nienawiść interesem nieba —
Tym groźniejsi w mściwości swej nieubłaganej,
Że tak szacowną bronią zadają swe rany,
I każda zbrodnia snadnie może ujść im płazem,
Gdy bliźnich poświęcanym mordują żelazem.
Takich w świecie szalbierzy wielu brat obaczy,
Lecz szczera bogobojność wygląda inaczej;
Dokoła nas, mój bracie, zgodzisz się bez zwady,
Prawdziwej cnoty widzim dość liczne przykłady:
Ot, spójrz na Arystona, patrz na Peryandra ,
Oronta, Polidora, Alcyda, Klitandra —
Oto ludzie, co w rzeczy życie wiodą święte,
A nie fałszywej cnoty purchawki nadęte!
Tacy w postępkach naszych nie szperają do dna,
Ich nabożność jest ludzka, przystępna, łagodna,
Nie szukają, naganą świat piętnując cały,
W poniżeniu bliźniego swojej własnej chwały
I zostawiając innym maksymy przesadne,
Cnoty drogę wskazują przez życie przykładne.
Lada pozorów złego nie chwytają chciwie,
Raczej skłonni są wszystkich oceniać życzliwie,
Zdradliwej broni przeciw nikomu nie ostrzą,
Dążeniem ich: prawości iść drogą najprostszą.
Do cnoty przywiązanie ich w tym się zamyka,
By grzech ścigać swym wstrętem, ale nie grzesznika,
I nie sądzą, by trzeba brać w obronę srożej
Obrażone niebiosa niż sam zakon boży.
Oto są dla mnie ludzie; oto jakim śladem
Winniśmy kroczyć, idąc za owym przykładem. —
Twój jegomość nie z tego jest zgoła gatunku.
Nie wątpię o twym szczerym dla niego szacunku,
Lecz mniemam, iż fałszywe cię uwiodły blaski.

ORGON

Czyś już skończył, szwagierku, powiedz z swojej łaski?

KLEANT

Tak.

ORGON

Więc upadam do nóg.

KLEANT

Nie, nie, jeszcze chwilę!
Dajmy pokój dysputom! Jeśli się nie mylę,
Wszak Walery ma z dawna twe ojcowskie słowo?

ORGON

Tak.

KLEANT

Dzień ślubu obrany był wspólną umową.

ORGON

Masz słuszność.

KLEANT

Czemuż zatem odwlekać to święto?

ORGON

Nie wiem.

KLEANT

Czyliż by inne zamiary powzięto?

ORGON

Być może.

KLEANT

Cofnąć słowo czyżbyś miał powody?

ORGON

Tego nie mówię.

KLEANT

Zatem, gdy nie ma przeszkody,
Spełnienia obietnicy chyba nic nie wstrzyma.

ORGON

To zależy.

KLEANT

Zagadkom, widzę, końca nie ma.
Sam Walery mnie prosił, aby cię odwiedzić.

ORGON

Niebu niech będzie chwała!

KLEANT

Cóż mu odpowiedzieć?

ORGON

To, co ci się spodoba.

KLEANT

Na to muszę ściślej
Poznać twoje zamiary. Cóż więc szwagier myśli?

ORGON

To, co niebo rozkaże.

KLEANT

Ale prosto z mostu:
Dotrzymasz słowa, czy nie? Gadajże po prostu!

ORGON

Bywaj zdrów! (odchodzi)

KLEANT

/ sam /

Ten zwrot cały dość mnie niepokoi;
Ostrzegę Walerego — niech wie, jak rzecz stoi!

AKT II

SCENA PIERWSZA

/ Orgon, Marianna /

ORGON

Marianno!

MARIANNA

Czego żądasz, ojcze?

ORGON

Czego żądam? Zbliżno się!

MARIANNA

/ do Orgona, który zagląda do przyległego gabinetu /

Ojciec szuka czego?

ORGON

Nie, zaglądam,
Czy kto nie podsłuchuje, bowiem, moje dziecko,
Łatwo mógłby nas tutaj kto podejść zdradziecko.
Tak, jesteśmy bezpieczni.
Zatem, dziecię złote,
Ceniłem w tobie zawsze posłuszeństwa cnotę
I zawszem w tobie widział swą córkę kochaną.

MARIANNA

Wdzięczność ci za to, ojcze, winnam niekłamaną.

ORGON

I słusznie, słusznie; toteż mając to w pamięci,
Możesz dzisiaj odpłacić me ojcowskie chęci.

MARIANNA

Uległość — oto dziecka największa ozdoba.

ORGON

Ślicznie. Powiedz, jak ci się pan Tartufe podoba?

MARIANNA

Co, mnie?

ORGON

Tak. Powiedz, ale po dobrej rozwadze!

MARIANNA

Powiem, co każesz, ojcze — szanuję twą władzę.

SCENA DRUGA

/ Orgon, Marianna, Doryna, która wchodzi po cichu i staje niepostrzeżona za Orgonem /

ORGON

Oto roztropne słowa. Zatem, powiedz sobie,
Że mnóstwo zalet widzisz w tej godnej osobie
I że zaszczyt spostrzegasz w tym wielki i szczęście,
By z mej ojcowskiej woli z nim wstąpić w zamęście.
Cóż?

/ Marianna cofa się zdumiona /

MARIANNA

Ja?

ORGON

No?

MARIANNA

Co?

ORGON

Hę? Gadaj!

MARIANNA

Chyba słuch mnie myli?

ORGON

Jak to!

MARIANNA

Tyś mnie zapytał, mój ojcze, w tej chwili,
Że w czym zaszczyt największy mam widzieć i szczęście
I z kim z ojcowskiej woli mam wstąpić w zamęście?

ORGON

Z Tartufem.

MARIANNA

Nie, mój ojcze, mam sumienie czyste,
Czemuż więc kłamstwo we mnie wmawiać oczywiste?

ORGON

Ale ja chcę, by prawdą stało się niebawem,
A, jak wiesz, wola ojca jest dla córki prawem.

MARIANNA

Jak to! Ty chcesz, mój ojcze…

ORGON

Tak jest, mam na myśli
Tartufa z domem naszym złączyć jeszcze ściślej:
Będzie twoim małżonkiem — rzecz postanowiona.
A że jego zamiary…
spostrzegając Dorynę
Czegóż chce tu ona?
Widać pannę ciekawość bardzo mocno pali,
Żeś przyszła podsłuchiwać nas aż do tej sali.

DORYNA

Doprawdy, czy z rozmysłu, czyli też przypadkiem
Tę wieść ktoś na świat puścił, ale, Bóg mi świadkiem,
Żem już o tym małżeństwie słyszała poprzednio,
I wyznam, iż rzecz zdała się mi prostą brednią.

ORGON

Hę? Czy tak niepodobna?

DORYNA

Jeśli mam rzec szczerze,
To i panu samemu jeszcze dziś nie wierzę.

ORGON

Aby zbudzić tę wiarę, mam sposób dość łatwy.

DORYNA

Nie, takie strachy to są dobre, lecz dla dziatwy!

ORGON

Mówię to, co wnet ujrzą tu wszyscy dokoła.

DORYNA

Bajki!

ORGON

Nie, moja córko, nie zwodzę cię zgoła.

DORYNA

Niechże panienka tylko nie wierzy w te żarty!
Ojciec kpi.

ORGON

Mówię serio.

DORYNA

A, to pan uparty!
I tak nikt nie uwierzy.

ORGON

A, to niesłychana…

DORYNA

Dobrze, wierzymy zatem — tym gorzej dla pana.
Jak to! Czyż to możebne, by pan, człek roztropny,
Z tą rozłożystą brodą i niezbyt pochopny
Do szaleństw, tak zbzikował, by…

ORGON

Ej, mnie się zdaje,
Że panna tu przybrałaś dziwne obyczaje,
Których nie myślę znosić — ostrzegam zawczasu.

DORYNA

Mówmy spokojnie! Po cóż tak wiele hałasu?
Powiedz pan, czy to żarty? Co pana napadło,
Że córkę z tym bigotem chcesz połączyć w stadło?
Wszak on ma inne, bardziej nabożne zajęcia.
A pan? I cóż za korzyść masz z takiego zięcia?
Czyż nie wstyd, by z posażkiem takim ładnym panna
Szła za mąż za hołysza?

ORGON

Milczeć mi acanna!
Ubóstwo czyni mi go bardziej jeszcze drogim,
Bo jest zacnym człowiekiem i przez to ubogim.
Ono właśnie wielkości blaskiem opromienia
Tego, co się pozwolił wyzuć z swego mienia
Przez to, iż sprawy świeckie nie dość miał na pieczy,
A duch jego wciąż wzlatał do niebiańskich rzeczy.
Lecz dzięki mej pomocy już jest chwila bliska,
W której on swój majątek stracony odzyska;
Dobra jego są znane w stronach, skąd pochodzi,
A on sam, jak go widzisz, ze szlachty się rodzi.

DORYNA

Tak, on sam to rozgłasza i rzec się odważę,
Że próżność ta z świętością niezbyt idzie w parze.
Człowiek, którego dusza tak niebios jest bliska,
Nie powinien się chełpić z rodu i nazwiska,
I dziw mi, jakim cudem w jednym sercu gości
Tak anielska pokora przy świeckiej próżności.
Po cóż ta pycha?… Ale pan już gniewem płonie:
Mówmy więc o osobie, szlachectwo na stronie!
Czyż więc pan byłbyś zdolny bez litości żadnej
Córce swojej narzucać związek tak szkaradny?
Czy się pan zastanawiał, jakie w czas zbyt krótki
Z takowego małżeństwa wypaść muszą skutki?
Wiedz pan, że wielce cnotę kobiety naraża,
Kto ją wbrew jej skłonnościom wlecze do ołtarza;
To, czy w małżeństwie dobre czy też złe zwycięża,
W znacznej mierze zależy od przymiotów męża
I ci, co później noszą ozdoby na czole,
Sami sobie najczęściej gotują swą dolę.
Trudno, by się wierności spodziewał u żony
Mąż, przez naturę samą do rogów stworzony;
Kto zaś łączy swą córkę z jej wstrętu przedmiotem,
Sam przed Bogiem odpowie za jej winy potem.
Pomyśl pan, jaki ciężar czułbyś nieustanny!

ORGON

Widzę, że się rozumu trza uczyć od panny!

DORYNA

W istocie, że już trudno rzecz wyłożyć jaśniej.

ORGON

Zostaw ją, moja córko, nie słuchaj tych baśni!
Jestem twym ojcem, sam wiem, co robię i czemu.
Dałem wprawdzie poprzednio słowo Waleremu,
Lecz słyszę, że to karciarz, a któż mi odpowie,
Jakie ten panicz jeszcze ma figielki w głowie.
Libertyn — nikt w kościele nigdy go nie zoczy.

DORYNA

Chciałbyś pan pewnie, aby pchał ci się na oczy,
Jak ci, co po to idą, aby być widziani.

ORGON

Nikt o zdanie nie pytał się szanownej pani.
Tartufe umiał pozyskać sobie łaski boże:
Jest to skarb, z jakim żaden równać się nie może.
Z nim związek da ci wszystko, czego serce życzy,
Będziesz pływać w rozkoszach, utoniesz w słodyczy.
Będziecie żyli w zgodzie, w miłości, bez sprzeczki,
Jak para dzieci małych, jak dwie turkaweczki.
Szczęścia waszego żadna nie zaciemni plama
I zrobisz z męża wszystko, co zapragniesz sama.

DORYNA

Ona? Rogala z niego zrobi lub niech zginę!

ORGON

Cóż za mowa bezwstydna!

DORYNA

Taką już ma minę,
Że mimo pańskiej córki najszczytniejsze cnoty
Musi nim zostać, choćby i bez jej ochoty.

ORGON

Przestań mi raz przerywać i miej to na pieczy,
Aby nie wściubiać nosa do nieswoich rzeczy!

DORYNA

/ przerywa mu zawsze w chwili, w której on się odwraca, aby przemówić do córki /

Jeśli wściubiam, to tylko ze względu na pana.

ORGON

Zbytek łaski — i proszę, mniej bądź wygadana!

DORYNA

Za to, że pana kocham…

ORGON

Nie chcę tej miłości.

DORYNA

A ja chcę pana kochać, chociaż się pan złości.

ORGON

Ech!

DORYNA

Cenię pański honor i patrzeć nie mogę,
Jak, samochcąc, wstępujesz na śmieszności drogę.

ORGON

Nie zmilczysz mi nareszcie?

DORYNA

To mój obowiązek,
Dopóki sił mi stanie odradzać ten związek.

ORGON

Milcz, żmijo, bo się znajdzie i na ciebie rada!

DORYNA

Co! Pan, taki nabożny, w taką wściekłość wpada?

ORGON

Tak, krew się we mnie burzy, gdy te brednie słyszę,
I jeszcze raz ostatni upraszam o ciszę.

DORYNA

Dobrze, lecz choć po cichu i tak myśleć będę.

ORGON

Myśl, co ci się podoba, tylko tę gawędę
Raz mi skończ, bo… rozumiesz…
odwracając się do córki
Mam obyczaj zawdy każdą rzecz dobrze zważyć…

DORYNA

/ na stronie /

To można doprawdy
Oszaleć: język świerzbi…

ORGON

Więc, co do urody
Tartufe może iść z każdym…

DORYNA

Niedźwiadkiem w zawody!

ORGON

I gdyby nawet w tobie jego cnota rzadka
Nie zdołała…

DORYNA

/ na stronie /

Ślicznego dostaniesz gagatka!

/ Orgon zwraca się ku Dorynie i, skrzyżowawszy ręce, słucha, wpatrując się w nią /

Co do mnie, gdybym była na miejscu panienki,
Nikt by bezkarnie mojej nie wymusił ręki
I wkrótce by przekonał się taki dobrodziej,
Że u kobiety zemsta piechotą nie chodzi.

ORGON

/ do Doryny /

Czy rozkaz mój nie będzie nigdy usłuchanym?

DORYNA

Czego pan chce? Ja wcale nie rozmawiam z panem.

ORGON

Cóż więc robisz, niecnoto?

DORYNA

Ja? Mówię do siebie.

ORGON

/ na stronie /

Dobrze. Jeszcze słóweczko, a, jak Bóg na niebie
Oberwie po facjacie dziewczyna zuchwała.

/ staje w pozycji, gotowy do wymierzenia policzka Dorynie, i po każdym słowie powiedzianym do córki odwraca się i spogląda na Dorynę, która stoi wyprostowana, nic nie mówiąc /

Moja córko, bądź pewna, że troska ma cała…
Wierz mi, że mąż… że wybór… którego znaczenia…
do Doryny
Mówże co!

DORYNA

Nie mam sobie nic do powiedzenia.

ORGON

Jeszcze jedno słóweczko!

DORYNA

Na nic pańska sztuka.

ORGON

Czekam tylko.

DORYNA

Niech głupszej pan sobie poszuka!

ORGON

Słowem, dla córki prawem są ojcowskie chęci
I wkrótce rychły związek wybór ten uświęci.

DORYNA

/ uciekając /

Ja bym go tam nie wzięła pewno, póki żyję.

ORGON

/ po daremnej próbie dania policzka Dorynie /

Ha, dziecko, ty przy sobie chowasz istną żmiję!
Bez grzechu żyć nie mogę z tą dziewczyną dłużej!
Nie doścignę jej dzisiaj, bieganie mnie nuży…
Do szaleństwa mnie swoim zuchwalstwem przywodzi! —
Pójdę wytchnąć, niech żółć mi nieco się ochłodzi!

SCENA TRZECIA

/ Marianna, Doryna /

DORYNA

Cóż to, czy nagle język coś odjęło pannie?
Ja mam za nią nadstawiać karku nieustannie?
A panna znosi ojca szalone koncepta
I najlżejszego słówka nawet nie wyszepta?

MARIANNA

Cóż wyrzec przeciw ojca woli tak surowej?

DORYNA

To, co trzeba, by wybić mu ten zamiar z głowy.

MARIANNA

Cóż więc?

DORYNA

Że serce samo stanowi o sobie,
Że twój mąż ma być miły nie ojcu, lecz tobie,
Że, gdy ciebie na celu ma owo zamęście,
Ciebie pytać się godzi, w czym widzisz swe szczęście!
Gdy zaś jego tak nęci Tartufe swym powabem,
Może, choćby dziś jeszcze, żenić się z tym drabem.

MARIANNA

Cóż, gdy na widok ojca taki strach mnie zbiera,
Że wprost na ustach słówko mi każde zamiera.

DORYNA

Mówmy zatem rozsądnie! Walery cię kocha —
A ty? Kochasz go, czy nie? Zastanów się trocha!

MARIANNA

Doryno! Więc mą miłość ty cenisz tak mało?
Tobież stawiać mi takie pytanie przystało?
Ty, której setki razy czyniłam zwierzenie
Mych uczuć, możesz mniemać, że ja się odmienię?

DORYNA

Kto wie, czy serce twymi przemawiało usty
I czy to była miłość, nie zaś kaprys pusty!

MARIANNA

Ranisz wielce mą duszę, wątpiąc w moje słowa —
Dość jasną uczuć moich wszak była wymowa.

DORYNA

Zatem panna go kocha?

MARIANNA

Nie można goręcej.

DORYNA

On też, jak mniemam, pannę kocha coraz więcej?

MARIANNA

Tak sądzę.

DORYNA

I oboje chcielibyście wiecznie
Być z sobą połączeni?

MARIANNA

Koniecznie! koniecznie!

DORYNA

A o tym drugim związku jakiż sąd panienki?

MARIANNA

Gdy mnie doń zmuszą, raczej zginę z własnej ręki.

DORYNA

Wybornie! Wyznam szczerze, nie myślałam o tem:
Wystarczy tylko zginąć, by skończyć z kłopotem.
Przednie lekarstwo! Gniew mnie porywa szalony,
Gdy słyszę, jak ktoś takie wyplata androny.

MARIANNA

Doryno, czyż w istocie twej nieczułej duszy
Żadnej ludzkiej niedoli obraz nie poruszy?

DORYNA

Nie wzruszają mnie ludzie, którzy plotą baśnie,
A zaś w potrzebie tchórzą, tak jak panna właśnie.

MARIANNA

Lecz o cóż mnie obwiniasz? Że jestem trwożliwa…

DORYNA

Prawdziwa miłość śmielszą w swych żądaniach bywa.

MARIANNA

Dla Walerego wiarę gdy chowam tak stałą,
Czyż nie jemu się starać o resztę przystało?

DORYNA

Jak to? Że ojciec panny w zawziętym uporze
Poza Tartufem świata już dojrzeć nie może
I zrywa nagle związek z dawna ułożony,
Czyż winę w tym ponosi panny narzeczony?

MARIANNA

Mamże więc mą odmową jawną i wzgardliwą
Prawdziwych uczuć zdradzić skłonność nazbyt żywą?
Mam dla niego, choć serce najlepiej mu życzy,
Zdeptać powinność córki i wstyd mój dziewiczy?
Chcesz, by ma tkliwość, w oczach świata tak naganna…

DORYNA

Nie, ja wcale nic nie chcę. Widzę już, że panna
Chce być żoną Tartufa, i zachodzę w głowę,
Czemu miałabym związki odradzać takowe?
Z jakiej przyczyny zwalczać twoje słuszne chęci?
Nie dziw, że taka partia młodą pannę nęci.
Pan Tartufe, ho, ho, to nie żadne bagatele,
Ba, ba, Tartufe, pi, pi, pi, można to rzec śmiele,
Jest człowiekiem nie lada i przyzna świat cały,
Że zostać jego żoną to zaszczyt niemały!
Z tak wyraźną skłonnością nie myślę wieść wojny.
Jest szlachetnego rodu, rozumny, przystojny,
Twarz ma pulchną, rumianą i uszy czerwone—
Toż cię szczęście z nim spotka niczym niezmącone.

MARIANNĄ

O Boże mój!

DORYNA

Rozkoszy jakiż płomień żywy
Czeka tę, którą pojmie mąż tak urodziwy!

MARIANNĄ

Przez litość, przestań mówić tak, ja błagam ciebie,
I znajdź jakiś ratunek w tej ciężkiej potrzebie!
Ustępuję, na wszystko ważę się tym razem.

DORYNA

Nie, córka iść powinna za ojca rozkazem,
Choćby jej małpę stręczyć chciał zamiast człowieka.
O cóż się panna skarży: świetny los cię czeka.
Do rodzinnego miasta męża w koczobryku
Nowiutkim zajedziecie; tam poznasz bez liku
Jego wujów, kuzynów, a gdy przyjdzie kolej,
Pośród wielkiego świata zasiędziesz powoli:
Będziecie odwiedzali w niedzielę i święta
To panią burmistrzową, to pana rejenta,
Gdzie na kanapie zajmiesz miejsce honorowe.
W karnawale co uciech! Wciąż rozkosze nowe:
Bal, orkiestra złożona z kobzy, klarynetu,
Czasem małpa uczona, marionetki… Gdzie tu
Znaleźć czas na rozrywek tyle…

MARIANNA

O Doryno,
Radź mi co, zamiast dręczyć, niedobra dziewczyno!

DORYNA

Sługa panny najniższa.

MARIANNA

Nie bądź tak uparta!

DORYNA

Nie, nie! lepszegoś losu z pewnością niewarta.

MARIANNA

Moja złota!

DORYNA

Nie.

MARIANNA

Wybacz słabości nagannej!

DORYNA

Nie, nie! Tartufe jest człowiek stworzony dla panny.

MARIANNA

Dobrze więc. Gdy twe serce wzruszyć się nie raczy
Moim losem, pozostaw mnie srogiej rozpaczy!
W niej przeto dusza moja w swym ciężkim frasunku
Niezawodnego dzisiaj poszuka ratunku.
chce odchodzić

DORYNA

No, wstrzymaj się panienka! Gniew gniewem, wszelako
Teraz musim obmyśleć dla was pomoc jaką.

MARIANNA

Jeśli nie zdołam wyrwać się dzisiaj z tej matni,
Będziesz na życia mego patrzeć dzień ostatni.

DORYNA

Niech się panna nie martwi! Znajdziemy w tej biedzie
Jakiś sposób… Lecz oto Walery tu idzie.

SCENA CZWARTA

/ Walery, Marianna, Doryna /

WALERY

Usłyszałem przed chwilą nowinę nie lada;
Nie wiem, czy mi się cieszyć, czy dziwić wypada.

MARIANNA

Cóż tedy?

WALERY

Że Tartufa masz zaślubić pono?

MARIANNA

To mój ojciec mnie pragnie widzieć jego żoną.

WALERY

Ojciec pani…

MARIANNA

Odmienił dawniejsze widoki
I dziś właśnie obwieścił mi swoje wyroki.

WALERY

Jak to? I to na serio mówił…

MARIANNA

Nie inaczej;
Bardzo jasno w tym względzie chęci swe tłumaczy.

WALERY

I z jakim się przyjęciem jego zamiar spotka
U pani?

MARIANNA

Jeszcze nie wiem.

WALERY

Odpowiedź dość słodka…
Więc jeszcze nie wiesz?

MARIANNA

Nie.

WALERY

Nie?

MARIANNA

Cóż pan mówi na to?

WALERY

Ja? Ja radzę w tym względzie iść za dobrym tatą.

MARIANNA

Pan mi to radzi?

WALERY

Tak jest.

MARIANNA

Szczerze?

WALERY

Jak najszczerzej:
Wybór piękny i szczęście twe pewno w nim leży.

MARIANNA

Dobrze więc — radom pańskim zostanę powolną.

WALERY

I bez wielkiej przykrości, tak mniemać mi wolno.

MARIANNA

Nie z większą, niż sam pan mi związek ten doradza.

WALERY

Ja radzę to, co pani widocznie dogadza.

MARIANNA

Ja zaś, by cię ucieszyć, usłucham twej rady.

DORYNA

/ cofając się w głąb sceny /

Zobaczmyż, co na końcu wyniknie z tej zwady.

WALERY

Toż więc była twa wiara? Twa miłość gorąca?
I kiedy ja…

MARIANNA

Tę kwestię po cóż pan potrąca?
Wszakże sam mnie pan prosto i szczerze nakłania,
Bym przyjęła ojcowski wyrok bez wahania;
Ja zaś oznajmiam panu, iż ceniąc twe słowa,
Iść za twoją wskazówką dziś jestem gotowa.

WALERY

Nie chciej pani udawać naiwności świętej!
Wybór pani w tej mierze dawno był powzięty
I dziś chwytasz skwapliwie za pozór najlżejszy,
Mniemając, iż to winę zdrady twej umniejszy.

MARIANNA

Ma pan słuszność.

WALERY

Stąd wnosić godzi się najprościej,
Żeś nigdy w sercu szczerej nie czuła miłości.

MARIANNA

Wolno panu obwiniać mnie o wszystkie zbrodnie.

WALERY

Tak, wolno! Lecz me serce, zdradzone niegodnie,
Może zdoła wyprzedzić cię w zmienności twojej
I wiem, dokąd me czucia zanieść mi przystoi.

MARIANNA

Och, nie wątpię ni chwili, że każdej kobiety
Serce zalety pańskie…

WALERY

Zostawmy zalety;
Mam ich zbyt mało, skorom przez ciebie wzgardzony,
Lecz ufam, iż nagrody doznam z innej strony,
I wiem kto, zbywszy dawnych mych ogniów z pamięci,
Zgodzi się bez wahania wysłuchać mych chęci.

MARIANNA

Strata to niezbyt ciężka i losu przemiana,
Bardzo łatwo się w radość obróci dla pana.

WALERY

Wierz mi, że wszelkich starań po temu dołożę —
Dumy naszej bezkarnie nikt zdeptać nie może:
Gdyby sercu zapomnieć nawet było trudno,
Winno na obojętność zdobyć się obłudną,
Bo tej hańby sam sobie człowiek nie przebaczy
By kochać tę, co sama kochać nas nie raczy.

MARIANNA

Tak wzniośle czuć potrafi jedynie mężczyzna.

WALERY

Tak jest, tak czuć się godzi — to każdy mi przyzna.
Jak to? Sądziłaś pani więc, że moje serce,
Wiecznie nieukojone w miłosnej rozterce,
Ścierpi, że ty z kim innym zażywasz słodyczy
I że nikt mu pociechy w zamian nie użyczy?

MARIANNA

Przeciwnie — twym zamiarem cieszę się niemało
I chciałabym doprawdy, by już się tak stało.

WALERY

Chciałabyś pani?

MARIANNA

Tak jest.

WALERY

Na tym poprzestanę:
Chęci pani bezzwłocznie będą wysłuchane.

/ zwraca się do wyjścia /

MARIANNA

I owszem.

WALERY

/ wracając /

Lecz przynajmniej niech pani pamięta,
Że to jest twoja wola, zawsze dla mnie święta!

MARIANNA

Tak jest.

WALERY

/ wracając znowu /

I że w zamiarze powziętym w tym względzie
Idę za twym przykładem.

MARIANNA

Niechaj i tak będzie!

WALERY

/ odchodząc /

Będziesz zaspokojoną pani należycie.

MARIANNA

Tym lepiej.

WALERY

/ jeszcze wracając /

Żegnam zatem — i na całe życie.

MARIANNA

Dobrze.

WALERY

/ odchodzi; kiedy jest przy drzwiach odwraca się /

Co?

MARIANNA

Co?

WALERY

Myślałem, że pani wołała.

MARIANNA

Ja? Śniło się coś panu.

WALERY

Zatem rzecz się stała.
Żegnam cię, pani. oddala się z wolna

MARIANNA

Żegnam pana.

DORYNA

/ do Marianny /

A ja wnoszę,
Żeście oboje rozum stracili po trosze;
Zostawiłam umyślnie tę parę narwańców,
By ujrzeć, co wyniknie z wszystkich waszych tańców.
Hola, panie Walery!

/ zatrzymuje Walerego za rękę /

WALERY

/ udając, że się opiera /

Czego chcesz ode mnie?

DORYNA

Wróć się pan!

WALERY

Nie, nie, zwlekać z tym dłużej daremnie…
Pozwól mi iść, niech spełnię ściśle jej rozkazy!

DORYNA

Czekaj!

WALERY

Nie, po cóż mękę przechodzić dwa razy?

DORYNA

Ech!

MARIANNA

/ na stronie /

Widok mój mu sprawia przykrość najwyraźniej —
Usunę mu się z oczu, skoro go to drażni.

DORYNA

/ puszczając Walerego i biegnąc za Marianną /

Teraz ta! Gdzie znów lecisz?

MARIANNA

Zostaw!

WALERY

Ależ przecie…

MARIANNA

Nie, puść mnie, nie zostanę tutaj za nic w świecie!

WALERY

/ na stronie /

Jawny wstręt okazuje mi na każdym kroku,
Lepiej więc będzie, jeśli zejdę jej z widoku.

DORYNA

/ puszczając Mariannę i biegnąc za Walerym /

Jeszcze! A cóż u licha! Znów zaczęli swoje!
Skończcież już raz te figle, chodźcie tu oboje!

WALERY

/ do Doryny /

Ale dokąd ty zmierzasz?

MARIANNA

Ależ w jakim celu?…

DORYNA

O celu pomówimy sobie po weselu.
do Walerego
Tyle zamętu robić! Czy pan źle ma w głowie?

WALERY

Nie słyszałaś, co rzekła mi, słowo po słowie?

DORYNA

/ do Marianny /

A panna, czyś szalona wszczynać takie kłótnie?

MARIANNA

Nie widziałaś, jak ze mną obszedł się okrutnie?

DORYNA

Obojeście głuptasy!
do Walerego
Jej serduszka bicie
Zawsze jest tobie wierne — przysięgam na życie.
do Marianny
On ciebie jedną kocha i pragnie jedynie
Zostać twoim małżonkiem — niebo świadkiem czynię.

MARIANNA

/ do Walerego /

Czemuż więc sam doradza mi pan uczuć zdradę?

WALERY

/ do Marianny /

Czemuż pani w tym względzie pytała o radę?

DORYNA

Wariaciście oboje! Ot, patrzą i stoją.
do Walerego
Chodź pan!

WALERY

/ dając rękę Dorynie /

Po cóż ta ręka?

DORYNA

/ do Marianny /

Dawaj panna swoją!

MARIANNA

/ również podając rękę /

Do czegóż to ma zmierzać?

DORYNA

No, dalej! Parami!
Wy się więcej kochacie, niż myślicie sami.

/ Walery i Marianna trzymają się przez jakiś czas za ręce, nie patrząc na siebie /

WALERY

/ zwracając się ku Mariannie /

Niechże więc pani wreszcie już główką nie kręci
I popatrzy mi w oczy, ot tak, bez niechęci!

/ Marianna obraca się ku Waleremu z uśmiechem /

WALERY

/ do Marianny /

Nie! Czyż nie miałbym prawa czuć żalu do pani?
Czyż nie było z twej strony zabawką złośliwą
Mówić rzecz, co mnie zranić musiała tak żywo?

MARIANNA

A ty? Czyliż być może niewdzięczność czarniejsza?

DORYNA

Na później już te kłótnie, teraz o to mniejsza —
Myślmy lepiej, jak ojca upór srogi skruszyć!

MARIANNA

Mów więc, jakie sprężyny trzeba nam poruszyć?

DORYNA

By się obronić, musim użyć wszelkiej sztuki.
do Marianny
Ojcu w głowie się troi!
do Walerego
To są banialuki!
do Marianny
Jednak sądzę, że lepiej będzie z twojej strony,
Gdy się pozornie zgodzisz na plan ułożony,
Abyś mogła w potrzebie przez różne wykręty
Odwlekać zamiar w sercu ojcowskim poczęty.
Byle zyskać na czasie, na wszystko jest rada:
To więc chorobę jakąś udać ci wypada,
Co, nagle spadłszy, stanie się przyczyną zwłoki,
To złych wróżb prześladować cię będą wyroki —
Przyśni ci się nieboszczyk lub inne widziadło
We śnie ci się ukaże, stłucze się zwierciadło —
Wreszcie, takie czy inne wyszukasz powody
Ślub odbyć się nie może bez twojej nań zgody.
Lecz dla naszego celu lepiej będzie może,
By was nie widywano tu razem w tej porze.
do Walerego
Pan zbierz co masz przyjaciół i przez nich tymczasem
Swoich praw się domagaj z największym hałasem!
My użyjem Damisa, a również po trosze
Podbijemy bębenka i pani macosze.
Bądź pan zdrów!

WALERY

/ do Marianny /

Chociaż działać przysięgam najszczerzej,
Ma największa nadzieja w tobie samej leży.

MARIANNA

/ do Walerego /

Nie wiem, czy wolę ojca me chęci rozbroją,
Lecz przysięgam niczyją nie być, tylko twoją.

WALERY

Ileż szczęścia! Ty również chciej nie wątpić o tem… —

DORYNA

Boże, ci kochankowie z swym wiecznym szczebiotem!
Idźże pan już, powiadam!

WALERY

/ odchodzi i znów powraca /

Ale…

DORYNA

Jeszcze długo?
Ruszajże pan w tę stronę, a panna tam, w drugą!

AKT III

SCENA PIERWSZA

/ Damis, Doryna /

DAMIS

Niechaj piorun na miejscu przetnie moje losy,
Niechaj mą głowę hańbą okryją niebiosy,
Jeśli dzisiaj, na żadne już nie bacząc względy,
Nie wezmę się na dobre do tego przybłędy!

DORYNA

Przez litość, niechże się pan trochę uspokoi!
Wszakże ojciec o chęci tylko mówił swojej —
Do czynu stąd daleko i nieraz już prysły
Najgorętsze pragnienia ludzkie i zamysły.

DAMIS

Nie, przysięgam nie cofnąć się dzisiaj przed niczem,
Aby już raz gruntownie skończyć z tym paniczem.

DORYNA

Tylko nie naglić zbytnio! Chciej mi wierzyć, proszę,
Że lepiej pozostawić rzecz pani macosze.
Ona ma wpływ na niego we wszystkim, co powie;
Jej stara się przymilić i myślę, że kto wie,
Czy coś więcej nie kryje ta słodycz układna.
Dałby Bóg, by tak było! Rzecz byłaby ładna!
Słowem, pani ma widzieć się z nim w sprawie twojej:
Chce zbadać, czy cię słusznie wieść ta niepokoi
Przeniknąć jego chęci i dać do poznania,
Iż sam prosty rozsądek upierać się wzbrania
Przy planie, co z oporem spotka się gorącym.
On teraz przy pacierzu; mówiłam z służącym,
Bo z nim samym nie mogłam, lecz rychło tu stanie.
Oddal się więc, by owo ułatwić spotkanie!

DAMIS

Wszak może się i przy mnie odbyć ta rozmowa.

DORYNA

Nie, muszą zostać sami.

DAMIS

Nie rzeknę ni słowa.

DORYNA

Żartuje pan: wszak jednym zwykłym swym wybuchem
Gotów byś całą sprawę zepsuć nam z tym zuchem.
Idź już!

DAMIS

Nie! Nazbyt blisko sprawa ta dotyka…

DORYNA

Ach, jaki pan nieznośny! Idzie… Niech pan zmyka!

/ Damis chowa się w przyległym gabinecie w głębi /

SCENA DRUGA

/ Tartufe, Doryna /

TARTUFE

/ Tartufe spostrzegłszy Dorynę, mówi głośno do służącego za sceną /

Wawrzyńcze, skończ pacierze, potem pod obrazem
Złóż moją dyscyplinę z włosiennicą razem!
Odwiedzającym powiedz, że chęci ich próżne,
Bo idę między więźniów rozdzielać jałmużnę.

DORYNA

/ na stronie /

Ileż w tym komedianctwa i szpetnej obłudy!

TARTUFE

Czego chcesz?

DORYNA

Chciałam panu…

TARTUFE

/ wyjmując chustkę z kieszeni /

Proszę panny wprzódy,
By wzięła tę chusteczkę, nim się zwróci do mnie.

DORYNA

A na co?

TARTUFE

Pierś przysłonić, co sterczy nieskromnie;
Duszy spokój widokiem takim zmącić można
I w ten sposób najłacniej myśl przychodzi zdrożna .

DORYNA

Ho, ho, coś na zgorszenie pan wrażliwy bardzo
I zmysły pańskie widać pokusą nie gardzą!
Nie wiem, na co tam panu zaraz idzie chętka,
Lecz ja znów do pożądań nie jestem tak prędka,
I choćbyś stał tu nagi od dołu do góry,
Nie skusiłby mnie widok całej pańskiej skóry.

TARTUFE

Proszę panny hamować języka swawolę,
Lub, jeśli nie przestaniesz, ja stąd odejść wolę.

DORYNA

Nie, nie, to ja usunę się z oczu waćpana,
Powiem tylko w dwóch słowach, z czym jestem przysłana:
Za chwilę tu do sali zejdzie pani nasza
I o rozmowę pana króciuchną uprasza.

TARTUFE

Och, najchętniej!

DORYNA

/ na stronie /

Złagodniał dziwnie w jednej chwili.
Pewnam jest, że mnie moje przeczucie nie myli.

TARTUFE

Czy zejdzie tu niebawem?

DORYNA

Słyszę już z daleka
Jej kroki. Do widzenia, niech pan tu zaczeka!

SCENA TRZECIA

/ Elmira, Tartufe /

TARTUFE

Niechaj niebo dla ciebie, pani, najłaskawsze,
Zdrowiem ciała i duszy obdarza cię zawsze
I niechaj błogosławieństw tyle ci przysporzy,
Ile ich pragnie dla cię nędzny sługa boży!

ELMIRA

Wdzięcznością mnie przejmują pańskie zbożne chęci,
Lecz siądźmy — chwilę czasu niech mi pan poświęci!

TARTUFE

/ siedząc /

Jakże się pani czuje po krótkiej niemocy?

ELMIRA

Dziękuję, już wybornie spałam dzisiaj w nocy.

TARTUFE

Modlitwy moje pewno nie mają tej siły,
Bym mniemał, iż to one cud ten wyprosiły,
Lecz wszystkie jedno mają życzenie na celu:
To jest — oglądać ciebie w zdrowiu i weselu.

ELMIRA

Brałeś pan tę drobnostkę z przejęciem zbyt żywym.

TARTUFE

O twe zdrowie czyż można być nadto troskliwym?
By je ocalić, moje oddałbym z rozkoszą.

ELMIRA

Chrześcijańskie uczucia zbyt pana unoszą…
Nazbyt pan łaskaw dla mnie, niechaj mi pan wierzy!

TARTUFE

Mniej czynię, niźli słusznie się pani należy.

ELMIRA

Chcę poufnie przedstawić panu, o co chodzi,
I cieszę się, że tutaj nikt nam nie przeszkodzi.

TARTUFE

I jam również szczęśliwy, że choć chwilę małą
W słodkim sam na sam z panią zyskać się udało.
Z dawna o nią błagałem niebiosów, wszelako
Próżnom się dotąd modlił o sposobność taką.

ELMIRA

Liczę, że w tej rozmowie szczerze, jak na dłoni,
Całe swe serce pan mi z ufnością odsłoni.

/ Damis, nie pokazując się, uchyla drzwi od gabinetu, w którym się ukrył, aby słyszeć rozmowę /

TARTUFE

Ja również w tym pragnienie kładę najgorętsze,
By otworzyć przed panią duszy moje wnętrze
przysiąc ci, że jeślim krzywym patrzał okiem
Na tłum gości znęconych tu twoim urokiem,
To powód nie tkwił w chęci dla cię nieżyczliwej,
Lecz raczej przychylności płomień nazbyt żywy,
Z czystych uczuć zrodzony…

ELMIRA

I ja też zarówno
Wierzę, iż me zbawienie troską pana główną.

TARTUFE

/ biorąc Elmirę za rękę i ściskając jej palce /

O, tak, pani, i gdyby mi wolno wyraźniej…

ELMIRA

Aj, zanadto pan ściska!

TARTUFE

To z szczerej przyjaźni.
Czyż nie wiesz, twe cierpienie jaką dla mnie męką,
I raczej bym już wolał…

/ kładzie rękę na kolanach Elmiry /

ELMIRA

Co pan tu z tą ręką?…

TARTUFE

Jaka miękka materia tej sukni!

ELMIRA

O, proszę,
Niechże mnie pan zostawi, łaskotek nie znoszę!

/ Elmira cofa się z fotelem, Tartufe przysuwa się /

TARTUFE

/ bawiąc się jej chusteczką /

Mój Boże! tych koronek jakiż to haft przedni !
Postęp dzisiaj w tych rzeczach widzim niepośledni,
Wszędzie napotkać można tak cudne wyroby…

ELMIRA

To prawda. Ale wróćmy do pańskiej osoby!
Wszyscy mówią, że mąż mój dawne plany zrywa
I panu chce dać córkę. Czy to wieść prawdziwa?

TARTUFE

Tak; wspomniał mi, że rad by widział to zamęście,
Lecz, mówiąc szczerze, nie w nim kładę swoje szczęście,
I w innej zgoła stronie serce moje życzy
Znaleźć schronienie pełne wszelakiej słodyczy.

ELMIRA

Doczesnej szczęśliwości nie ścigasz obrazu.

TARTUFE

Jednak i w moich piersiach serce nie jest z głazu.

ELMIRA

Mniemam, iż chęci jego idą niebios drogą,
Z której świata pokusy zwrócić cię nie mogą.

TARTUFE

Miłość, co do wieczystych piękności nas wabi,
Nie znaczy, byśmy ziemskie odczuwali słabiej,
I łatwo w piersiach naszych pragnienie się budzi
Cudnych dzieł, które niebo stworzyło dla ludzi.
Niebios to blaski w oczach pięknych istot płoną,
Lecz najcudniej w twym wdzięku odbija się ono:
Ono w oblicze twoje tchnęło zdrój piękności,
Na której widok zachwyt w sercu naszym gości
I ilekroć na tobie spoczęło me oko,
Podziw czułem dla Stwórcy i wdzięczność głęboką,
A z nią najtkliwsza miłość budziła się razem
Dla tej, co najpiękniejszym jest jego obrazem,
Zrazum lękał się, zali ten płomień tak żywy
Nie płynie z złego ducha pokusy zdradliwej —
Chciałem unikać ciebie, w niepewności srogiej
Widząc w tobie przeszkodę do zbawienia drogi;
Lecz gdy przejrzałem wreszcie, piękności czarowna,
Iż nie jest zbrodnią tkliwość moja niewymowna,
Iż, słuchając jej, z wstydem nie stawam w rozterce,
Odtąd na głos tak słodki otwarłem me serce.
Wyznaje, iż to śmiałość jest nad wszelką miarę
Ważyć się z serca swego składać ci ofiarę,
Lecz czyniąc to, jedyniem dobroci twej pomny,
A nie własnej zasługi, lichej i ułomnej.
W tobie moja nadzieja, dobro, spokój leży,
Od ciebie me zbawienie lub rozpacz zależy;
Rzeknij słowo, a sługa twój ze snu się zbudzi
Najnędzniejszym albo też najszczęśliwszym z ludzi!

ELMIRA

Oświadczenie w istocie pochlebne niemało,
Lecz nieco dziwnym mi się zarazem wydało.
Nad twym sercem przystało ci większą mieć władzę
I zamiar taki poddać ściślejszej rozwadze.
Człowiek jak pan nabożny, który życiem całem…

TARTUFE

Będąc nabożnym, czyż być człowiekiem przestałem?
I czyż w sercu olśnionym przez boskie uroki
Mogłem z zimną rozwagą ważyć moje kroki?
Wiem, że z ust mych ta mowa zdumienie wywoła
W tobie, pani, lecz czyliż masz mnie za anioła?
Toż, jeżeli jak zbrodzień dziś przed tobą stoję,
Nie mnie potępiaj, pani, lecz powaby swoje!
Odkąd ich moc poznałem iście nadzmysłową.
W tobie ma dusza swoją uczuła królową,
I spojrzeń twoich boskich czary niezwalczone
Wszelką w mym biednym sercu zniszczyły obronę,
Przezwyciężyły wszystko: posty, łzy i modły
I wszystkie me pragnienia ku tobie uwiodły.
Oczy moje wyznały ci je tysiąc razy,
Niechże je dziś uświęcą me własne wyrazy!
Jeśli z ust twoich wyrok dziś spłynie łagodny
Na poddańczą ofiarę mej chęci niegodnej,
Jeśli w twym dumnym sercu pragnienie zagości,
By zniżyć twą wspaniałość do mojej nicości,
Będę miał zawsze dla cię, o cudzie niewieści,
Tyle czci, ile ludzkie serce jej pomieści.
Honor twój na szwank żaden nie jest narażony,
Niczego mu nie trzeba lękać się z mej strony:
Owi dam ulubieńcy, ci dworscy pankowie,
Zarówno głośni w czynach, jak próżni w wymowie,
Z lubością wszędzie chełpią się swoją zdobyczą,
Każdą łaskę rozgłosem świata okryć życzą
I język niegodziwy zdradziecko im każe
Własnego uwielbienia bezcześcić ołtarze —
Lecz z ludźmi, co się muszą kryć z miłością swoją,
Kobiety żadnej zgoła zdrady się nie boją;
Troska, z jaką strzeżemy własnej dobrej sławy,
Zwalnia uwielbień przedmiot od wszelkiej obawy
I pozwala zażywać w spokojności błogiej
Miłości bez zgorszenia, rozkoszy bez trwogi .

ELMIRA

Słucham pana i widzę, że pańska wymowa
Umie stroić swe chęci w dość wyraźne słowa,
Lecz czyli pan pomyślał, co wówczas się stanie,
Gdy powtórzę mężowi to czułe wyznanie,
I czy on ostrzeżony w tak nagłej potrzebie
Nie zmniejszy tej przyjaźni, jaką ma dla ciebie?

TARTUFE

Nazbyt wiele słodyczy w twoim sercu gości,
Byś nie miała przebaczyć mej płochej śmiałości.
Uczuć moich gwałtowność gdy serce twe rani,
Na karb słabości ludzkiej chciej ją złożyć, pani,
I zrozumiej, spojrzawszy na boską swą postać,
Iż trudno człowiekowi na nią ślepym zostać.

ELMIRA

Kto inny może srożej wziąłby sprawę ową,
Lecz ja nie chcę okazać się nazbyt surową.
Obwiniać cię przed mężem nie mam zbytniej chęci,
Ale i pan mi w zamian coś za to poświęci:
Żądam, byś się pan starał swym poparciem szczerym
Przyspieszyć rychło związek Marianny z Walerym
I porzucił na zawsze niegodne zamiary,
Co próbują kraść szczęście kochającej pary.
Zaś…

SCENA CZWARTA

/ Elmira, Damis, Tartufe /

DAMIS

Nie, pani, nie skończy się sprawa tak ładnie!
Byłem obok i wszystko słyszałem dokładnie —
I samo niebo widać mnie tutaj przywiodło,
Bym mógł nareszcie zdeptać tę gadzinę podłą.
Ono samo wskazuje mi do zemsty drogę
Za jego fałsz, bezczelność! Dziś nareszcie mogę
Otworzyć oczy ojcu, skoro mu odsłonię,
Co ten łotr w jego domu mówił jego żonie.

ELMIRA

Nie, Damisie, wystarczy jeśli się poprawi
I odwdzięczy, żem się z nim obeszła łaskawiej.
Gdym już przyrzekła, nie chciej zmieniać jego losu!
Nie uważam tej sprawy za godną rozgłosu:
Takie zaczepki śmiechem kobieta zwycięża,
Nie spiesząc lada głupstwem niepokoić męża.

DAMIS

Może pani ma swoje powody, ja wszakże,
By postąpić inaczej, mam znów swoje także.
Jego oszczędzać! Ależ to są chyba żarty!
Dość długo już w swej pysze ten szalbierz wytarty
Z słusznego mego gniewu dworował bezkarnie,
Cierpliwości zbyt srogie zadając męczarnie;
Zbyt długo już intrygi wobec ojca stroi
Przeciwko Walerego miłości i mojej.
Raz mu oczy na zdrajcę otworzyć potrzeba —
Oto po temu środki zsyłają mi nieba;
Za tę sposobność dank się należy niebiosom,
Użyć jej — to winienem własnym swoim losom
I wart byłbym utracić ją bodaj na zawsze,
Gdybym w tej chwili czucia okazał łaskawsze.

ELMIRA

Damisie…

DAMIS

Nie, do celu pospieszam najprościej:
Dusza moja po prostu pławi się w radości
I każda pani prośba z odmową się spotka,
Bo mnie porusza zemsty jedynie chęć słodka.
Bez próżnej zwłoki zaraz całą rzecz rozjaśnię —
Ojciec nadchodzi, otóż jest sposobność właśnie.

SCENA PIĄTA

/ Orgon, Elmira, Damis, Tartufe /

DAMIS

W porę nadchodzisz, ojcze, szczęśliwym przypadkiem:
Możem się tu uraczyć widowiskiem rzadkiem.
Ładnejś doznał za swoje starania zapłaty
I ten pan wdzięcznym ci się okazał, za katy!
W swej tkliwości dla ciebie cały zapał mieści
W tym, aby cię obedrzeć z honoru i cześci:
Właśnie słyszałem — pani tu za świadka stanie —
Jak jej swych brudnych chuci uczynił wyznanie.
Ona, rzecz w swej dobroci biorąc zbyt łagodnie,
Chciała ukryć przed tobą tę bezczelną zbrodnię,
Lecz ja żądam, byś wiedział, jak tu rzeczy stoją,
I mniemam, że milczenie jest zniewagą twoją.

ELMIRA

Nie sądzę, by w istocie żona była dłużną
Głowę męża zaprzątać lada baśnią próżną;
Nie w tym honor jej czerpie blasków swoich pełnię —
Jeśli umie obronić się, starczy zupełnie.
Tak ja mniemam; i gdyby Damis w tej potrzebie
Mnie był słuchał, rzecz całą schowałby dla siebie.

SCENA SZÓSTA

/ Orgon, Damis, Tartufe /

ORGON

Co ja słyszę? O nieba, czyliż to do wiary?

TARTUFE

Tak, mój bracie, jam winny, zbrodniarz godzien kary,
Jam grzesznik zatwardziały, pełen brudu, złości,
Łotr występny, co żadnej niewart jest litości.
Każdy dzień mego życia od grzechów się roi,
Nieprawość i występek mieszka w duszy mojej
I widzę, że niebiosy za win moich karę
Wkładają mi na barki tak ciężką ofiarę.
Jak bądź ciężkiej oskarżon mam być tutaj zbrodni,
Ja dla czczej pychy bronić się nie będę od niej.
Uwierz w to, co ci mówią: niechaj wraz bez sromu
Jak nikczemnik wypedzon będę z twego domu,
I jakakolwiek hańba będzie mym udziałem,
Na sroższą jam zasłużył swoim życiem całem.

ORGON

/ do syna /

A, zdrajco, ty się ważysz fałszem oczywistym
Podsuwać brudne myśli jego chęciom czystym?

DAMIS

Jak to? Ten frant, obłudą przesiąknięty do dna,
Zdoła ciebie, mój ojcze…

ORGON

Milcz, duszo niegodna!

TARTUFE

Pozwól mu mówić, bracie! Niesłusznie go winisz;
Wierząc w to, co on głosi, najlepiej uczynisz.
Skądże w tej sprawie sąd twój dla mnie tak powolny?
Czy możesz wiedzieć, bracie, do czegom jest zdolny?
Wierzyć, żem jest występny, czyli prawa nie masz,
I znając świata błędy, mnież lepszym być mniemasz?
Nie, umysł twój pozorów igraszką się rządzi —
Gorszy jestem, niestety, niż ktokolwiek sądzi.
Choć cały świat w świętości szatę mnie ubiera
Jam nic niewart, mój bracie, ach, prawda to szczera!
zwracając się do Damisa
Tak jest, mój drogi synu, nazwij mnie nędznikiem,
Zdrajcą podłym, złodziejem, łotrem, rozbójnikiem,
Rzuć mi na głowę stokroć wstrętniejsze nazwanie —
Ja ci się nie przeciwię, zasłużyłem na nie.
Na kolanach to zniosę: i tak zbyt łagodnie
Będę tym ukarany za żywota zbrodnie.

ORGON

/ do Tartufa /

Mój bracie, to za wiele! (do syna) Serce ci nie pęknie,
Ty łotrze?

DAMIS

Jak to, ojcze, więc to, że uklęknie…

ORGON

Milcz, obwiesiu!
podnosząc Tartufa
Mój bracie, powstań, ja cię proszę!
do syna
Bezwstydny!

DAMIS

Ależ…

ORGON

Milczeć!

DAMIS

Więc ja jeszcze znoszę….

ORGON

Jeżeli piśniesz słowo, łotrze jeden, ja cie…

TARTUFE

Na miłość Boga, błagam, nie unoś się bracie!
Wolę najsroższe męki znosić życie całe,
Niż by jego spotkało choć draśnięcie małe.

ORGON

/ do syna /

Niewdzięczny!

TARTUFE

Daj mu pokój! Gdy chcesz, na kolana
Przed tobą…

ORGON

/ klękając również i ściskając Tartufa /

O, dobroci wielka, niesłychana!
do syna
Łotrze, widzisz?

DAMIS

Więc…

ORGON

Cicho!

DAMIS

Jak to?

ORGON

Cicho, żmijo!
Twoje wszystkie ataki, wiem, co w sobie kryją.
Wszyscy go nienawidzą i wiem dobrze, czemu!
Żona, dzieci i służba — wszyscy przeciw niemu:
Porusza się bezwstydnie wszelakie sposoby,
Aby się pozbyć z domu tej świętej osoby.
Lecz im więcej będziecie trwać w swoim uporze,
Tym więcej, by go złamać, ja starań dołożę
I aby was zawstydzić, krótkim przedsięwzięciem
Dzisiaj ten godny człowiek zostanie mym zięciem.

DAMIS

Siostra ma oddać rękę temu jegomości?

ORGON

Tak, łotrze, dziś wieczorem, a zaś wy ze złości
Możecie pęknąć wszyscy! Ja wam wnet pokażę,
Żem tu panem i słuchać macie, gdy ja każę.
Dalej, szelmo, odwołaj, padnij na kolana
I za wszystkie oszczerstwa przeproś mi tu pana!

DAMIS

Jak to? Ja mam szalbierza, co zdołał omotać..

ORGON

Co, ty łajdaku! Jeszcze śmiesz zniewagi miotać?
Kija, kija mi tutaj!
do Tartufa
Nie wstrzymuj mnie, proszę!
do syna
Precz! Niechaj w domu twego widoku nie znoszę!
Ruszaj i niech mi noga twoja nie postanie.

DAMIS

Odchodzę, ale…

ORGON

Prędzej! Ruszaj stąd, mospanie!
Wydziedziczam cię, łotrze, za twe bezeceństwo,
A na przydatek daję ojcowskie przekleństwo!

SCENA SIÓDMA

/ Orgon, Tartufe /

ORGON

Znieważać tak człowieka, co swym życiem całem…

TARTUFE

Niech mu niebo daruje, jak ja darowałem!
do Orgona
O, gdybyś wiedział, jakiej doznaję boleści,
Że tak przed bratem moim chcą mnie odrzeć z cześci!

ORGON

Bracie!

TARTUFE

Tej niewdzięczności już samo wspomnienie
Duszy mojej zadaje tak straszne cierpienie,
Taką zgrozę w niej budzi… ach, serce mi pęka…
Mówić trudno… dobije mnie chyba ta męka…

ORGON

/ biegnąc cały we łzach ku drzwiom, którymi wypędził syna /

Łotrze! Żałuję teraz, żem cię puścił cało,
Bo ubić cię na miejscu jedynie przystało!
do Tartufa
Przyjdź do siebie, mój bracie, zapomnij tej sprawy!

TARTUFE

Tak, porzućmy już lepiej te przykre rozprawy!
Widzę, jak bardzo mącę tutaj spokój drogi,
I sądzę, że mi trzeba opuścić te progi.

ORGON

Czy drwisz?

TARTUFE

Tu nienawidzą mnie wszyscy tajemnie
I kuszą się podkopać twoją ufność we mnie.

ORGON

I cóż stąd? Czyż ma dusza w czymkolwiek im wierzy?

TARTUFE

Nie, ale ich nienawiść dziś się nie uśmierzy
I te same podszepty, których dziś nie słucha
Twe serce, jutro może trafią ci do ucha.

ORGON

Nigdy, mój bracie, nigdy!

TARTUFE

Ach, mój bracie, żona
Z łatwością swego męża, o czym chce, przekona.

ORGON

Nie, nie!

TARTUFE

Puść mnie stąd, bracie! Gdy już się oddalę,
Wówczas może ustaną w oszczerczym zapale.

ORGON

Nie, ty mnie nie opuścisz — o me życie chodzi.

TARTUFE

Jeśli tak, dłużej wzdragać już mi się nie godzi,
Poświęcę się, lecz gdybyś…

ORGON

Ach!

TARTUFE

Niech więc tak będzie,
Lecz wiem, jak mi należy postąpić w tym względzie:
Honor to rzecz drażliwa, więc przyjaźń mi każe
Usuwać pozór plotek, uprzedzać potwarze.
Twojej żony unikać będę, twe ognisko…

ORGON

Nie, nie! Wszystkim na przekór zostaniesz jej blisko.
Gdy się cały świat wścieka, to rozkosz mi czyni
I chcę, byś nieustannie bawił tylko przy niej.
Nie dość na tym: by lepiej ugodzić ich w serce,
Ciebie jedynie, bracie, chcę za spadkobiercę
I spieszę wraz uczynić wszelkie prawne kroki,
By ci dobro me całe dziś oddać bez zwłoki.
Dobry druh, a mąż przyszły mej córki jedynej,
Bliższy mi jest od żony, syna, od rodziny.
Mniemam, iż zgodę twoją zyskam w całej pełni.

TARTUFE

Wola niebios we wszystkim niechaj się wypełni!

ORGON

Biedaczek! Chodźmy zaraz wszystko spisać pięknie,
A zawiść, patrząc na to, niech ze złości pęknie!

AKT IV

SCENA PIERWSZA

/ Kleant, Tartufe /

KLEANT

Tak, wszyscy o tym mówią i niech mi pan wierzy,
Nie na twą chwałę wieść ta płynie coraz szerzej.
Toteż, gdym pana spotkał w samą porę właśnie,
Pozwól, że ci mój pogląd na rzeczy wyjaśnię.
Nie pragnę się zapuszczać w ową sprawę całą
I chcę z najgorszej strony wziąć to, co się stało.
Przypuśćmy, że w istocie Damis tutaj zbłądził
I że nie miał w tym racji, o co cię posądził —
Czyliż prawem najświętszym nie jest chrześcijanina
Stłumić gniew, co się słusznej zemsty dopomina?
A co więcej, czy godzi się to cierpieć komu,
By zań własnego syna ojciec wygnał z domu?
Powtarzam ci raz jeszcze i mówię to szczerze,
Że każdy bez wyjątku za złe ci to bierze
I jeśli mnie posłuchasz, rzecz załatwisz całą,
Nie czekając, by złe się jeszcze gorszym stało.
Cały swój gniew ofiaruj przed ołtarzem boskim
I spraw, by syn znów stanął na progu ojcowskim!

TARTUFE

Niestety! Sam bym pragnął tego tysiąc razy —
Żadnej doń, chciej mi wierzyć, nie chowam urazy
Przebaczam wszystko zgoła, nie potępiam za nic,
Przychylności uczuciem pałam dlań bez granic —
Lecz życzenia twe sprzeczne są rozkazom nieba
I, jeśli on ma wrócić, mnie wyjść stąd potrzeba.
Po tym, jak mnie znieważył iście niesłychanie,
Zgorszenie w dom by wniosło nasze obcowanie;
Bóg wie, jakbym przez ludzi został osądzony…
Wzięto by to za grzeszną układność z mej strony,
Powiedziano by wszędzie, iż czując się winny,
Pod udaną litością zamiar kryję inny,
Że się lękam i pragnę zjednać go dla siebie,
Aby móc do milczenia nakłonić w potrzebie.

KLEANT

Widzę, że ci na racjach wspaniałych nie zbywa,
Lecz nazbyt sztuczne nieco są pańskie motywa.
Chcesz bronić sprawy niebios, lecz skąd i dlaczego?
Czyż potrzeba im ciebie, by skarać winnego?
Zostaw samemu niebu, zostaw mu te troski,
Ty myśl, że przebaczenie głos zalecił boski,
I niechaj sąd pospólstwa w oczy cię nie bodzie,
Skoroś z niebios najświętszym jest rozkazem w zgodzie.
Jak to? Więc rzecz poczciwą spełnić ci zabrania
Wzgląd na opinię drugich, na ludzkie gadania?
Nie, nie, czyńmy to zawsze, co każe głos boży,
I żadna inna troska niechaj nas nie trwoży!

TARTUFE

Że mu w sercu przebaczam, wszak ci już mówiłem —
Spełniam zatem to właśnie, co niebu jest miłem;
Lecz żadnym tego niebios nie poprzesz rozkazem,
Abym po tej zniewadze miał tu żyć z nim razem!

KLEANT

A jakiż rozkaz niebios pozwala ci ulec
Ojcu, co traci wszelki rozsądku hamulec,
I przyjmować tak hojny zapis z jego dłoni
Tam, gdzie prawo ci wszelkiej doń pretensji broni?

TARTUFE

Kto mnie zna, temu pewno w głowie nie postoi
Płoche wnioski stąd ciągnąć o chciwości mojej.
Wartość wszelkich dóbr świata oceniam najlepiej:
Nie mnie z pewnością blask ich zwodniczy oślepi
I jeżeli się godzę na tę rzeczy kolej,
Biorąc dar, co dziś spada na mnie z ojca woli,
Jeśli chęć tę, powtarzam, swą zgodą uświęcę,
To dlatego, by dobro nie poszło w złe ręce, —
By nie przypadło ludziom, co mając w udziele
Ów majątek, na zdrożne obrócą go cele,
Gdy ja z mej strony zużyć go zamiar mam stały
Dla bliźniego pożytku i dla niebios chwały.

KLEANT

Ech, panie, te subtelne porzuć pan obawy,
Które inaczej sądzić musi dziedzic prawy!
Pozwól, nie zaprzątając głowy sofistyką,
By dóbr swoich był panem na własne ryzyko,
I raczej niech zmarnieją w ręku spadkobiercy,
Niżbyś ty odeń zyskać miał imię wydziercy!
Wyznaję, że istotnie to przechodzi wiarę,
Jak pan mogłeś się zgodzić na taką ofiarę;
Może znaną ci jakaś cnoty tajemnica,
Która każe obdzierać prawego dziedzica?
A jeżeli z Damisem zażyłości twojej
Niebo samo, jak mówisz, na przeszkodzie stoi,
Czyż nie byłoby godniej, nie wadząc nikomu,
Jako uczciwy człowiek wynijść z tego domu,
Niż znieść w ten sposób, aby wbrew wszelkiej logice
Dla ciebie ojciec syna wygnał na ulicę?
Wierz mi pan, nie pojmuję, by człek tak zażarty
W rzeczach cnoty…

TARTUFE

Przepraszam, jest już wpół do czwartej:
Pewną nabożną sprawę przypomniałem sobie,
Co zmusza mnie, bym rozstał się z panem w tej dobie.

KLEANT

/ sam /

A!

SCENA DRUGA

/ Elmira, Marianna, Kleant, Doryna /

DORYNA

/ do Kleanta /

Panie, może w panu znajdziem poplecznika:
Patrz pan, śmiertelna boleść duszę jej przenika!
Ten związek, co go ojciec na dziś wieczór znaczy,
Do ostatecznej gotów przywieść ją rozpaczy.
Nadchodzi już. Wytężmy wszystkie nasze siły
I starajmy się w sposób miły czy niemiły
Zmienić zamiar, co wkrótce ma się stać rozkazem!

SCENA TRZECIA

/ Ciż sami i Orgon /

ORGON

A, dobrze, że was widzę wszystkich tutaj razem.
do Marianny
Oto właśnie kontrakcik, który ma tę cnotę,
Że panience do śmiechów wypłoszy ochotę.

MARIANNA

/ klękając przed Orgonem /

Ojcze, przez litość Boga, co zna me katusze,
Na wszystko to, co zmiękczyć zdoła twoją duszę,
Nie chciej się tak upierać w swym ojcowskim prawie
I racz od posłuszeństwa zwolnić mnie łaskawie!
Nie przymuszaj mnie, ojcze, rozkazem tak srogim,
Bym musiała na ciebie skarżyć się przed Bogiem,
I życia, które dałeś mi, niestety, ojcze,
Nie chciej zamieniać dzisiaj w katusze zabójcze!
Jeśli wbrew twojej woli nie śmiem marzyć o tem,
Bym mogła się połączyć z mych uczuć przedmiotem
Niechaj choć dobroć twoja to pragnienie ziści,
Bym nie żyła z przedmiotem swojej nienawiści
I gdy twa wola błagań mych słuchać nie raczy,
Nie chciej mnie rzucać bodaj na pastwę rozpaczy!/

ORGON

/ na stronie, wzruszony /

Odwagi, serce moje! Precz z ludzką słabością!

MARIANNA

Na twą przyjaźń ku niemu nie patrzę ze złością…
Okaż ją światu: oddaj mu fortunę całą,
Oddaj i mój majątek, jeśli to za mało!
Zgadzam się chętnie, o to me serce nie stoi,
Lecz przynajmniej osoby chciej oszczędzić mojej
I pozwól mi w klasztoru surowej ustroni
Dni pędzić, gdy mi szczęścia zakaz ojca broni.

ORGON

Otóż to! Zaraz mowa o mniszej sukience,
Gdy się ojciec w miłostkach przeciwi panience.
Wstań mi zaraz! Im więcej czujesz doń niechęci,
Tym więcej jej zwalczanie duszę twą uświęci.
Dla umartwienia zmysłów sposób masz gotowy
I proszę mi już więcej nie zawracać głowy!

DORYNA

A to…

ORGON

Milczeć! Z równymi sobie możesz gęby
Rozpuszczać, tutaj język dobrze ściśnij w zęby!

KLEANT

Jeżeli rady jakiejś udzielić się godzi…

ORGON

Nieocenione rady daje brat dobrodziej,
Rozumne, pożyteczne, lecz szwagier wybaczy,
Jeśli w każdziutkiej rzeczy postąpię inaczej.

ELMIRA

/ do męża /

Widząc to, na co patrzę, słów mi brak w istocie,
Dziwić się tylko muszę twej rzadkiej ślepocie.
Doprawdy zaślepionym trzeba być niemało,
By jeszcze nam nie wierzyć po tym, co się stało!

ORGON

Padam do nóg, gdy pani z tej beczki zaczyna.
Wiem, jaką słabość z dawna masz do mego syna,
Toteż nie chciałaś przeczyć mu w jawnym sposobie
W sztuczce, którą zastawił tej godnej osobie.
Nazbyt byłaś spokojna — gdyby prawdą było
To zdarzenie, inaczej by panią wzburzyło.

ELMIRA

Czyliż honor nasz, słysząc miłosne wyznanie,
Musi z całym rynsztunkiem wraz wyruszać na nie?
I czyż cnota ma bronić się na każdym kroku
Ze zniewagą na ustach i płomieniem w oku?
Dla mnie śmiech w takiej sprawie jest obroną całą —
Nie sądzę, by rozgłosu szukać w niej przystało.
Można z cnotą połączyć swojej płci zalety
I wcale nie budują mnie owe kobiety
Świętoszki, których honor pazurami zbrojny
Za lada śmielszym słówkiem stroi się do wojny.
Tego systemu ja się z pewnością nie chwycę —
Chcę cnoty, co nie zmienia kobiety w diablicę,
I mniemam, że od gniewnych słów szermierki twardej
Wymowniejszym być może chłód spokojnej wzgardy.

ORGON

Ja zaś wiem, co mam sądzić, i nikt mnie nie zmami.

ELMIRA

Naiwność ludzka bywa bezmierną czasami.
Ale co wówczas, pytam, twa niewiara pocznie,
Gdyby ci ktoś rzecz całą dał widzieć naocznie?

ORGON

Widzieć?

ELMIRA

Tak.

ORGON

Bajki!

ELMIRA

Jednak, gdyby się udało
W pełnym świetle do oczu rzecz ukazać całą?…

ORGON

Gadanie!

ELMIRA

Cóż za człowiek! Więc mówmy inaczej:
Słowu mojemu wiary pan mąż dać nie raczy,
Lecz jeżeli na własne i uszy, i oczy
Całą prawdę z ukrycia usłyszy i zoczy,
Cóż wówczas powiesz? Jeszcze trwać będziesz w swym szale?

ORGON

Wówczas powiem że… jeśli… Nic nie powiem wcale,
Bo to jest niemożebne.

ELMIRA

Raz niech koniec będzie!
Zbyt długo znoszę, byś mnie krzywdził w swym obłędzie.
Dobrze więc, chętnie wszystkim tę przyjemność zrobię,
Aby ci rzecz pokazać w niezbitym sposobie.

ORGON

Dobrze. Trzymam za słowo. Zobaczym w tej chwili,
Na jakie sztuczki chytrość twoja się wysili.

ELMIRA

/ do Doryny /

Poproś go do mnie!

DORYNA

/ do Elmiry /

Ale z nim niełatwa sprawa
I kto wie, czy powiedzie się nam ta obława.

ELMIRA

/ do Doryny /

Kto czegoś pragnie, łatwo zwiedzionym być może,
A jego własna próżność w tym nam dopomoże.
Poproś go! (do Kleanta i Marianny)
Wy oddalcie się na chwilę krótką!

SCENA CZWARTA

/ Elmira, Orgon /

ELMIRA

Przysuń ten stół i schowaj się pod nim cichutko!

ORGON

Jak to?

ELMIRA

Dobra kryjówka rzecz tu najważniejsza.

ORGON

Ale czemuż pod stołem?

ELMIRA

Ech, cóż, o to mniejsza!
Mam swój plan, a czy dobry, przekonasz się z czasem.
No, wchodź już raz, powtarzam, i bacz, byś hałasem
Żadnym, gdy on tu będzie, nie zdradził swej roli!

ORGON

Na cóż jeszcze cierpliwość moja nie zezwoli!
Lecz chcę ci dać sposobność, byś zarzuty swoje…

ELMIRA

Mniemam, iż twe życzenia w pełni zaspokoję.
do męża, który jest pod stołem
Bądź co bądź, dość drażliwa jest ta sprawa cała,
Nie gorsz się więc, gdy będę w mych czynach zbyt śmiała!
Co bądź bym rzekła, wszystko niech mi będzie wolno:
Wszak jedynie rozkazom twym jestem powolną.
Choć łaskawość dla niego grać mi będzie trudno,
Chcę w ten sposób obnażyć tę duszę obłudną,
Pobudzić jego żądzę i sprawić, by widne
W całej pełni się stały zamiary bezwstydne.
Że zaś tylko dla ciebie, a dla jego próby
Chcę udać miłość, co go przywiedzie do zguby,
Przerwę grę, skoro już się pobitym okażesz,
I tylko tak daleko zajdę, jak sam każesz.
Ty sam będziesz mógł skończyć zabawę z tym panem,
Skoro uznasz, że dosyć jesteś przekonanym,
I gdy się twa niepewność wreszcie zaspokoi,
Twoją rzeczą oszczędzać będzie żony swojej.
O ciebie chodzi tutaj — czyń wedle swej woli
I… Już nadchodzi. Cicho! Teraz na mnie kolej.

SCENA PIĄTA

/ Tartufe, Elmira, Orgon pod stołem /

TARTUFE

Podobno chce mnie pani zaszczycić rozmową.

ELMIRA

W istocie. Pragnę panu zwierzyć to i owo,
Lecz chciej pan wprzód drzwi zamknąć: wszystkiego się trwożę…
I rozejrzyj się, czyli słuchać kto nie może!
Tartufe idzie zamknąć drzwi i wraca
Podobna niespodzianka, jak ta, co dziś z rana
Spadła na nas, nie byłaby zbyt pożądana…
Dotąd jeszcze z wzruszenia ochłonąć nie mogę.
Damis w straszną o pana zapędził mnie trwogę
I widzi pan, żem wszelkie czyniła ofiary,
By gniew jego złagodzić i wstrzymać zamiary.
Zbyt się jest pomieszanym, gdy ktoś tak zaskoczy,
Bym była zdolną rzecz mu zaprzeć w żywe oczy,
Lecz dzięki niebu wszystko na dobre się zwraca
I wrogów pańskich na nic się nie zdała praca.
Cześć, jakiej pan zażywasz, rozwiała tę burzę,
Toteż żadnych stąd obaw na przyszłość nie wróżę.
Mój mąż, aby okazać, jak potwarzą gardzi,
Byśmy wciąż blisko siebie żyli, chce tym bardziej;
Dzięki temu też nikt mi nie weźmie za zbrodnię,
Że tu sam na sam z panem przebywam swobodnie
I mogę ci odsłonić serca mego wnętrze,
Nazbyt czułe na pierwsze twe słowa gorętsze.

TARTUFE

Myśl pani nazbyt trudno się dla mnie tłumaczy:
Niedawno przemawiałaś tu wcale inaczej.

ELMIRA

Jeśli za mą odprawę gniew chowasz, niestety,
Ach, jakże mało znanym ci serce kobiety!
Jak mało czujesz, co się rozgrywa w jej łonie,
Kiedy tak słabo walczy w swojej czci obronie!
Ach, w takiej chwili zawsze wszak srom nasz niewieści
Skrywa żar, co się w sercu zaledwie pomieści,
I, choć wybór za chlubę najwyższą mu stanie,
Wstydem przejmuje takie zbyt jawne wyznanie!
Zrazu bronim się tedy, lecz sposób obrony
Dość zdradza, że już słabnie walka z naszej strony,
Że usta chęciom cichym przeczą dla pozoru
I że taka odmowa nie wróży oporu.
Być może, iż wyznanie czynię zbyt otwarte
I zbyt łatwo cześć swoją stawiam tu na kartę,
Lecz, jeżeli już szczerze mam mówić do pana,
Czyż byłabym Damisa wstrzymała dziś z rana,
Czy byłabym słuchała w sposób tak cierpliwy
Ofiary serca twego aż nazbyt żarliwej
I całej sprawie obrót dała tak łagodny,
Gdybyś mniej mi się zdawał tkliwych uczuć godny?
A gdy sama żądałam niby to za karę,
Abyś z małżeństwa swego zrobił mi ofiarę,
Cóż mogło budzić niechęć do takiego stadła,
Jeśli nie słabość zbytnia, co w duszę się wkradła,
I cierpienie zbyt srogie, gdyby inny związek
Zniszczył twych dla mnie uczuć tak luby zawiązek?

TARTUFE

Zapewne, pani, że jest miło niesłychanie
Z najdroższych ust posłyszeć tak chlubne wyznanie,
I słów twych słodycz w zmysłach moich budzi dreszcze
Błogości, jakiej dotąd nie zaznałem jeszcze.
Pragnienie, bym się tobie podobał wzajemnie
Jako serca najświętszy cel wciąż mieszka we mnie —
Ale właśnie dlatego, iż jedynie marzę
O tym szczęściu, w twe słowa wątpić się odważę.
Mogę w nich widzieć podstęp niewinny z twej strony,
Aby rozerwać związek na dziś oznaczony…
I jeśli myśl mą jasno poznać pani życzy,
Nie uwierzę tym słowom, choć pełnym słodyczy,
Póki łask twoich, pani, dowód wyraźniejszy
Powątpiewania mego w twą szczerość nie zmniejszy
I nie zaszczepi w duszy mej wiary niezmiennej
W twej przychylności dla mnie skarb tak bardzo cenny.

ELMIRA

/ kaszlnąwszy kilkakroć, aby zwrócić uwagę męża /

Jak to? Także to szybko kroczyć ci przystało?
Od razu chcesz wysączyć serca tkliwość całą?
Więc, gdy kobieta dla cię wstydu swego tarczy
Zbywa się, i to panu jeszcze nie wystarczy?
Wszystkie uczuć dowody najsłodsze masz za nic,
Dopóki rzecz nie dojdzie do ostatnich granic?

TARTUFE

Im mniej zasług, tym mniejsze do nadziei prawa,
Toteż w słowach zbyt wątła dla niej jest podstawa;
W los tak chlubny uwierzyć jest sercu zbyt trudno,
Nim czyn w prawdę odmieni nadzieję ułudną.
Ja, świadom swojej nędzy, powiem bez ogródki:
Nie śmiem ufać w wyznania twego lube skutki
I każde twe zaklęcie z niewiarą się spotka,
Póki jej nie pokona rzeczywistość słodka.

ELMIRA

Mój Boże, miłość pańska jakże jest gwałtowną!
Jej tyrania mnie w trwogę wprawia niewymowną!
Jak łatwo serca chęci do swej woli nagnie
I jak stanowczo żąda tego, czego pragnie!
Jak to? Czyż się przed panem człowiek niczym zgoła
Nie zasłoni? Czy nawet odetchnąć nie zdoła?
Godziż się czyjąś cnotę oblegać tak srogo
I wszystkich ofiar naraz tak żądać od kogo?
Nadużywać, nastając na nie tak wytrwale,
Serca, co ci odmówić niezdolne nic wcale?

TARTUFE

Lecz skoro hołd mój widzisz okiem tak łaskawem,
Czemuż nie chcesz obdarzyć bardziej słodkim prawem?

ELMIRA

Lecz jakże mogę chęci okazać łaskawsze,
Nie obrażając nieba, którym grozisz zawsze?

TARTUFE

Jeżeli tylko niebo nam na drodze stoi,
Usunąć tę zawadę leży w mocy mojej:
Przeszkodą to nie będzie szczęśliwości naszej.

ELMIRA

Lecz kara niebios wieczna, którą pan nas straszy?

TARTUFE

Mogę rozproszyć pani dziecinne obawy,
W zwalczaniu tych skrupułów mam bo nieco wprawy.
Prawda, że w oczach nieba rzecz to nieco zdrożna,
Lecz i z niebem dać rady jakoś sobie można:
Jest sztuka, która wedle potrzeby przemienia,
Rozluźnia, ścieśnia węzły naszego sumienia
I która umie zmniejszyć złych czynów rozmiary,
Jeżeli czyste dla nich wynajdzie zamiary.
Na zgłębienie tajemnic tych nadejdzie kolej,
Niech mi się tylko pani prowadzić pozwoli!
Chciej spełnić me pragnienia, a ja w tej potrzebie
Odpowiadam za wszystko, grzech biorę na siebie!
Elmira kaszle silniej
Mocny pani ma kaszel.

ELMIRA

Tak, bardzo mnie nuży.

TARTUFE

/ podając jej papierową torebkę /

Ten ulepek z lukrecji może jej posłuży.

ELMIRA

To katar dość uparty i wielce się trwożę,
Że mi żaden ulepek na to nie pomoże.

TARTUFE

To przykre, bardzo przykre.

ELMIRA

O tak, niewymownie.

TARTUFE

Słowem, brać tych skrupułów nie trzeba dosłownie:
Wszak wiedzieć nikt nie będzie, a niech pani wierzy,
Że zło naszych postępków w ich rozgłosie leży.
Zgorszenie świata — oto, co sumienie gniecie,
I wcale ten nie grzeszy, kto grzeszy w sekrecie.

ELMIRA

Już widzę, że nie wyjdę zwycięsko w tym sporze,
Że dłużej walczyć z panem nic tu nie pomoże
I że za mniejszą cenę żądałabym próżno,
Byś mnie serca swojego chciał darzyć jałmużną.
To pewna, że jest ciężką dla kobiety próbą
Względy płci jej należne przekraczać tak grubo,
Lecz gdy już nic innego nie chcesz widzieć we mnie,
Gdy słowa moje żebrzą twej wiary daremnie,
Póki jej ostateczny dowód nie uświęci,
Trzeba się poddać wreszcie i spełnić twe chęci;
A jeśli mi ta słabość wstydem czoło spłoni,
Tym ci gorzej dla tego, kto zmusił mnie do niej —
Winę za to z pewnością nie ja tu ponoszę.

TARTUFE

Ja ją biorę na siebie, w zamian tylko proszę…

ELMIRA

Zechciej pan drzwi otworzyć i spojrzeć dokoła,
Czy mój mąż w jaki sposób zajść tu nas nie zdoła!

TARTUFE

Skądże ta troska w pani dziś się mogła zrodzić?
Wszak to człowiek stworzony, by go za nos wodzić;
Toż on przyjaźni naszej sam pragnie najszczerzej
I sprawiłem, że choćby widział, nie uwierzy.

ELMIRA

Mimo to, proszę bardzo, przejdź się pan po domu
I zobacz, czy nie śledzi mas kto po kryjomu.

SCENA SZÓSTA

/ Orgon, Elmira /

ORGON

A to jest, muszę przyznać, łotrzyk, co się zowie!
Przyjść nie mogę do siebie, mąci mi się w głowie…

ELMIRA

Co? Ty już chcesz wychodzić? Nie, to jeszcze mało!
Żartujesz chyba, wracaj! Wszak nic się nie stało —
Z wydaniem sądu czekaj ostatecznej pory:
Wszak ci to wszystko mogą być tylko pozory!

ORGON

Nie, nic gorszego jeszcze piekło nie wydało!

ELMIRA

Mój Boże! Nazbyt lekko sądzisz sprawę całą!
Czekaj pewnych dowodów! Taka nagłość zdrożna
Sprawia, iż niewinnego czasem winić można.

/ Elmira ukrywa Orgona za sobą /

SCENA SIÓDMA

/ Tartufe, Elmira, Orgon /

TARTUFE

/ nie widząc Orgona /

Wszystko jak najszczęśliwiej chęciom naszym sprzyja:
Nie przeszkodzi nam tutaj obecność niczyja,
Całe mieszkanie puste i moment radosny…

/ kiedy Tartufe zbliża się z otwartymi ramionami do Elmiry, chcąc ją uściskać, ta usuwa się na bok i odsłania Orgona /

ORGON

/ wstrzymując Tartufa /

Powoli! Coś tak nagły w swej chętce miłosnej?
Spiesząc zbytnio, w osobie możesz łatwo zbłądzić.
A, ty mój sługo boży, chciałeś mnie urządzić!
Tak mało na pokusy jesteś uzbrojony,
Iż żenisz się z mą córką, a pożądasz żony!
Długom wątpił o prawdzie ohydy takowej,
Czekałem, rychło zmieni się ton tej rozmowy,
Lecz chęć twa nazbyt jawne świadectwo mi daje:
Nie żądam już dowodów, na tym poprzestaję.

ELMIRA

/ do Tartufa /

Wierz mi, nie ja tę drogę sprzeczną z mym honorem
Obrałam, lecz zmuszono mnie ślepym uporem.

TARTUFE

/ do Orgona /

Jak to? Ty wierzysz, bracie…

ORGON

Dalej, bez hałasu
Zbierz manatki i z domu mi zmykaj zawczasu!

TARTUFE

Mój zamiar…

ORGON

To jest wszystko daremne gadanie.
Masz mi, i to najspieszniej, opuścić mieszkanie!

TARTUFE

Ty je opuścisz raczej, ty, co z niesłychanym
Zuchwalstwem gadasz do mnie, jakbyś tu był panem.
Dom jest moją własnością i szukasz daremnie
Tych nikczemnych wybiegów, aby zadrwić ze mnie.
Oszczerstwa broń nie przyda ci się ze mną w walce,
Bo mam sposoby, aby poskromić zuchwalce,
Pomścić zniewagę niebios i dowieść, czy komu
Wolno jest mnie obrażać w moim własnym domu.

SCENA ÓSMA

/ Elmira, Orgon /

ELMIRA

O czym on tutaj bredzi? Co znaczą te słowa?

ORGON

Oj, oj, nic się dobrego w tym wszystkim nie chowa!

ELMIRA

Jak to?

ORGON

Głupstwo strzeliłem, to każdy mi przyzna,
I za wcześnie wypadła moja darowizna.

ELMIRA

Darowizna?

ORGON

Tak! To już odrobić się nie da…
Byle tylko nie spadła na nas gorsza bieda.

ELMIRA

Co?

ORGON

Teraz biegnę spojrzeć, nim rzecz ci powtórzę,
Czy pewien ważny przedmiot jest jeszcze na górze.

AKT V

SCENA PIERWSZA

/ Kleant, Orgon /

KLEANT

Gdzie chcesz pędzić?

ORGON

Czy ja wiem?

KLEANT

Mnie by się zdawało,
Że warto się naradzić wprzód nad sprawą całą
I pomyśleć spokojnie, jaką obrać drogę.

ORGON

Przez tę szkatułkę zmysłów odzyskać nie mogę!
Bardziej niż wszystko inne to mnie niepokoi.

KLEANT

Cóż wreszcie się mieściło w tej szkatułce twojej?

ORGON

Depozyt, co go Argas (ten, o którym wiecie)
W ręce moje przekazał w najświętszym sekrecie.
Uchodząc stąd, mnie obrał w tym za powiernika:
Mieszczą się tam papiery — z słów jego wynika —
Od których jego mienie i życie zawisło.

KLEANT

Czemuś więc sam nie trzymał ich pod pieczą ścisłą?

ORGON

Mając sumienia skrupuł, czy mój czyn jest prawy,
Temu zdrajcy zwierzyłem się z calutkiej sprawy
I łatwo przekonała mnie jego namowa,
Że lepiej będzie, gdy on szkatułkę przechowa,
Bym, w razie gdyby jakie wypadło tu śledztwo,
Mógł niezbitą przysięgą prawdzie dać świadectwo,
Że jej nie mam: tak, mimo fakty oczywiste,
Przez ten wybieg sumienie bym zachował czyste…

KLEANT

Źle rzecz stoi, gdy swoje mam wyrazić zdanie:
Ta darowizna, potem to całe wyznanie,
To wszystko są postępki — niech szwagier wybaczy! —
Nad miarę lekkomyślne, trudno rzec inaczej.
Hm! Mając takie środki, daleko zajść można…
Toż sądzę, iż rzecz była nader nieostrożna
Z kimś, co wszystko ma w ręce, liczyć się tak mało —
Innych raczej sposobów szukać ci przystało.

ORGON

Ha, możnaż w cnót pozory, światu z dala widne,
Odziać duszę tak podłą, serce tak bezwstydne!
A ja, co nędzarzowi temu… tej hołocie…
Lecz dość! Wiem ja, co kryje się w wszelakiej cnocie,
Wiem odtąd, że to tylko pokrywka nic warta
I tych świętych unikać będę gorzej czarta.

KLEANT

Dobryś! Znowu cię zapał ponosi zbyteczny
I z wszelką miarą jesteś wciąż w niezgodzie wiecznej
Umysł twój zdrowej prawdy nie umie być sługą
I wraz z jednej przesady już rzucasz się w drugą.
Widzisz swój błąd, poznałeś, dokąd cię zawiodło
To, żeś za szczerą cnotę brał komedię podłą —
Lecz, aby się poprawić, czyliż droga tędy
By popadać bezzwłocznie w stokroć gorsze błędy,
Z sercem łotra, co w każdym pewnie wstręt obudzi.
Równać niebacznie serca wszystkich zacnych ludzi?
Jak to? Że jeden szalbierz uwiódł cię niegodnie,
Ukrywszy pod świętości maską niecne zbrodnie,
Chcesz mniemać już, że każdy jego dróg się trzyma
I że prawdziwej cnoty już na świecie nie ma?
Pozostaw niedowiarkom to głupstwo — sam wprzódy
Naucz się, jak odróżniać prawdę od obłudy,
Nie obdarzaj zbyt rychło ufnością nikogo
I staraj się rozsądku kroczyć zawsze drogą!
Strzeż się, jeżeli możesz, czcić zapał udany.
Lecz nie krzywdź posądzeniem cnoty nieskalanej,
A gdybyś już przesadą musiał grzeszyć stale,
Lepiej zbyt wierzyć w ludzi, niż nie wierzyć wcale.

SCENA DRUGA

/ Orgon, Kleant, Damis /

DAMIS

Jak to, ojcze, to prawda? Słyszę o tym łotrze,
Że niepomny na prawa wdzięczności najsłodsze,
Obrażony w swej pysze, resztkę czci zatraca
I twoje własne łaski przeciw tobie zwraca?

ORGON

Tak, synu, i straszliwie cierpię nad tym w duszy.

DAMIS

Czekajcie tylko, zaraz obetnę mu uszy!
Nie może ujść mu płazem bezczelność zbrodnicza.
Pozwólcie mi, nauczę rozumu panicza:
Ubiję go na miejscu i skończę rzecz całą.

KLEANT

Mówisz, jak młodzikowi jedynie przystało.
Radzę ci, uśmierz swoje wybuchy dziecinne!
Dziś pod naszym monarchą już czasy są inne,
Nikomu dziś korzyści gwałty nie przynoszą.

SCENA TRZECIA

/ Pani Pernelle, Orgon, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna /

PANI PERNELLE

Co się stało? Straszliwe jakieś wieści głoszą!

ORGON

Wszystko mogę potwierdzić, bom sam patrzył na to
I za swe łaski piękną cieszę się zapłatą.
Biorę człowieka niemal że w jednej koszuli,
Przygarniam w dom, niż brata podejmuję czulej;
Co dzień dobrodziejstw nowych ode mnie doznaje:
Daję mu własną córkę, majątek mu daję —
A w tymże samym czasie ta nędzna poczwara
Cześć mej żony podstępnie wydrzeć mi się stara;
Gdy zaś spełzła na niczym niska praca owa,
On z własnych mych dobrodziejstw broń dziś na mnie kowa
I chce na mą ruinę nadużyć okropnie
Tego, co mu wydałem w ręce nieroztropnie!
Wypędza mnie z dóbr moich i maskę obłudy
Zdjąwszy, strąca tak nisko, jak on sam był wprzódy.

DORYNA

Biedaczek!

PANI PERNELLE

Nie, mój synu, nie mogę dać wiary,
Aby on miał w istocie tak szpetne zamiary,

ORGON

Hę?

PANI PERNELLE

Wszak człowiek poczciwy wszędzie zawiść budzi.

ORGON

Cóż zatem mowa twoja dowieść mi się trudzi,
Moja matko?

PANI PERNELLE

Że dom twój idzie trybem dziwnym
I że z dawna już każdy był mu tu przeciwnym.

ORGON

Lecz jakiż to ma związek z tym czynem zuchwałym?

PANI PERNELLE

Zawszem ci powtarzała, gdyś był dzieckiem małym,
Że cnota zwykle w świecie obudza nienawiść,
Że zawistni przeminą, ale nigdy zawiść.

ORGON

Ale cóż te maksymy dzisiaj właśnie znaczą?

PANI PERNELLE

Ot, głupią bajkę sobie ubrdali i kraczą.

ORGON

Ty chcesz, abym oszalał, matko! Toż powiadam,
Żem widział na swe oczy wszystko, co tu gadam.

PANI PERNELLE

Języki ludzkie jad swój obnoszą dokoła
I nic się od ich złości uchronić nie zdoła.

ORGON

Jeszcze chwila, a człowiek ze skóry wyskoczy!
Widziałem, sam widziałem, na me własne oczy,
Widziałem, co się zowie widzieć. Czy do ucha
Mam krzyczeć matce, aż mnie nareszcie posłucha?

PANI PERNELLE

Mój Boże! Z mniemań naszych prawda nieraz szydzi:
Nie zawsze można sądzić z tego, co się widzi.

ORGON

Zwariuję!

PANI PERNELLE

Często człowiek sprawę przeinaczy
I właśnie, co jest dobrem, jako złe tłumaczy.

ORGON

Mam więc cnotą tłumaczyć i bojaźnią nieba,
Że chciał mi ściskać żonę?

PANI PERNELLE

We wszystkim potrzeba,
Nim się kogoś oskarży, mieć niezbity powód
I winieneś był czekać na jawniejszy dowód.

ORGON

Cóż, u diaska! Rzecz sprawdzić, mówisz, własnym okiem?
Więc matka chce, bym czekał, aż on mi pod bokiem
Rozpocznie… Tfu, o mało człek głupstwa nie zbreszył!

PANI PERNELLE

Ten człowiek raczej zbytkiem cnót najczystszych grzeszył
I w głowie mi się nie chce pomieścić, doprawdy,
By w tym, co mi mówicie, bodaj cień był prawdy.

ORGON

No, gdyby to nie było od matki jejmości,
Sam nie wiem, co bym zrobił, w takiej jestem złości.

DORYNA

Jaką miarką kto mierzył, taką mu odmierzą:
Pan nie chciał wierzyć innym, dziś panu nie wierzą.

KLEANT

Ale my tu tracimy drogi czas na plotki,
Gdy trzeba jak najśpieszniej znaleźć jakie środki
Na łotra, co z pewnością nie bawi się w żarty.

DAMIS

Jak to? On by śmiał stanąć do walki otwartej?!

ELMIRA

Nie sądzę, by te groźby cel odniosły jaki:
Zbyt jawne niewdzięczności w nich widne poszlaki.

KLEANT

/ do Orgona /

Nie licz na to; on znajdzie sprężyny najskrytsze,
By poprzeć to, co uknuł przeciw wam tak chytrze —
I na słabszych dowodach nieraz zdrada zwykła
Motać sieć, której potem nikt już nie rozwikła.
Powtarzam ci raz jeszcze: gdy tą bronią włada,
Łagodzić go koniecznie, nie drażnić wypada.

ORGON

Prawda, ale cóż robić? Bezczelności tyle
Sprawiło, żem o wszystkim zapomniał na chwilę.

KLEANT

Myślę nad wyszukaniem jakiegoś sposobu,
Aby chociaż pozornie pogodzić was obu.

ELMIRA

Gdybym mogła przewidzieć, że tak sprawa stoi,
Nie byłabym kusiła porywczości twojej
I przez…

ORGON

/ do Doryny, widząc wchodzącego Pana Zgodę /

Co chce ten człowiek? Idź, dowiedz się prędko!
Też wybrał się ze swoją do odwiedzin chętką!

SCENA CZWARTA

/ Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Marianna, Kleant, Damis, Doryna, Pan Zgoda /

PAN ZGODA

/ do Doryny w głębi sceny /

Witam cię, droga siostro! Spraw, dla mej miłości,
Abym mógł mówić z panem!

DORYNA

Pan ma teraz gości
I wątpię, by chciał przyjąć waćpana w tej chwili.

PAN ZGODA

Ależ przyjmie z pewnością, przyjmie jak najmilej!
Widok mój go nie może zranić w żadnym względzie
I z tego, z czym przychodzę, rad niezmiernie będzie,

DORYNA

/ do Zgody /

Pańskie imię?

PAN ZGODA

Oznajmić proszę mu łaskawie,
Że od pana Tartufa w jego własnej sprawie.

DORYNA

/ do Orgona /

Człowiek przybył w obejściu dość miły i głosi,
Że od pana Tartufa jakąś wieść przynosi,
Która pana ucieszy, jak mówi.

KLEANT

/ do Orgona /

Mym zdaniem
Trzeba, abyś zapoznał się z jego żądaniem.

ORGON

/ do Kleanta /

A jeśli w pojednawczym przybył tu zamiarze,
Jak sądzisz, jakież ja mu uczucia okażę?

KLEANT

Niechaj cię twa porywczość znowu nie zaślepi
I gdyby tego pragnął, zgódź się z nim najlepiej!

PAN ZGODA

/ do Orgona /

Witaj, panie! Niech niebo zniszczy twoje wrogi,
A w dom twój niechaj zsyła zawsze spokój błogi!

ORGON

/ po cichu do Kleanta /

Ten grzeczny wstęp potwierdza przypuszczenia moje
I wnet może się dowiem, czym go zaspokoję.

PAN ZGODA

Jeszczem, panie, u ojca sługiwał za młodu
I z dawna przywiązanie mam do twego rodu.

ORGON

Panie, chciej mi wybaczyć, wstydzę się przed panem,
Ale pańskie nazwisko dotąd mi nieznanem.

PAN ZGODA

Jestem Zgoda, z Normandii się wiodę, zaś stale
Przebywam, z przeproszeniem, tu, przy trybunale.
Dzięki Bogu, już zbliża się latek czterdzieście,
Odkąd tak zacny urząd sprawuję w tym mieście,
I staję tu, mam zaszczyt oznajmić to panu,
Z racji mojej woźnieńskiej godności i stanu.

ORGON

Jak to? Pan tu…

PAN ZGODA

Nie unoś się, czcigodny panie!
Chodzi tu o drobnostkę, zwyczajne wezwanie,
Nakaz, abyś opuścił, ty i wszyscy twoi,
Ten dom, również byś meble uprzątnął z pokoi
Bezzwłocznie, gdyż go zająć chce właściciel prawy.

ORGON

Ja mam ten dom opuścić?

PAN ZGODA

Jeśli pan łaskawy.
Mocą prawa własności, jak ci jest wiadomem,
Zacny pan Tartufe objął rządy nad tym domem.
Wyłączną władzę daje mu nad całym mieniem
Ten tu kontrakcik, twoim stwierdzony imieniem.
Jest zupełnie formalny, wszelki spór upada.

DAMIS

/ do pana Zgody /

W istocie, że bezczelność trzeba mieć nie lada!

PAN ZGODA

Panie, ja z panem nie mam tu nic do gadania,
wskazując Orgona
Tylko z panem — z pewnością jest mojego zdania,
Gdyż nie sądzę, by człowiek zacny i spokojny
Miał ze sprawiedliwością chcieć otwartej wojny.

ORGON

Ale…

PAN ZGODA

Tak, jestem pewien, że i za miliony
Nie chciałbyś w gwałcie szukać bezprawnej obrony,
I wiem, że mi pozwolisz bez próżnej obrazy,
Bym sumiennie wypełnił dane mi rozkazy.

DAMIS

A gdyby tak woźnieńskiej waszej wielmożności
Przez tę sukienkę kijem porachować kości?

PAN ZGODA

/ do Orgona /

Każ pan, niech syn twój milczy lub niech się oddali!
Musiałbym go opisać, skarżyć i tak dalej
A lepiej, jeśli rzecz tę na razie pominę.

DORYNA

Ten pan Zgoda ma bardzo niezgodliwą minę.

PAN ZGODA

Dla zacnych ludzi tkliwość mam w sercu ogromną
I jeślim przyjął, panie, ową misję skromną,
To jedynie dla dobra państwa i wygody,
Z lęku, by inny, może jaki fircyk młody,
Z duszą nie tak wrażliwą, z sercem mniej oddanem,
Znacznie srożej w tym względzie nie obszedł się z panem.

ORGON

Cóż można więcej zrobić, niż nakazać komu,
Aby bez żadnej zwłoki wynosił się z domu?

PAN ZGODA

Otóż właśnie, że zwłoką chcę ucieszyć pana
I spełnienie wyroku zawieszam do rana.
Wszystko ułatwię, niczym niech się pan nie trudzi,
Przyjdę tu tylko na noc z dziesiątkiem swych ludzi.
Dla formy (pan pozwoli, że o tym pouczę)
Trzeba mi będzie wieczór oddać wszystkie klucze;
Sam będę w nocy czuwał nad waszym spokojem —
Przestrzegać go, to będzie obowiązkiem moim.
Ale jutro od rana już czas będzie wielki,
Aby z domu opróżnić wszyściutkie mebelki;
Moi ludzie pomogą, już takich dobrałem,
Że się w mig uporają z gospodarstwem całem —
Trudno w życzliwszy sposób spełnić co niezbędne.
Zatem w zamian za moje troski tak oględne
Zaklinam pana również, aby z pańskiej strony
Wymiar sprawiedliwości nie był utrudniony.

ORGON

/ na stronie /

Gdyby można, dodałbym, i z rozkoszą całą,
Setkę ludwików z tego, co mi pozostało,
Bylebym w zamian za nie to otrzymał w zysku,
By ma pięść mogła spocząć na tym słodkim pysku.

KLEANT

/ po cichu do Orgona /

Daj pokój, nie psuj sprawy!

DAMIS

I ja się poświęcę,
Choć trudno mi się wstrzymać, tak mnie świerzbią ręce.

DORYNA

/ do pana Zgody /

Patrząc na pańskie plecy, szczera chętka bierze,
Żeby tak porachować mu kijem pacierze.

PAN ZGODA

Możesz srodze odpłacić te bezwstydne żarty,
Rybeńko — i dla kobiet kryminał otwarty.

KLEANT

/ do Zgody /

Kończmy tę sprawę, panie — zatem, jeśli łaska,
Zostaw swoje papiery i ruszaj do diaska!

PAN ZGODA

Żegnam. Oby Pan niebios wszystkim błogosławił!

ORGON

Bodajś kark skręcił razem z tym, co cię wyprawił!

SCENA PIĄTA

/ Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna /

ORGON

No, i cóż, pani matko, mam słuszność, czy nie mam?
To, czegoś była świadkiem, wystarczy, jak mniemam!
Czy i teraz się matka tym łotrem zachwyca?

PANI PERNELLE

Głowę tracę, dalibóg, spadłam jak z księżyca!

DORYNA

/ do Orgona /

Niesłusznie się pan żali i szuka z nim zwady —
Wszak w tym właśnie jaśnieją jego cnót przykłady,
Dusza jego wciąż dobra swych bliźnich docieka:
Wiedząc, jak często psuje bogactwo człowieka,
Przez prostą dobroczynność chce cię obrać z mienia,
By nie stanęło panu w drodze do zbawienia.

ORGON

Cicho siedź! Wciąż powtarzać trzeba ci to słowo.

KLEANT

/ do Orgona /

Chodźmy radzić, co począć z tą napaścią nową.

ELMIRA

Idźcie rozgłosić zdradę tego niewdzięcznika!
Wszak stąd jawna nieważność kontraktu wynika
I nazbyt jest bezczelność jego oczywistą,
By z niej w ten sposób zyski mógł ciągnąć na czysto.

SCENA SZÓSTA

/ Walery, Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna /

WALERY

Daruj pan, że go wieścią bolesną przerażę,
Lecz twe dobro najśpieszniej działać tutaj każe.
Przyjaciel mój, oddany mi w każdej potrzebie.
Wiedząc, jak ścisłe węzły wiążą mnie do ciebie,
Z uczucia dla mnie czyniąc ten krok tak odważny,
Zdradził przede mną pewien sekret stanu ważny
I przesłał mi wiadomość, w której wniosek mieszczę,
Że trzeba, byś ucieczką chronił się dziś jeszcze.
Szalbierz, który się z dawna panoszył w tym domu,
Przed księciem cię oskarżyć zdołał po kryjomu
I złożył w jego ręce coś, z czego wynika,
Że w tobie zbrodzień stanu znalazł powiernika
I że pan, obowiązków dla księcia niepomny,
Przechowałeś w swym domu sekret wiarołomny.
Nie znam, co jest w tej sprawie kamieniem obrazy,
Lecz wiem, że przeciw tobie dane już rozkazy,
A dla większej pewności on sam ma zlecenie
Z pomocą zbrojną sprawić twoje uwięzienie.

KLEANT

Otóż i znalazł środki! Po takim początku
Łatwo mu wejść w dziedzictwo twojego majątku.

ORGON

Człowiek, trzeba to przyznać, jest nikczemne zwierzę!

WALERY

Za chwilę sprawa obrót najgorszy przybierze.
Zatem dalej — już czeka mój powóz u bramy!
Oto tysiąc ludwików. Śpiesz pan, a zdołamy
Może ujść! Skoro nie da się inaczej bronić,
Lepiej rychłą ucieczką żywot miły chronić.
Wszystko biorę na siebie, jestem pana gotów
Dowieźć w miejsce bezpieczne od wszelkich kłopotów.

ORGON

Ileż winien ci jestem za twoje oddanie!
Przyjdzie czas, że potrafię odwdzięczyć się za nie,
I błagam tylko nieba, by zesłało chwilę,
W której bym mógł odpłacić szlachetności tyle.
Żegnajcie mi! Wy myślcie, co czynić!

KLEANT

Śpiesz żwawo!
My tu będziemy, bracie, czuwać nad twą sprawą.

SCENA SIÓDMA

/ Tartufe, Oficer gwardii, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Walery, Damis, Doryna /

TARTUFE

/ wstrzymując Orgona /

Gdzież to tak śpieszno? Z wolna, z wolna, dobry panie!
Bliżej niż myślisz znajdziesz wygodne mieszkanie:
Ten pan bierze cię w areszt z polecenia księcia.

ORGON

Zdrajco! Nie szczędziłeś ostatniego cięcia —
Dobijasz mnie nim! Przez tę niegodziwą zbrodnię
Wszystkie łotrostwa swoje wieńczysz dzisiaj godnie!

TARTUFE

Mów, co chcesz, nie dosięgną mnie twoje potwarze
I wszystko umiem ścierpieć, gdy niebo tak każe.

KLEANT

Umiarkowanie wielce chwalebne, przyznaję.

DAMIS

Łotr bezczelnie niebiosy na drwiny podaje!

TARTUFE

Wszystkie wasze wybuchy przejąć mnie nie mogą —
Celem mym kroczyć tylko obowiązku drogą.

MARIANNA

Zapewne, i nie mały zachwyt w świecie zbudzi
Czynność taka, tak godna przyzwoitych ludzi.

TARTUFE

W każdej czynności zaszczyt jedynie i chwała,
Jeśli źródłem jej władza, co mnie tu przysłała.

ORGON

Czyś zapomniał, że gdyby nie me tkliwe serce,
W nędzy byś dotąd tułał się i poniewierce?

TARTUFE

Tak, przyznaję, iż byłeś dla mnie dość łaskawym,
Lecz służby księcia dla mnie są najpierwszym prawem.
Miłość dlań tak potężna w sercu moim gości,
Że głos jej tłumi wszelkie inne powinności,
I dla tak świętych węzłów oddałbym w potrzebie
Krewnych, żonę, przyjaciół, a nawet i siebie.

ELMIRA

Bezczelny!

DORYNA

Jak on umie w zdradzieckim sposobie
Z najczcigodniejszych uczuć płaszczyk skroić sobie!

KLEANT

Lecz, jeżeli w istocie na tyle jest święty
Ten zapał, którym cały głosisz się przejęty,
Czym dzieje się, iż wybuch jego czekał chwili,
Gdy cię tu na niewczesnych zalotach odkryli?
I czemuś zbrodni jego nie zwierzył nikomu,
Póki w słusznym swym gniewie nie wygnał cię z domu?
Nie chcę już i wspominać, mówić by daremno,
O majątku zdobytym sztuką tak nikczemną,
Lecz powiedz, gdyś w człowieku tym widział winnego,
Czemuś zgodził się przyjąć cośkolwiek od niego?

TARTUFE

/ do Oficera Gwardii /

Zdaje się, że dość długo trwają już te wrzaski —
Proszę, powinność swoją czyń pan z swojej łaski!

OFICER GWARDII

Tak, masz słuszność, zbyt długo przewlekamy sprawę,
W porę słowo zachęty rzuciłeś łaskawe;
By je spełnić, chciej za mną udać się bez zwłoki
Do więzienia, gdzie dalsze usłyszysz wyroki!

TARTUFE

Kto? Ja, panie?

OFICER GWARDII

Tak, ty sam.

TARTUFE

Czemuż do wiezienia?

OFICER GWARDII

Nic więcej nie mam panu już do powiedzenia.
do Orgona
Chciej pan się uspokoić po przejściu tak srogiem!
Panuje nam dziś książę, co podłości wrogiem.
Książę, którego oko czyta w sercach ludzi
I którego szalbierza przebiegłość nie złudzi.
Dusza jego, tak wielka, swym objęciem bystrem
Zarówno nad poddanym czuwa i ministrem;
Umysł jego we wszystkim prawdzie tylko sprzyja
I sądu jego chytrość nie zaćmi niczyja;
Rzetelną cnotę zdobić on umie najlepiej
Lecz żaden blask zwodniczy jego nie oślepi
I cześć, jaką oddaje zasługom prawdziwym,
Wstręt do fałszu tym bardziej w sercu czyni żywym.
Nie taki człowiek zdolny był omamić księcia,
Bardziej chytre on umiał odkryć przedsięwzięcia:
Jego bystre spojrzenie przejrzało zbyt łacno
Nikczemność, co się chowa pod pokrywą zacną.
Chcąc cię oskarżyć, hultaj zdradził się niebacznie
I książę, skoro zręcznie sam go badać zacznie,
Wnet odkrył, że pod jego imieniem się kryje
Znany łotr, co już dawno winien dać był szyję.
Łotrostw jego i szalbierstw wyliczać nie będę,
Nie mamy bowiem teraz czasu na gawędę —
Słowem, monarcha przejrzał tę duszę bez sromu,
Poznał jego niewdzięczność względem twego domu,
Z innych jego postępków złączył to obrazem
I jeśli mnie tu, w dom twój wyprawił z nim razem,
To tylko, aby stwierdzić na miejscu dowodnie
Podłość jego i skarać wraz za wszystkie zbrodnie.
Tak, ważne te papiery, którymi cię trwoży,
Z rozkazu księcia zdrajca sam w twe ręce złoży;
Najwyższą swoją władzą miłościwy książę
Kontraktu darowizny całą moc rozwiąże,
Jak również ci zaleca, byś był bez bojaźni
O błąd, w który popadłeś ze zbytku przyjaźni.
To książę czyni dla cię w postaci odpłaty
Za twe usługi, jemu oddane przed laty,
Chcąc okazać, iż umie, nawet nieproszony,
Każdy postępek darzyć wdzięcznością z swej strony
I że zawsze nim rządzi ta zasada święta,
Iż lepiej dobre czyny niźli złe pamięta.

DORYNA

Niebu niech będą dzięki!

PANI PERNELLE

No, wygrana sprawa!

ELMIRA

Jakiż radosny obrót!

MARIANNA

Czy to sen, czy jawa?

ORGON

/ do Tartufa, którego oficer gwardii wyprowadza /

Ha! Zdrajco! Łotrze!

SCENA ÓSMA

/ Pani Pernelle, Orgon, Elmira, Marianna, Kleant, Walery, Damis, Doryna /

KLEANT

Panuj nad swoim porywem,
Nie poniżaj sam siebie wybuchem zelżywym!
Zostaw nędznika losom jego przeznaczenia
I szyderstwem nie zwiększaj jego poniżenia!
Życz raczej, aby duszę jego, dziś skruszoną,
Szczęśliwy zwrot pozyskał znów na cnoty łono,
By poprawił swe życie i chęcią odmiany
Złagodził wyrok księcia dzisiaj nań wydany.
Ty zaś za łaski z szczodrej dziś doznane ręki
Przed tron jego na klęczkach zanieś korne dzięki!

ORGON

Masz słuszność, bracie. Zatem śpieszmy wśród wesela
Wielbić tego, co łaski swe dziś nam rozdziela!
Potem, skoro już spłacim dług wdzięczności pierwszy,
Drugiemu się poświęcić mam zamiar najszczerszy
I szczęśliwie uwieńczyć kochanka zapały,
Co i w niedoli umiał być wierny i stały.

ka, Aleksandra Sekuła.

28 czerwca 2015 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Nowsze
Starsze

Pozostańmy w kontakcie

Facebook Twitter Instagram Youtube

Najnowsze czytanki

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Góra Kikineis

  • Jak modlitwa ochrania przed złodziejami

Reklama

Portal dla kobiet, przyszłych i obecnych mam


Całoroczne domki w Bieszczadach

Jak przygotować się do porodu?

Kategorie

  • Audiobooki (197)
  • Bajki i baśnie (236)
  • Fragmenty książek (45)
  • Inne (65)
    • Cytaty (26)
    • Dla dorosłych (7)
    • Polskie (7)
    • Przysłowia (2)
    • Zagadki (14)
    • Zagraniczne (2)
  • Okolicznościowe (39)
    • Boże Narodzenie (15)
    • Dzień babci (13)
    • Dzień dziadka (7)
    • Wielkanoc (7)
  • Piosenki i kołysanki (5)
  • Powieść (34)
  • Wiersze i wierszyki (424)
    • Rymowanki i wyliczanki (74)

Czytanki, Bajki, Opowiadania, Baśnie, Cytaty, Powiedzenia, Powieści, Wyliczanki, Kołysanki, Audiobooki to wszystko dla dzieci – do czytania, słuchania lub drukowania. Znane baśnie i bajki dla dzieci w każdym wieku – Andersena, braci Grimm i inne.

Kontakt

Masz jakieś czytanki, bajki, opowiadania, które chcesz zamieścić na naszej stronie? A może potrzebujesz abyśmy napisali coś specjalnie dla Ciebie? Jeśli tak, to wyślij do nas wiadomość:

Email:  kontakt@czytanki.pl

  • Facebook
  • Twitter
  • Instagram
  • Pinterest
  • Youtube

@2015 - 2025 - All Right Reserved. Realizacja: www.woh.group

Powiadomienie o plikach cookies: czytanki.pl korzysta z plików cookies. Pozostając na tej stronie, wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookies.Zamknij
Polityka prywatności i ciasteczka

Privacy Overview

This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary
Always Enabled
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Non-necessary
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
SAVE & ACCEPT
czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne