Samuel Twardowski
Nadobna Paskwalina
(fragment)
Wojnę powiem miłości i zwycięstwo nowe
Nadobnej Paskwaliny, gdy przez rady zdrowe
Felicyjej, a łaskę naprzód Minerwinę –
Znalazszy Kupidyna, zaśnioną dziecinę,
W łące złotej, jego mu armatę skruszyła,
Czym go o śmierć, a matkę o żal przyprawiła,
Że prze wstyd i na ziemi państwo zwojowane
Miasto przyszło opuścić jej upodobane.
Zagrzej mię, złotowłosy – w tym już wieku – Febie,
Boć takie materyje zimne są bez ciebie!
Miasto jest w Hiszpanijej ku zachodu słońca,
Gdzie do swego Europa z tej tu strony końca
Już przychodzi, acz swoją osobną koroną
Kiedyś przedtem słynęło: zowią je Lizboną.
Skąd po Sebastyjanie, ostatecznym królu,
Portugalskie królestwo na Piątym Karolu
Opadło sukcesyją, pod pretekstem której
Filip tedy, syn jego, panował mu wtóry.
Patrząc na położenie i żyzność powiatu
Miasta tego – zda się tak, że wszytkiemu światu
Jedno samo panuje. Takie ma wygody
Ziemią i oceanem, tak zdrowe pogody
Nieba zawsze jasnego i temperujące
Powietrza tam żarliwe, i słońca gorące
Od morza Etezyje, jakoby to rajem
Wszytkich było rozkoszy i Elizów krajem
Niegdy błogosławionych. Kształtem zaś budynków
I ulic, i szerokich wspaniałością rynków,
Portów, cyrków, pałaców i miejsc pospolitych
Z żadnym nieporównane. Gdzie po znamienitych
Widzieć wszędy areach zawsze co nowego,
Cożkolwiek stąd Europa od Bosforu swego
Żyzności i rozkoszy, co piżmem pachniących
Czarna niesie Afryka i ożywiających
Glin syryjskich Azyja, aż gdzie opak chodzi –
Luzytańskiej kompasem wyszukana łodzi –
Do nas tu Ameryka. Czemu niebo wiele
Przyczyniło faworu, że obywatele
Ludzkie ma i szlachetne, jako z obyczajów,
Tak przyjemnej natury, czym z dalekich krajów
Różno przyjeżdżające ciągnie, forystery
Jako magnes żelazo, nade wszytko cery
I płeć śliczną białychgłów, którym swym przymiotem,
Jako samo arabskie między inszym złotem,
Wszytkie tam okoliczne narody przechodzi,
I, rzecz dziwna, że słońce nic im to nie szkodzi,
Które bliską Afrykę i Maury przyległe
Ciężko pali. Snadź kiedyś Atlantydy zbiegłe
W te tu kraje od ojca dla jego srogości,
Murzynki urodzone, żeby się z czarności
Swej wyzuły i zatem poznane nie były
Od pogoni za sobą – tą się tu umyły
Wodą morską i zaraz jako śnieg ozdobne
Ciała wzięły, skąd potem drugie im podobne,
Jako się z europskimi ludźmi pomieszały.
W mieście tym białogłowy zawsze panowały.
Więc tę to politykę Wenus upatrzywszy
A świeżo od Selima rugowana bywszy
Z Cypru sobie świętego – gdy miejsca nie miała
Indziej sposobniejszego, tu przywędrowała
Z dworem swoim i zaraz, jakoby w obłoku
Niegdy Eneaszowym, na wszytkim widoku
Prospektów pospolitych nie ludzkiego dzieła
Ani ręki śmiertelnej pałac postawiła,
Pałac, kształtu którego, i fozy wspaniałej
Oczy dotąd pod niebem żadne nie widziały.
A prócz tym kawalerom wchodzić się tam godzi,
Których ona uwiódszy pod znakiem swym wodzi,
W dziwne melankolije wprawiła i wniki
I za swoje na wieki ma już niewolniki.
Z tych ochmistrze, z tych słudzy i młódź pokojowa,
Aż i warta na koniec u drzwi pałacowa
Był szczero z alabastru, czarno układany
W szachownicę marmurem, ze wnątrz mając ściany
Od samych chryzolitów i złota błyszczące,
Progi, stopnie, podwoje wszytkie pałające
Miedzią koryntyjacką. Skąd do wielkiej sieni
Wrota wiodą śpiżane, z kosztownych kamieni
Wschód powstawa na salę niewymownie śliczną,
Gdzie co mogła natura fozą swą rozliczną
Piękniej stworzyć, co ręka śmiertelna umiała
Sztuczniej ufloryzować – wszytko tu zebrała.
A wprzód odmalowane po podłogach drogich
Pędzlem Apellesowym owych widzieć srogich
Obrazy bohatyrów, którzy od tej pani
Aż i sami bogowie kiedyś zhołdowani:
Jako z nich Herkulesa dużego, a ono
W skórze lwa nemejskiego piastuje wrzeciono
Na łonie u Ijole; Tezeusz po zdradnej
Szuka nici umyślnie pięknej Aryjadny
W labiryncie zawiłym; Jowisz sam to bryka
Wołem pod Europą, to znowu przymyka
Do Ledy się łabęciem i w guncie wybitej
Przez straż Akryzyjowę i trojakie nity
Skrada się do Danai; Saturnus do Rei
Przez agresty kolące w jednej także kniei
Czołga się na kolanach; Mars z Wenerą w sieci
Pluska złotej, a chromy Wulkanus im świeci;
Starożytny Sylenus szacując się fanty
Czegoś pilno u pięknej żebrze Atalanty,
Która potem ucieka, a o korzyść czyję
Zdradzony Enomausz łamie z woza szyję;
Pazyfai wszeteczna krowa w Krecie ryczy
I innych nieskończonych kto więcej wyliczy
Kunsztów i konterfetów, którymi tam one
Drogie stropy jaśnieją. Czemu wydrożone
Z górnych okna kryształów tym więcej dodają
Widoku i splendoru, gdy się otwierają
Na rozkoszne ogrody i różańce włoskie,
Które sama natura i fawory boskie
Tak różno ubarwiły, że śmiertelne wdzięki
Ani dzieła najwyższe ludzkiej żadnej ręki
Nic przed nimi nie mają. Tak o białość z sobą
Róże spór z lilijami, tak swoją ozdobą
Różne wiodą tulipy, tak rozkoszną wonią
Nardy z rozmarynami, że którzy tych bronią,
A owym co uwłoczą i z cery ich sądzą,
Jako Parys przed laty barzo w tym pobłądzą.
Ganki zaś ich około bluszczem posnowane
Umbry czynią południe i spasy kochane
Mile się przechodzącym. A tu na tej sali,
Która wszytka z Amorów i szczerych się pali
Kupidowych pobudek, bogini więc miewa,
Kiedy się amazyjów znaczniejszych spodziewa,
Festy swe i publiki. Dalej są pokoje,
Które piętra pałacu zastąpiły troje,
Prócz od samych smaragdów i mozaikowych
Robót drogich, którędy po altembasowych
Uścielonych tapczanach przeście do łożnice
Kosztowniejszej nad wszytko, gdzie swe tajemnice
Ma już i ryteraty, ile gdy wesoła
Kogo ze swych prywatnie kochanków zawoła.
A oprócz tedy nikomu wniść się tam nie godzi,
Tylko co się synaczek pusty jej przechodzi,
Łuczkiem poigrywając, a tam jeszcze dalej
Uwijają skrzydlaci amorkowie mali.
Skąd wychodząc, na bramie nimfy dwie ulite
Z złota szczero skazują w dyjamencie ryte
Palcatem koralowym znaczne te litery:
„Tu nowa dziś Cytera cypryjskiej Wenery”.
Aż gdy o tym daleko sława się rozydzie,
Że się upodobało mieszkać tu Cyprydzie,
Przyjeżdża fraucymeru, ale i płci drugiej
Kawalerów tak wiele, żeby się za sługi
Jej oddawszy jako wszech rozkoszy bogini,
Lubej konwersacyjej zażywali przy niéj
I dość czyniąc we wszytkim afektowi swemu,
Tak spół żyli, która się podoba któremu.
Miała też tam swój pałac Wenerze przeciwny
Niejaka Paskwalina, białogłowa dziwnej
Niesłychanie gładkości, Paskwalina, która
Nie chcąc być tym przymiotem od nikogo wtóra,
Zaraz się niepomału tym poturbowała,
Że na jej prowincyją Wenus najachała
I miasto podobane, gdzie jedynie ona
Jako między gwiazdami deliska Latona
Napiękniejszą słynęła. Jakoż wszytkich zgodą
Śmiertelne celowała stworzenie urodą
Tak, że członka nie było w ciele jej żadnego
Bez kochania i wdzięku swego osobnego.
A wprzód włos po ramionach płynął bursztynowy,
Który, kiedy dosięgło słońce więc jej głowy,
Zajmował się płomieniem przez ciche pioruny
Niecąc reperkusyje i żarliwe łuny
Po kosztownych pokojach. Smukowniejsze czoło
Nad alabastr gładzony wydane wesoło
Brwi puszyły, niebieskim równając, się łukom
Od słońca odrażonym, oczy – dwiema krukom,
Wielkie i otworzone, przez obroty żywe
Łaski oraz i żądła strzelały szkodliwe,
Czym piękna białogłowa, kogo zabić chciała,
Kogo wzajem ożywić – wygodzić umiała.
Nos, w miarę pociągniony, jagody różane
Śliczną dzielił ideą, które – pomieszane
Na pół ze krwią i mlekiem – tym wdzięczności w sobie
Miały więcej, kiedy wstyd: przyrumienił obie.
Usta krwawsze nad koral słodko się spoiły,
Czym by do smakowania sposobniejsze były
I mordentów przyjemnych. Szyja z żadnym śniegiem
Tatarskim nie równała, którą swym szeregiem
Droga sznura perłowa wkoło opasała,
Aż gdzie dalej natura wstydem warowała.
Pierś zupełna i biała na wierzch się dobywa
Kształtem dwu pomagranat, której część pokrywa
Subtelna bawełnica, a część do wpół nagiej
Wydawa się na wymiot. Wszytkie by posagi
Ważył kto Helenine z połowicą świata,
Żeby, co zazdrościwa kryje dalej szata,
Mógł przeniknąć! Ale dość ciekawemu oku
Z tego tylko, co widzi, cieszyć się obroku.
[……….]