czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne
Hans Christian Andersen - "Stokrotka" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

Stokrotka

by Katarzyna Jerzykowska 13 stycznia 2017

Hans Christian Andersen

Stokrotka

A teraz słuchaj!

Daleko na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed aItaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród najpiękniejszej zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie jak wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie, i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale o tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest biednym, pogardzanym kwiatkiem; nie – była bardzo zadowolona, zwracała się cała do ciepłego słońca, patrzała w nie i słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.

Mała stokrotka czuła się szczęśliwa, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole; podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam czegoś – stokrotka tkwiła na swej zielonej łodydze i również się uczyła od ciepłego słońca i od wszystkiego, co ją otaczało, jaki Bóg jest dobry. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co czuje w ciszy, i patrzyła z pewnego rodzaju czcią i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie śpiewać i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi. „Widzę i słyszę! – myślała – słońce mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!”.

Za sztachetami stało tyle sztywnych, wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być większymi od róż – ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o tym dobrze i trzymały się prosto, aby je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegały wcale małej stokrotki, ale ona patrzała na nie tym uważniej i myślała: „Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Bogu dzięki, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej przyglądać się ich wspaniałości”. I właśnie gdy tak myślała, posłyszała: „Ćwir, ćwir!” – to skowronek zleciał na dół, ale nie do piwonii ani tulipanów – nie: sfrunął w trawę do biednej stokrotki; radość po prostu przeraziła stokrotkę i sama nie wiedziała, co ma myśleć.

Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: „Jaka ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience”. Żółty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty, a małe płatki dookoła błyszczały swą białością. Jakże szczęśliwa była stokrotka – to trudno sobie wyobrazić. Ptaszek pocałował ją swym dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu w błękitne powietrze. Chyba kwadrans minął, zanim stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie szczęście; musiały zrozumieć, jaka to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. Piwonie nadęły się, „ph!”, całe szczęście, że nie mogły mówić, na pewno robiłyby stokrotce ostre wymówki. Biedny kwiatek widział, że nie są w dobrym humorze, i to mu sprawiało prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z wielkim nożem, ostrym, błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.

– Ach! – westchnęła stokrotka. – Jakież to straszne, już po tulipanach!

Dziewczynka odeszła z tulipanami; stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie i że jest małym, biednym kwiatkiem; była przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła śniąc przez całą noc o słońcu i o małym ptaszku.

Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i słońca, posłyszał głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, biedny skowronek miał powody do smutku, schwytano go i oto teraz siedział w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał o szczęściu swobodnego fruwania, śpiewał o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć na swych skrzydłach wysoko w powietrzu. Biedny ptaszek nie myślał o wesołości, siedział uwięziony w klatce.

Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić. Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc.

Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć, czego oni chcą.

– Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawałek murawy! – powiedział jeden z chłopców i zaczął wycinać kwadrat dookoła stokrotki, zostawiając ją pośrodku.

– Wyrwij ten kwiat! – powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo zostać wyrwaną to to samo co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do klatki skowronka.

– Nie, zostaw ją! – powiedział drugi chłopiec. – Tak ładnie wygląda!

Została więc i zabrano ją do klatki skowronka.

Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną kratę, mała stokrotka nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała. I tak przeszło całe przedpołudnie.

– Nie ma tu wody! – powiedział uwięziony skowronek. – Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód – powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzył Bóg!

I potem wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę: ptak skinął do niej główką, pocałował ją dziobkiem i powiedział:

– Ty także musisz tu więdnąć, biedny mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi w zamian za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbło trawy musi mi zastąpić zielone drzewo. Każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile straciłem!

„Kto mógłby pocieszyć skowronka?” — pomyślała stokrotka. Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem; jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu; zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienia i w męce wyrywał zielone trawki, nie ruszył kwiatka.

Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł, i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął swoje piękne skrzydła i potrząsał nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka pochylała się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; a kwiatek nie mógł, jak poprzedniego wieczoru, zasnąć, stuliwszy płatki; chore i smutne chyliły się one do ziemi.

Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali rzewnymi łzami i wykopali mu śliczny grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do pięknego, czerwonego pudełka; królewski miał pogrzeb biedny ptaszek. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano o nim; trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.

A kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.

13 stycznia 2017 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "W piwnicznej izbie" - czytanki.pl
Wiersze i wierszyki

W piwnicznej izbie

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

W piwnicznej izbie

W piwnicznej izbie zmrok wczesny pada,

Wilgotny a ponury;

Mętnymi szyby drobne okienko

Na brudne patrzy mury.

W piwnicznej izbie głos dziecka słychać:

To westchnie, to zagada…

Ojciec chleb czarny wykuwa młotem,

Przy igle matka blada.

„Moja mateńko! Moja rodzona!

Jak też tam na wsi onej ?

Czy też tam dzieci chodzą w słoneczku,

Po trawce, po zielonej?

I nie mieszkają, jak my, w piwnicy?

I widzą het… obłoki?”

„Oj, widzą, synku, wszyściutko widzą,

Caluśki świat szeroki!

Oj, widzą one pola i lasy

I łąki i zagaję;

Widzą, jak słonko idzie do morza

I jak znów rankiem wstaje…

Widzą, jak pługi rzną wiosną skiby,

Jak siewacz rzuca ziarna,

Jak woły ciągną zębatą bronę,

Jak rodzi ziemia czarna…

Oj, widzą one, jak źródła biją,

Jak mokre rzeki płyną,

Jak dzikie gęsi na ugór lecą,

Jak staw zarasta trzciną…

„A nie ma takich murów dokoła,

Że aż się przegiąć trzeba,

Żeby choć. skrawek, choć odrobinkę

Zobaczyć czasem nieba?”

„Niebo tam, synku, wszystkim otwarte,

Z wschodu na zachód wolne,

Czy zorza świeci, czy gwiazdy wschodzą,

Jako te kwiaty polne”.

„To i Pan Jezus bliżej być musi

I patrzy na te dzieci…

A od nas tutaj do Pana Boga

I pacierz nie doleci…”

…………………………………..

W piwnicznej izbie jęk zabrzmiał cichy,

Matka się po niej krząta…

W gęstnącym zmroku głos dziecka słaby

Z ciemnego słychać kąta.

„Moja mateńko, moja rodzona,

A jak tam jest w tym polu?”

„W polu to, synku, zboża a zboża,

Przetkane w kwiat kąkolu…

Takie ci owsy, takie ci żyta,

Ze się w nich człowiek schowa!

A grusza na nie cień rzuca chłodny,

A wkoło woń chlebowa…

Spojrzysz na lewo, spojrzysz na prawo,

To kłosy aż się garną.

Jakby kto złotą nakrył kurzawą

Całą tę ziemię czarną…

A wierzchem takie ci idą szumy,

Takie w powietrzu granie,

Jak kiedy, na ten przykład, w kościele

Zagrają na organie…

Od spodu słoma, jak trzcina, stoi,

Ot, gdzie tam do niej tobie!

A takie ziarnem pełniuśkie kłosy,

Aż kładą się po sobie!

A jęczmień to ci taki wąsaty!

A gryka taka miodna!

A lny – jak niebo… a grochy w strąkach,

Że ich nie przejrzysz do dna.

A tu ci zając spod miedzy smyrgnie,

Przepiórka w głos zadzwoni…

A z łąki kędyś po rosie słychać

Spętanych rżenie koni…”

…………………………………..

W piwnicznej izbie zmrok coraz gęstnie,

Wilgotne ściany płaczą…

Dziecko w ciemności oczy otwiera,

Czy czego nie zobaczą…

…………………………………..

„Moja mateńko! Moja rodzona!

A jak tam na tej łące?”

„Na łące, synku, to trawy rosną,

W srebrzystej mgle stojące…

A w trawach kwiecie żółte i białe,

A bokiem modra struga,

A słonko sobie po niebie chodzi

I złotem okiem mruga…

A po mokradłach bocian szczudłuje

I żaby dziobem bierze…

A skowroneczek do Boga leci

I śpiewa swe pacierze…

A dziewczę idzie i krówkę pędzi –

Chuścina i zapaska…

A krówka ryczy a porykuje,

A pastuch z bicza trzaska…

Brzeżkiem, nad rowem, złocieniec rośnie

I wierzba na fujarki…

A siwy kaczor w trzcinach się zrywa.

Sznurkuje derkacz szparki…

A po przydrożku, pod leśną ścianą,

Kosiarze idą z kosą,

A te dziewczęta, jak gąski białe,

W dwojakach jeść im niosą…”

…………………………………..

W piwnicznej izbie głos dziecka wzdycha

Z wilgotnej, brudnej pleśni…

A oczy jego patrzą w okienko,

Czy mu się czasem nie śni…

…………………………………..

„Moja mateńko! Moja rodzona,

A jak tam jest w tym lesie?”

„W lesie to, synku, szum się okrutny

Po wielkich sosnach niesie!

I wielkie jakieś dziwy powiada

O starych onych czasach,

Co to już o nich wieść tylko lata

Po ciemnych, cichych lasach…

A taki zmrok tam zielony, świeży,

Ze – gdzie!… i ksiądz sam nie ma

Na Boże Ciało, na procesy!,

Takiego baldachima!

Dęby a jodły, jako te wieże,

Pod niebo się dźwigają,

Że i królowie w złotych pałacach

Piękniejszych wież nie mają…

A sosny śmigłe szumią a szumią,

A brzozy liściem trzęsą,

A dzień się przez nie, jak sitem, sieje

I patrzy złotą rzęsą…

Czasem gdzieś gołąb dziki zagrucha,

Czasem wiewiórka świśnie,

A jarzębiny w koralach stoją

I pachną leśne wiśnie…

A jakie to tam gniazda są ptaszę,

Furkania a szczebioty!

A gąszcz ci taki, że słońce ledwo

Przeciśnie. smużek złoty!

A co tam żuczków, a muszek brzęku,

A co tam jagód krasnych,

A co mchów tkanych, jak aksamity,

A co dzwoneczków jasnych!

A owczarz sobie pod lasem stoi,

Siwe owieczki pasie,

A Kurta szczeka, a naszczekuje:

A nawróć się! A zasię!…

A z Bożą męką krzyż w macierzankach

Starej mogiły strzeże.

A kto tam przejdzie, ten sobie westchnie

I szepce swe pacierze…

A dech ci taki słodki a mocny,

Gdzie stąpisz dookoła…

Bo smółki topną i mirrę sączą,

I zdrowiem tchną tam zioła…”

„A to i ja bym może, maleńko,

Ozdrowiał w onym lesie?

A w tej piwnicy, tom jak źdźbło ono,

Co się za wiatrem niesie…”

„Oj, ozdrawiałbyś, synku, niebożę,

Mój ty świerszczyku cichy!

A tak mi zamrzesz jeszcze przed zimą,

Jak ten wróbelek lichy…

Oj, ozdrowiałbyś, synku rodzony,

Mój ty robaczku marny!

A tak mi przyjdzie twoją główeńkę

Zakopać w dołek czarny!”

…………………………………..

„Nie płaczcie, matuś, nie plączcie ino!

Możeć się jeszcze uda…

A teraz precz mi rozpowiadajcie,

Jakie to tam są cuda?”

„Oj, są tam cuda, dzieciątko moje

Serdeczne a rodzone!

Złociste łany, srebrzyste zdroje

I sady rozkwiecone…

Oj, są tam takie cuda na niebie

I na tej bożej ziemi,

Że człowiek nie wie, na co ma pierwej

Oczami patrzeć swemi!”

„A jaż, mateńko, zobaczę kiedy

Wszyściutko, co mówicie?

One to ptaki w lasach grające,

One zajączki w życie?

A jaż, mateńko, nie taki samy,

Jako te insze dzieci,

Co to się dla nich zieleni łąka

I jasne słonko świeci?”

…………………………………..

W piwnicznej izbie ciężkie westchnienie

Z ciemnego słychać kąta…

Ucichło dziecię na swym barłogu,

Matka się we łzach krząta.

W piwnicznej izbie zmierzch zapadł czarny,

Jako ta czarna dola…

Któż dziecku temu da trochę słońca,

Pokaże lasy, pola?

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "Jaś nie doczekał" - czytanki.pl
Wiersze i wierszyki

Jaś nie doczekał

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

Jaś nie doczekał

W ubogiej izbie gość zjawił się błogi:

Słoneczny promień wiosenny, majowy!

Wszedł przez okienko z szybami drobnemi

I jasnym snopem rzucił się po ziemi,

Jak złota strzała padł na stół sosnowy,

Na deski starej, spaczonej podłogi,

Na tapczan nędzny, zasłany barłogiem,

Na komin pusty, zimny, bez ogniska,

Na obraz, który jaskrawie wybłyska

Złocistą glorią w poddaszu nędzarza,

Tak, jakby mógł Ten, co biednych jest Bogiem

I miłosierdziem, i smutnych odwagą,

Gromadzić skarby u swego ołtarza

I stać w purpury blaskach i kamieni,

Gdy ludzie głodni, nędzni, opuszczeni,

Korząc się przed nim, biją w pierś swą – nagą!

Był to niedzielny poranek wiośniany.

W izbie wyrobnik siedział z zgasłą twarzą

U pociemniałej i wilgotnej ściany,

Po której zamróz kroplami ociekał…

Aż z dum swych ciepłym zbudzony promieniem,

Posłyszał wróble, co na dachu gwarzą;

Spojrzał po izbie okiem smętnem, mgławem,

Potem na jasność tę ożywczą słońca

I szepnął z cichym, stłumionym westchnieniem:

„Jaś nie doczekał!”

I otarł grubej koszuli rękawem

Łzę, co po twarzy toczyła się, drżąca

I taka mętna, i ciężka, i wielka,

Jakby to wody nie była kropelka,

Lecz kamień, który, wyrzucony z duszy,

Padnie w głębiny i ziemię poruszy.

Zima ta ciężka była. Śnieżne duchy

Pomiędzy ziemią latały a niebem,

Białymi skrzydły zakrywszy błękity,

A mroźne wichrów północnych podmuchy

Dreszczem wstrząsały ubogie te ściany,

Wśród których nędzarz tak rzadko jest syty

Twardym i czarnym niedoli swej chlebem;

Tak biedne nosi na grzbiecie łachmany,

Tak ciężko musi pracować na dzieci

Wśród skrzących mrozów i wietrznej zamieci!

Zima ta ciężka była. Na kominie

Ogień nie co dnia rozniecał się lichy,

Nie co dnia ciepłą gotowano strawę.

Ojciec przychodził wieczorem bez siły,

Nie mogąc dźwignąć siekiery ni piły,

I padał spocząć, jak martwy, na ławę…

A Jaś tymczasem, w nędznej koszulinie,

Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,

Na kształt mdlejącej lampy lub pochodni,

Zjadał kęs chleba – i siadał na ziemi,

Patrząc na ojca oczyma smutnemi.

Jak ci, co mówić nie śmią, że są głodni!

Wreszcie z tapczana nie podniósł się wcale,

Ojca witając z daleka – uśmiechem…

Przeląkł się nędzarz, chwycił go w ramiona,

W piersiach mu grały i łkania, i żale…

Noc całą dziecko zagrzewał oddechem,

Bo mu się zdało, że stygnie, że kona…

Modlił się, płakał, o ściany tłukł głowę,

A ściany skrzyły się jak diamentowe…

Bo zima na nie rzuciła płaszcz biały.

Łzy na nich marzły – i jak perły stały.

Rankiem wyrobnik zastawił swą piłę,

Porąbał stołek, rozpalił ognisko,

Przyzwał lekarza. Lekarz, człowiek młody,

Oświadczył, że tu jest powietrze zgniłe,

Że straszna wilgoć ma tutaj siedlisko,

Że dziecku trzeba dać lepsze wygody,

Izbę obszerną, jasną i ogrzaną,

Ciepłe okrycie, a przy tym co rano

Posiłek lekki; pożywny, gorący.

Zapewnił nadto, że jeśli chłopczyna

Wiosny doczeka, to wzmocni go słońce.

Wreszcie oświadczył, że mróz – trzaskający!

I wyszedł. – Ojciec stanął jak zmartwiały,

We drzwi wlepiwszy źrenice błyszczące…

A wiatr tymczasem rozmiatał z komina

Iskry i dymy i w szyby tak siekał,

Jakby brał szturmem tę izbę ubogą.

Blada twarz chłopca zrobiła się sina…

Do ojca sztywne wyciągnął rączęta,

Rzucił się… wargi drobne mu zadrgały…

A śmierć, srebrzystą szatą owinięta,

Wzięła go z sobą tajemniczą drogą…

Promienia słońca Jaś już nie doczekał!

W mogiłce leży i nigdy mu duszy

Żadne już światło nie zbudzi, nie wzruszy…

Nigdy nie wzniesie pogodnych swych powiek

Na wielkie cuda tworzącej przyrody

I nigdy zapał do wiedzy, swobody

Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: Tyś człowiek!

Ach, ileż takich mogił jest na ziemi

I jakże smutne są takie mogiły!

Ludzkość żyć winna siłami wszystkiemi,

A nędza co dzień odbiera jej siły…

Ten szereg drobnych grobów wśród cmentarza,

Co myśliciela smętnego przeraża,

To siew bez plonu, rzucony na marno,

Kwiat bez owocu – i stracone ziarno.

Poprzez mogiły, gdzie śpią te dzieciny

W milczeniu śmierci przerażliwem, głuchem,

Ludzkość, uboższa ramieniem i duchem,

Idzie tak wolno, jakby cel się zwlekał!

O bracia, czy w nas wcale nie ma winy,

Że słonka Jaś nie doczekał?

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "Chłopskie serce" - czytanki.pl
Wiersze i wierszyki

Chłopskie serce

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

Chłopskie serce

W tłumie, na mrozie stanęła pod ścianą,

Okryta starą, mężowską sukmaną.

Posępna rzecz jest ta siwa siermięga,

Przesiąkła potem i łzami i zdarta

Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie

Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga

Do światła żadną ożywczą nadzieją…

I smętna rzecz jest, i zadumy warta,

I sama w sobie taka żałośliwa,

Jakby nie łachman, ale rana żywa

Na narodowym ciele się krwawiąca…

Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją

I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,

O tej siermiędze mówić będą w świecie

I zwać jej dzieje ludu epopeją…

I może wtedy nawet my, my sami,

Wśród narodowych skarbów i pamiątek

Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek

Chować będziemy – i oblewać łzami!

Pół dnia już stała tak, nieporuszona,

Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,

Patrząc upornie na gmach, kędy w sali

Rekrutów strzygli i mundurowali,

W ręku ubogi węzełek trzymała –

Chudoba syna, mizerna i licha…

Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,

Jak pustka była posępna i cicha,

I tylko usta zacięte, drgające,

Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,

Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,

I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,

Co bezpromienną i zimną swą głowę

Ukryło kędyś za chmury śniegowe.

Sąsiad przemówił do niej: ,,Pochwalony!”

Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym…

Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce

I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym

Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.

O, pochwalony! O. błogosławiony

Bądź Ty mi, Chryste, co przebite ręce

Rozciągasz ponad wieśniacze zagony

Z przydrożnych krzyżów! Tyś jest Bóg nędzarzy!

Ty liczysz kędyś w błękitnym swym niebie

Wszystkie gryzące łzy troski i bólu,

Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy…

O! pochwalony bądź, boleści Królu!

Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w natłoku

On jeden tylko jest widny jej oku…

Jej Jasiek!… Dziwne spostrzega odmiany:

Jakieś odblaski tragiczne, surowe

Padły już na tę obnażoną głowę,

Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany…

Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy.

Podszedł w milczeniu. Był gibszy i bladszy,

A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,

Wielkie i słone po licach mu zbiegły…

„O matko!” – „Nie płacz! Pan Jezus przemieni…

Tyś głodny; weź to, posil się na drogę…”

Chleb mu podała: wyjął nóż z kieszeni,

Odkroił kęsek i szepnął: „Nie mogę!

Nie mogę, matko, sam!” – Jak chusta zbladła,

Lecz rozłamała chleb – i z synem jadła.

A wtem wydano ostatnie rozkazy.

Marsz zabrzmiał. Jakieś zmieszane obrazy

Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski

Powiały razem z dźwiękami tej nuty…

– Hej!… nie zobaczyć już tego w żołnierce! –

Powstał zgiełk, lament… Jaśka tylko matka

Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,

Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,

Na drogę, którą iść miały rekruty…

Nagle, jak gdyby zawiodła ją siła,

Syna rękoma za piersi chwyciła…

„Dziecko!…” krzyknęła raz tylko i zbladła,

I zatoczyła się – i martwa padła…

Mówiono, że jej pękło chłopskie serce.

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "Sobotni wieczór" - czytanki.pl
Wiersze i wierszyki

Sobotni wieczór

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

Sobotni wieczór

Od zgrzytającej zębami maszyny

Powstał znużony, z osłupiałym okiem,

W którym się palił płomyk jakiś siny,

I przeszedł izbę w milczeniu głębokiem.

O czym miał mówić? – Myśl jego, wtłoczona

Pomiędzy koła i śruby, i piły,

Była tak ciężką jak jego ramiona,

Co się bezwładnie wzdłuż ciała zwiesiły…

O czym miał mówić? Wszak świata obroty.

Jego pragnienia i walki, i ruchy

Nie dobiegają tam, gdzie ciężkie młoty,

Grzmiąc przez dzień cały, ogłuszają duchy.

Jak senny przeszedł przez puste warsztaty,

Z głową zwieszoną, z obliczem wygasłem

Aż tam, gdzie kasy okienko zza kraty

Migało wypłat tygodniowych hasłem.

Wokoło gwarnym cisnęli się tłumem

Dnia najemnicy, z zamgloną źrenicą;

A zmrok zapadał z głuchym jakimś szumem

Ponad tych istnień smutną tajemnicą…

Zapłatę swoją wziął w ciżbie ostatni

I wyszedł czoło ocierając z potu.

Po dniu spędzonym wśród maszyn łoskotu

Chciałby usłyszeć głos ludzki, głos bratni,

Myśl z odrętwienia rozbudzić w gawędzie,

Uścisnąć rękę przyjaźni życzliwą,

Poczuć w swym bycie nie martwe narzędzie,

Lecz jakieś żywe ludzkości ogniwo…

Stanął w ulicy; na rogu jaskrawy

Napis obwieszczał, że tutaj dostanie

Głośnej muzyki i hucznej zabawy,

I zapomnienia o każdej swej ranie…

U wejścia para buchnęła gorąca,

Tłum w drzwi otwarte cisnął się nawałem,

A błędny obłok skrzydłem swojem białem

Chwytał przebłyski gasnącego słońca…

Cofnął się młody robotnik sprzed progu;

Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, różowy

Jakieś mu dumki nawiewał do głowy

O wiośnie, ciszy, przyrodzie i Bogu…

Jakieś pytania o życiu, o świecie

Zmąconą falą o duszę mu biły…

On czuł się cząstką i ruchu, i siły,

Lecz nieświadomą i bierną jak dziecię…

Powiew żywszego, szerszego już prądu

Pchnął myśli jego na głębię od brzegu…

Lecz brakło steru i w błędnym tym biegu

Nie umiał dostrzec przystani i lądu…

Czuł, że są wyższe i czystsze uciechy

Nad wrzask pijanej ciżby i muzyki,

Nad wyuzdaną swawolę i śmiechy,

Nad brzęk kieliszków i klątwy, i krzyki…

Lecz gdzie je znaleźć? Ach, gdyby w tym tłumie

Usłyszał jakieś dobre, mądre słowo,

Rzeźwiące rosą myśl jego jałową,

Jakżeby słuchał w poważnej zadumie!

Jakżeby chętnie podzielił się biciem

Serca, stwardniałej dłoni swej uściskiem…

Jakżeby chętnie żył, choć chwilę, życiem

Wiedzy i światła, i prac ducha bliskiem…

Stał tak niepewny, a wrzawa kipiała.

Przed nim szli ludzie… Myślące oblicza

Siła sympatii jakiejś tajemnicza

Nieraz ku niemu przyjaźnie zwracała…

Z przechodniów owych niejeden zapewne

Kochał lud, myślał o jego oświacie

I miał dla niego to uczucie rzewne,

Które obcemu nawet mówi: bracie…

Lecz gdzież są drogi, na których by duchy

Dwóch sfer odmiennych schodziły się społem?

Czy liż zwyczaje, jak więzów łańcuchy,

Każdej z nich ciasnym nie zamknęły kołem?

Przedmiotem czyjej troski i narady

Jest znikczemnienie w zwierzęcym spoczynku?…

Czyliż więc dziwno, że wyrobnik blady

Postał, podumał i poszedł – do szynku.

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "Z włamaniem" - czytanki.pl
Polskie

Z włamaniem

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

Z włamaniem

 

Dnia tego izba sądowa była niemal pustą. Deszcz mżył od rana. rozchlapywało się błoto, jaki taki był kontent, że w domu siedzieć może.

Zresztą świeżo ukończona sprawa panów Gradewitza i Hornszteina wyczerpała poniekąd ciekawość publiczną. Dowcipna obrona przybyłego z daleka adwokata, której urywki chodziły z ust do ust po mieście, delikatnej natury badanie biegłych, zeznania świadków ze sfer wyższych, wreszcie przybycie pięknej pani Lunia, która dla dania objaśnień przerwać musiała kurację w Francesbadzie i przywoziła stamtąd nowe toalety wraz z odświeżoną twarzyczką i przepyszną parą złotoczarnych oczu, wszystko to podniosło sprawę ową do znaczenia kulminacyjnego momentu w jesiennej kadencji pińskiej, po przebyciu którego zainteresowanie się nią publiczności szybko opadać zaczęło.

Wiedziano, że na wokandzie stoją same chłopskie sprawy, przy których posiedzenia wloką się jak smoła i które nie nastręczają sposobności ani do świetnych wystąpień adwokatury, ani do eleganckich zebrań towarzystwa.

Sami panowie przysięgli byli tegoż zdania. Po hotelach potworzyły się partyjki wista, preferansa, bakarata; wstawano od kart późno, spano długo, jedzono obficie. Od zajazdu do zajazdu latały miszuresy kłapiąc pantoflami po drewnianych, wysoko nad kałuże błota wzniesionych chodnikach, a ruch w handlach win, likierów i delikatesów ożywił się niezmiernie. Za to przed salą posiedzeń sądowych ulica pustoszała z dnia na dzień.

Nikomu teraz nie szła tędy droga, nikt tu nie miał interesu przystanąć, pogadać, faktorzy nawet zaglądali z rzadka, a zajrzawszy spluwali przez zęby. Istotnie, aż obrzydzenie brało na pustkę, jaka się tu nagle po niedawnym ścisku zrobiła. Tego bowiem chłopstwa, które się tu zbierało kupkami z Wołhatycz, z Krynek, z Zahajnego, z Mytryk, z Dołhuszek, z Korniatów, tych kożuchów tracących smołą i polem nie było co i liczyć nawet. Co można, proszę, wycisnąć z Poleszuka, który do miasta przychodzi z okrajcem czarnego chleba za pazucha- z garścią tołkanicy w szmatce i żywi się tym przez dni trzy i cztery, bez grosza przy duszy, po który by warto choć na śledzia sięgnąć? Oczywiście, że nic.

Już kiedy rudy Judko między nich nie chodził, to znak najlepszy, że nie było po co. Ten dalej czuł pusty mieszek niżli woń padliny.

Ale jednego dnia brakło i tych chłopskich kupek. Porozchodziło się to, każdy za swoją biedą. Sadzono sprawę ostatnią, która wisiała na wokandzie na samym ogonie, niczyjego zajęcia nie budząc, nikogo nie obchodząc wielce. Nędzna jakaś .spraw ina o sery i masło.

– Mizeria! -Jak mówił dowcipny pan Hieronim rozdając karty do wista w zajeździe Szyi Froima.

Nikt się też do tej „mizerii” nie śpieszył. Dwie baby- jedna w kożuszku, w butach, druga w andaraku tylko, w zawijach i w płacie, weszły przed chwilą w bramę sądowego gmachu i znikły w głębokiej sieni.

Jak okiem zajrzeć, ulica na wskroś była pusta; strzelać by ma można choćby do Leszcza albo do Porzecza. Tylko pod murem przeciwległego izbie sądowej domu stał did, w obszarpanym kożuchu i wyrudziałej, na uszy wiązanej czapie, która się niewiele różniła kolorem od jego skołtunionych włosów i ryżawej brody. Did nie stary był jeszcze, ale srodze ospą zgryziony: a i wódka zostawiła na nim swe ślady. U ozutych w postoły nóg dida siedział na zadnich łapach mały, bury pokurć, uwiązany na sznurku u kosztura, który włóczędze za podporę służył.

I did. i pokurć patrzyli w okna sali oświetlonej wcześnie, jarząco, ale did patrzył obojętnie i tępo, pokurć zaś z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.

Tymczasem wiatr jesienny świstał po ulicy jak po gołym polu. Chwiejąc żółtymi płomieniem latarni, rozwiewając brodę dida i łatany kożuch: a ile razy silnie zadął, skóra na pokurciu zaczynała drżeć mocno, a psina skomlił krótkim, żałosnym piskiem, rwać się nieco ku sądowej bramie. Nie biegł wszakże, ale kopnięty grubą nogą dziada przysiadał i wkuliwszy ogon pod siebie, z najwyższym niepokojem patrzył w okna sali.

Tam wszakże jasno było, cicho i bezpiecznie.

W lekko ogrzanym powietrzu chwiały się po ścianach wesołe płomyki gazu ukazując złocenia świeżo odnowionego •sufitu; szare, opuszczone w wysokich oknach story nadawały sali mimo jej znacznych rozmiarów jakiś charakter zaciszny, domowy niemal: szeregi pustych ławek stały poważne, milczące, zagłębiając się aż pod niewielką galerię, na wysokości półpiętra wprost sądowego stołu wzniesioną. W jednej z tych ławek, tuż przy drzwiach schodowych, czernił się punkt ciemniejszy. Był to woźny, który widząc, że nikt nie przychodzi, na palcach do ławki podszedł, poły munduru z całym uszanowaniem dla urzędu swego rozganiał, przysiadł, zgarbił się i cichaczem tabakę niuchał.

Pan prokurator stał teraz w pełnym świetle zawieszającego się od stropu świecznika. Był to mężczyzna nie pierwszej młodości, słusznej tuszy i powolnych ruchów. Szeroka łysina jego dużej, okrągłej głowy błyskała jak tarcza wypolerowana, twarz miał mięsistą, oczy blade, wypukłe, złotymi okularami nakryte, wąs jasny, obfity. pełny zarost brody i policzków, spojrzenie osowiałe nieco. Mówił głosem przyciężkim. trochę może monotonnym. ale ciepłym i od serca idącym. Tak w rysach twarzy jego. Jak w całej postaci rozlana była pewna dobroduszność, ludziom otyłym właściwa, która z rolą publicznego oskarżyciela mało się zgadzać zdawała.

Stojąc tak u szczytu stołu, wprost amfiteatralnie ustawionych pod przeciwległą ścianą ław panów przysięgłych, miał pan prokurator po prawej ręce stołki i pulpity obrońców, a po lewej świetne mundury prezesa i asysty jego. Prezes był zagłębiony w swoim fotelu, głowę miał lekko na pierś skłonioną, ręce na poręczach oparte; z lewej i z prawej jego strony siedziało po dwóch jeszcze panów, z których jeden przeglądał papiery, a drugi bawił się wkładaniem w oko monokla i wyrzucaniem go małym, niemalże niewidzialnym ruchem nosa. Mimo to. na mowę prokuratora zdawał się zważać pilnie, a drugie jego. nie zajęte oko nieruchome było i iakby marzące.

Na ławie przysięgłych jak zwykle pstrocizna, rozmaitość ubiorów, stanów, fizjonomii, wieku; wszystkie te rysy atoli powlekał i podobnymi je sobie czynił jeden wspólny wyraz znużenia.

Pod koniec kadencji jest to zjawiskiem tak zwykłym, tak w porządku rzeczy leżącym, iż trzeba niezmiernie zajmującej, trzeba kapitalnej sprawy, żeby tchnąć życie w te znużone twarze.

Ale dziś takiej kapitalnej sprawy nie było. Dość spojrzeć na jednego siedzącego przy bocznym stoliku obrońcę, żeby się poznać na tym. Trudno istotnie o dyskretniej ziewające usta i bardziej zmrużone oczy, niż je miał pan ten. oglądający najpierw paznokcie lewej ręki. potem paznokcie ręki prawej, potem znowu lewej, potem raz jeszcze prawej, a wreszcie obu rąk razem.

Już po tym jednym poznać można było. że jest to obrońca dodany z urzędu. Obrońca dodany z urzędu zwykle miewa coś do czynienia ze swymi paznokciami podczas mowy prokuratora, jeśli tylko nie nawiedzi go pod tę chwilę dzwonienie w prawym albo w lewym uchu.

Niekiedy także kreśli na leżącym przed sobą papierze literę S lub literę L z niesłychaną, córa/ rosnącą szybkością, o czym wszakże zdaje się sam nie wiedzieć i dopiero kiedy mu miejsca na ćwiartce zbraknie, budzi się z tego oczarowania i patrzy po obecnych lekko zdziwionym wzrokiem.

Minuta ubiegała za minutą, małe trzaskanie płomyków gazowych odzywało się jednostajnym szmerem, z ławki, w której siedzieli świadkowie, dobywało się silne sapanie, przerywane od chwili do chwili nagle urwanym chrapnięciem. Czerwonym suknem nakryty stół jarzył się od świateł, od błyszczących lichtarzy, kryształowych przyborów do pisania, od rżniętej karafki i szklanek odrzucających małe tęcze załamanych świateł, a nade wszystko jarzył się od bogato haftowanych, strojnych w gwiazdy i wstęgi mundurów.

Wszystko tu było jasne, wspaniale, dostojne: wszystko też wydawało się pełne dobroci i łaski. Srebrny, stojący na stole krzyż skupiał w sobie promienie świecznika, odbite od szerokiej, pełnej łagodnych wyniosłości i spadków łysiny prokuratora i odstrzelał je aż na błyszczący bagnet stojącego u drzwi żołnierza.

Co wszakże mogło się zdawać dziwnym w tej sali, to, że zgoła nie było w niej widać podsądnych. Wysokie, do zamkniętych kościelnych stalli podobne ławy oskarżonych zdawały się zupełnie puste. Mniemać by można, że cała ta wspaniałość, cały przepych sadu skierorowane są ku jakiejś bezimiennej i bezosobistej winie; mniemać by także można, iż tę wielka machinę sądową puszczono w bieg na próbę tylko, jak się puszcza pierwszy pociąg kolejowy po nowo usypanym torze.

Tak przecież nie było. W pustych na pozór ławkach dawał się słyszeć kiedy niekiedy mały szmer, podobny do tego, jaki wydają myszy; czasem także tupotało tam coś bardzo podobnego do licznych stóp bosych. Tak króliki w jamce pod przyciesią komory schowane, niewidzialne dla oka, tupocą po ubitej glinie.

Pan prokurator kończył swoją mowę.

Była to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty z góry przewidzieć się dają. Temat był potoczysty i tak otarty jak najlepsza sanna; dość było puścić w ruch słowa, żeby same poszły.

– Drobne przestępstwa – mówił -jak drobne szczepy. Z drobnych szczepów wyrastają drzewa, a z drobnych przestępstw zbrodnie. Cóż to jest przestępstwo małe, a co jest przestępstwo wielkie? W zasadzie jest to zawsze toż samo targnięcie się na prawo, ten sam zamach na porządek społeczny. Gdyby sprawiedliwość częściej wypalała najpierwszy zaród winy, trąd zła nie ogarniałby mas całych z tak fatalną i niepościągnioną siłą. Przestępca w czas ukarany to często ocalony człowiek, ale za późno jest sięgać po głowę naznaczoną haniebnym piętnem win niezmytych i niepowetowanych.

Zawiesił głos i wypoczywał, sapiąc z lekka. Właściwie mógł albo skończyć na tym, albo mówić dalej. Miał drogę otwartą na oścież i w tę. i w tę stronę. Przez chwilę zdawało się nawet, że skończy; sam może przelotnie myślał o tym. Jako łagodny. dobroduszny człowiek nie lubił on tych wszystkich apostrof do sprawiedliwości, które każdą prokuratorską mowę kończą obowiązkowo niejako. Miękkie miał serce w ogóle, a co już w tym wypadku, to mu się. rzekłszy prawdę. i nie chciało nawet występować cum apparato belli, po prostu cała sprawa nie była tego warta. Pomyśleć tylko: trzy sery i osełka masła.

– Boże ty mój! Toże nasz brat z rzodkwią na śniadanie radę by temu, duszeczka, dał!

Ale pan obrońca, który już pod koniec mowy prokuratora niepokoić się zaczął, rzucał teraz na odpoczywającego mówcę krótkie, urwane spojrzenia. Rzeczą było widoczną, że na coś oczekuje i czegoś się lęka.

Jakoż zwrócił powolnym ruchem pan prokurator wypukłe swoje oczy na stół, gdzie jako dowód rzeczowy leżał dość długi, zakrzywiony z jednego końca patyk, taki właśnie, jaki ogrodnicy zakładają na żerdkę dla zbierania wiosną liszek z grusz i jabłoni, a który nazywa się kulką.

W tej chwili pan obrońca drgnął i spuściwszy oczy. pilniej jeszcze niż przedtem paznokciom swoim przyglądać się zaczął.

Ale jeśli pan obrońca na paznokcie patrzył, to na obrońcę patrzył pan prezydujący, a patrzenie to trwało tak długo i tak szczególnym mieniło się wyrazem, aż piękne, podłużne oczy prezesa niemal zupełnie skośnymi się stały. Tymczasem prokurator głos zabrał:

– Jeszcze słowo – rzekł. – Jest okoliczność, która winę oskarżonych

niemało obciąża i prawo do tym większej surowości skłania: okolicznością tą jest. że przedmioty- stanowiące istotę czynu karnego zabrane zostały spod zamknięcia, spod klucza, że owszem, zamknięcie samo uszkodzonym zostało. Bezprawie, jakiego się w tym wypadku dopuścili oskarżeni, jest tak występne i potępienia godne, iż samo jedno wystarczyłoby do zwrócenia przeciw nim całego ostrza karzącej sprawiedliwości. Oto leży przed wami, panowie, dowód niezbity ich winy! Oto owo narzędzie występku, które dopomogło oskarżonym do spełnienia jednego z najśmielszych przewinień, jakie przewiduje prawo. Wzywam was, panowie przysięgli, abyście w niniejszym wypadku dali dobitny wyraz słusznemu oburzeniu waszemu, oburzeniu całego społeczeństwa!

Skończył i jakby w tej chwili dopiero sam mowę swoją usłyszał, zadziwił się i osowiałym, niepewnym wzrokiem po obecnych powiódł.

Co u biesa! Taką pobłażliwość, taką miękkość w sobie czuł, a tak ostro palnął!

Nie miał zamiaru! Dalibóg, nie miał zamiaru! A patrzże, duszeczka, jak wyszło! A?… Ot, przywyczka! Ot czyn! Udawał Iwan wilka, udawał aż i kozę zdusił! A?…

Roześmiał się w sobie z cicha, machnął ręką i nieco ciężko opuścił się na fotel.

Tymczasem mały szmer powstał za stołem i w ławkach. Ten i ów poruszył się, zaszeptał, odchrząknął; ten i ów wyciągnął szyję. żeby –spojrzeć na występny patyk.

Łyczkowa tabakierka krążyła pomiędzy świadkami. Ktoś kichnął, ktoś inny życzył mu zdrowia, tym poczciwym chłopskim szeptem, co go to o pół stajania słychać, ktoś ziewnął, aż mu w szczękach trzasło.

Ale woźny posuwał się milczkiem na sam brzeg ławki i pilnie ku stołowi patrzył, jako że to strzeżonego i sam Pan Bóg strzeże. Nikt wszakże chwalić Boga, nie poglądał stamtąd, Za drzwiami tylko, w zimnej poczekalnej izbie słychać było szurganie stóp bosych i wycieranie nosów żałosne, płaczliwe, z westchnieniami i szeptem zmieszane. Woźny tym sobie bynajmniej nie turbował głowy.

Wiedział on doskonale, że to tylko baby. Bez bab się żadna chłopska sprawa nie obejdzie, choćby też o kozik. Wiadome rzeczy, jako są baby na wszelakie żałoście łakome. Druga się tak miodem nie uraczy albo i wódką z pieprzem, jak postękiwaniem i płaczem: czy ma o co, czy nie ma o co. Ledwo sprawę do sądu skrzykną, już się to do miasta procesją wlecze, już pode drzwi lezie, już knycha. Dużo im to pomoże! Akurat!

Tu woźny krzywi się i uśmiecha wzgardliwie. Plunąłby, taka go obrzydliwość przeciw babom zbiera, gdyby nie to. że na miejsce zważa. W tej chwili słychać dzwonek prezydującego: pan obrońca ma głos.

Pan obrońca podnosi się ze stołka i przez chwilę nie wie, co począć z długimi rękami w przykrótkich rękawach. Opiera je wreszcie o pulpit i podnosi czoło, na które mu wybija lekka, przemijająca czerwoność.

Jest to niepokaźny człowieczyna z pochylonym grzbietem i zapadłą piersią. Twarz ma zwiędłą, obojętną, spojrzenie przygasłe i wysokie, łysiejące czoło. Głowy nie trzyma prosto, ale ją przechyla to na jedno, to na drugie ramię, przy czym zmrużą to jedno, to drugie oko. uderzając wzrokiem z dołu w bok. jak to czyni kania. Zwiędłe, cienkie jego wargi rozszerzają się szczególnym uśmiechem wtedy nawet, kiedy mówi zupełnie poważnie; momentu tego wszakże niepodobna z całą ścisłością oznaczyć, ponieważ i to, co mówi poważnie, ma w sobie coś ze smutnego żartu, i to. co mówi żartem, ma surowość rzeczy koniecznych i nieuniknionych. W ogóle podobnym on jest do człowieka, któremu chce się gorzkich drwin z samego siebie.

Niepoczesna to była figura: klienteli prawie że nie miał, w kancelarii swojej pusty stołek przed dodatkowym biurkiem nic wiedzieć po co; trzymał, bo pomocnika, jako żywo nie potrzebował i nie wiadomo nawet, czyby się zgodził z kim innym niż z pustym stołkiem.

Powstawszy pan obrońca przerzucił głowę z lewego ramienia na prawe; rozszerzył usta jedną stronę, rozszerzył w drugą, podobnie jak to czyni szewc ciągnący skórę, strzelił workiem w bok, wprost w haftowany mankiet porządkującego notaty swe prokuratora, i rzekł bezbarwnym, obojętnym. nieco rozwlekłym głosem:

– Zadanie moje, Wysoki Sądzie, jest nader łatwym zadaniem, powiedziałbym nawet, zadaniem wdzięcznym, gdyby nie było rzeczą uznaną, że wszystkie w ogóle zadania ludzkiego życia są rzeczą niewdzięczną. Ale o to – mniejsza.

O cóż tu idzie? Idzie o zjedzone masło i sery. Jako obrońca dodany z urzędu pojmuję całą ważność tego przedmiotu i winy powierzonych mi klientów bynajmniej zmniejszać me myślę. Świetna mowa pana prokuratora nie dozwala mi nawet tej alternatywy. Skoro zło małe jest tym samym, co i zło wielkie, po co je zmniejszać, pytam? Czy nie byłoby to toż samo, co je powiększać? Otóż nie mam zamiaru wydawać się w grę tak niebezpieczną. Zresztą, na co to wszystko? Właściwie cała nawet obrona moja jest rzeczą niepotrzebną, zbyteczną. Oskarżeni nie zapierają istoty czynu. Tak jest, Wysoki Sadzie! Zjedli oni trzy krajanki sera i cały funt masła. Może nawet więcej niż cały funt masła, jak utrzymuje strona poszkodowana. Może! Takim hultajom apetyt służy zazwyczaj wybornie.

Zamilkł, przerzucił głowę na drugie ramię, a wzrok jego padł na złoty łańcuch prezydującego.

– Ja. na przykład – mówił dalej – masła nie jadam wcale; sprawia mi ono gorycz w ustach i palenie w dołku, podobnie jak i wszelkie inne tłuszcze. Wszelako skłonny jestem wierzyć, iż takie zdrowe, takie chłopskie, prawdziwą zazdrość budzące żołądki mogły strawić funt masła cały albo więcej nieco.

Co jest wszakże rzeczą ciekaw ą i zastanowienia godną-dodał rzuciwszy głową jak bilardową kulą na przeciwne ramię – to to. w jaki sposób masło owo spożytym zostało: z chlebem czy bez chleba? A jeśli z chlebem, to skąd oskarżeni chleb ów mieli? Bo to, że nie dostali go w chałupie od matki, jest więcej niż pewnym.

Kto ma teraz chleb w chałupie, moi panowie? Nikt zgoła! Rok był zły, chybiły żniwa, żyta nic obrodziły, kartofle wygniły, owsy poczerniały, jęczmiona zaschły na kłoszeniu, lebioda nawet licha była. gorzka i robaczna.

Urwał, rozciągnął usta, zwinął je, znów rozciągnął i tak je wykrzywił, jakby sam owej lebiody próbował i dotąd czuł jej gorycz. Po chwili mówił dalej:

– W pustych żarnach chłopskich, moi panowie, myszy gniazda ścielą; baby powymiatały ostatki krup bodni, nie ruszane dawno dzieże zeschły się po komorach na klepki. Panów to zadziwia, że mam tak dokładne wiadomości o tym, co się dzieje na wsi, kiedy chybią żniwa? Jestem syn chłopski, moi panowie, chłopskie plemię, za pozwoleniem Wysokiego Sądu. i pamiętam doskonale, jak praży bieda, kiedy żyta nie obrodzą, a ziemniaki zgniją!

Pierwszy raz w ciągu tej mowy głowę sprostował nieco i z góry na słuchaczy spojrzał. Zdawało się nawet przez chwilę, że obojętny wzrok jego zatlił się wilgotnym żarem. Wnet wszakże przybrał zwykłą swą postawę i spuściwszy oczy tak rzecz prowadził dalej:

– Nie jest to bynajmniej dla biegu sprawy okolicznością obojętną, że w takim złym, niepomyślnym roku na dziesięć chłopskich żołądków bywa dziewięć pustych, bo jeżeli obronę, jakiej dostarcza klientowi adwokat. uważam za błahą i bezużyteczną, to przeciwnie, najwyższe znaczenie przypisuję temu wszystkiemu, przez co sprawa sama się broni. Jeżeli tedy Wysoki Sąd uznaje słuszność tej mojej skromnej opinii, to stawiam wniosek, aby doraźnie wezwać oskarżonych o wyświetlenie tego ze wszech miar interesującego momentu sprawy. Procedura nic nie straci na tak małym wyboczeniu i. drogi utartej praktyką, a panowie przysięgli zyskają niewątpliwie wszechstronniejszy pogląd na sprawę z punktu pominiętego w pierwiastkowym śledztwie z godnym pożałowania pośpiechem.

Tu urwał i nagłym błyskiem zmrużonych oczu uderzył z dołu w inkwirenta, który w tej chwili zachłysnął się i poczerwieniał jak gdyby pochwycony za gardło.

To przymówienie się adwokata, nie będące niemal właściwą obroną, a grożące rozwleczeniem sprawy nad zakres czasu, w jakim zamierzano ją ukończyć, nie mogło się, rzecz prosta, podobać nikomu.

Pierwszy woźny objawił niezadowolenie swoje wzruszając ramionami, parskając z cicha w saperskie, przystrzyżone wąsy; wszakże uspokoił się natychmiast, a zagłębiwszy dwa palce w tabakierkę usiłował ograniczyć swoje poruszenia do jak najmniej widocznych zbliżeń między tabaką a nosem.

Właściwie co mu było złego siedzieć tak i słuchać? Co innego, gdyby stał przy drzwiach, wtedy, oczywiście, należałby do opozycji.

Tymczasem za stołem ten i ów poruszył się w fotelu w sposób nie pozostawiający żadnej wątpliwości, że wystąpienie pana obrońcy potępia i wprost je uważa za niewczesne drwiny.

Skąd znów taka nowa jurysprudencja, żeby oskarżonych przed ostatnim przymówieniem się do wyjaśnień w toku rozpraw wzywać? Czy nie jest to samowolność, niczym nie uzasadniona? Gonienie za pustym efektem? Za oryginalnością?

Niemniej i panowie przysięgli kręcili się w ławkach jak wijuny, gdy praży słońce.

Dokądże ich, u diaska, trzymać tutaj myślą? Pula nie rozegrana, szczupak na dziewiątą u Froima, a tu nowa heca! Na kata się zdała taka robota, kiedy ani zjeść, ani wypocząć me można swojej porze!

Jeden tylko prokurator patrzył na obrońcę ze współczuciem, i on wprawdzie uznawał pewną niewczesność tych rekryminacyj, owszem skłonny był je uważać wprost za wybieg prawny, ale z drugiej znów strony czuł się pociągniętym do mówcy tajemną sympatią.

W lot pochwycił pan obrońca ten delikatny odcień na wyrazistej twarzy prokuratora, a ponieważ pan prezydujący milczał bębniąc nerwowo o poręcz fotela, co można było sobie tak i siak tłumaczyć, skłonił się z lekka ku stołowi i rzuciwszy głową jak piłką z lewego ramienia na prawe, rzekł:

Pozwalam sobie wniosek mój ponowić i najusilniej przy nim obstawać. Wysoki Sąd nie może być obojętnym na korzyści, jakie sprawie przynieść może wyjaśnienie wskazanego punktu.

Nie jest to jednym i tym samym, czy ser i masło zjadł ktoś z chlebem czy też zamiast chleba. Na różnicę tę kładę nacisk. Jest ona ważną, jest ona decydującą. Gdy zaś ani świeżo ukończone badanie świadków, ani strona poszkodowana żadnych nie dostarczyły w tym względzie wskazówek. to jasne, iż trzeba zasięgnąć wyjaśnień u samych obwinionych. Pan prezes pozwoli… -dodał skłoniwszy się lekko i zawieszając głos w oczekiwaniu.

A gdy kategorycznej odmowy nie było, zwrócił się do stojących poza sobą ławek i w chłopskim narzeczu Poleszuków krzyknął:

– Chadzicie, rabiata !

Natychmiast w ławkach. które się dotąd wydawały puste, zakotłowało się. zadudniło od licznych stóp bosych i z głębi zaczęły się wysypywać małe, szare postacie.

– Bliże! – zawołał adwokat, któremu wzrok rozbłysnął nagle. Małe szare postacie zaruszały się, zakłębiły i posunęły ku obrońcy krokiem.

– Szcze bliże! – krzyknął znowu jakimś świeżym, młodym, jak gdyby w polnych rosach opłukanym głosem. – Szcze bliże !

Wszystkich ich teraz dobrze widać było. Zapędzili się i stanęli zbici w kupkę jak te owce siwe.

Pięciu ich było.

Chłopcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i słońcem. Najstarszy mógł mieć lat ze czternaście może. najmłodszy z dziesięć, albo i mniej jeszcze. Ot, poganiacze wiejscy od gęsi. od cieląt, od drobnego statku, a może i wprost z chałupy Nisko podcięte, konopiaste i czarniawe grzywy zakrywały im czoła, policzki mieli śniade, zapadłe nieco, miny nastraszone i ciekawe.

Na jednych grzbietach wisiały płócienne świtki, na drugich półkożuszki porwane, różną nicią szyte: najmłodszy miał tylko siwą koszulinę pacześną, wypuszczoną powierzch na takież okręcone sznurkiem u bosych nóg porcięta.

Czapki trzymali w obu rękach, przyciskając je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone, otwarte usta, wyciągnięte, cienkie jak u wróbli szyje.

Przemówił coś do nich jeden pan zza stołu. ale nie zrozumieli tego.

Roztargnione ich spojrzenia błądziły po świetnych mundurach, po złotych ramach wiszącego w głębi obrazu, zatrzymywały się na dzwonku, na błyszczących kałamarzach, na srebrnym krzyżu, na czerwonym suknie.

– Ojej, co tu bogactwa różnego! Ojej, co tu bogactwa!

Mały Chwiedoś nie był zgoła pewny, czy panowie za stołem są żywi, czy tez tylko taka o mełka i w wątpliwości tej szturchnął w bok Benedycia, wskazując głową na prokuratora. Ale Benedyć i nie poczuł tego. Był on cały pochłonięty widokiem łańcucha na piersiach pana prezydującego.

– Boh mi ! A jaka jasność! Jakie gromnice! Wielka bogatość! Okropnie wielka bogatość!

,,Kab jeść dali – myśli przezorny Łuć patrząc spode łba nieufnie – to tylko stać a patrzeć, u dziwować się światu!”

Chwieje głową i zadziera konopiastej grzywy ku gorejącemu nad nim świecznikowi, który mu się wydaje większym i daleko piękniejszym od słońca.

Ale najstarszy z chłopców, Ustim, jedynak Chwyłyny wdowy, co już od roku dworskie źrebce pasa, miarkuje sobie, że kiedy ich tu w taką paradę wpuścili, to jużci nie dla śmiechu. Jest to chłopak bystry i roztropny.

„Oho!” – myśli, a jego śniada twarz obleka się nagłym niepokojem. Wie on dobrze, jako był przyczyńcą do zjedzenia owych serów i owego masła; jużcić to tak na sucho nie ujdzie. Koza jak koza. strachu nie ma, a to jakby w chałupie, bo i brudno, i głodno tak samo. Ale w takiej paradzie, w takim państwie to tu inaczej pójdzie, oho! Już ich tu panowie pewno nie po co wzięli, tylko żeby w skórę krzyknąć… Oho!…. Przestępuje z nogi na nogę i ściska rękę, kuląc między ramiona długą, cienką szyję. Chwilami zdaje mu się. że uczuwa ból w okolicach słabizny i niespokojnie obziera się za siebie.

Nic mu wszakże me grozi z. tej strony.

Tuż za nim stoi Klim, mały gęsiarek z ostatniej pod borem chaty. Ten jest jak oczarowany. Od kiedy go tu wpuścili, oczy jego chodziły kołem po suficie, który widać było z głębokich. zamkniętych ławek; teraz obejmują salę spojrzeniem rozpalonym. marzącym.

– Kab husi widziały!…A mamaż ty moja, kab widziały! Kościół nie kościół, a jakby .się śniło… Gdzie! Na najcieplejszym zapiecku nie przyśnią się takie dziwy! Na pacierzu nie zmówić!… Na surmie nie wygrać, choć i na najdłuższej… Mamaż ty moja!… Kab husi widziały !

„Mama” mówił ot tak z głupoty z nawyczki tylko; sierotą bowiem byt i ludzie go tak ot przygarnęli, z miłosiernego serca i wedle gęsi, które lis po przydrożkach chwytał; do stadka zaś swego tak przywykł, że je uważał za najbliższe przyjacielstwo swoje, i tego tylko żałował w tej chwili, że gęsi jego tych dziwów nie widzą.

Tymczasem Ustim pilnie nastawił uszu; zdaje mu się. że o chlebie mowa.

Natychmiast uczuwa mdłość wielką i wciągnąwszy w siebie brzuszynę zawściąga pojaska, który mu pod żebra opadł.

,,A co? – myśli, przerzucając się od strachu do nagłej otuchy – a co? Dadzą może chleba, taj puszczą!”

Spojrzał ku stołowi podejrzliwie, badawczo.

„E… może i nie dadzą! Nie widać jakoś, żeby chleb gdzie leżał… Gdzieżby!”

Wątpliwość uderza w niego z nową siłą. Mimo wszystko nie czuje się on tutaj dość bezpieczny. Już to tam nie poradzi! Już to tam prędzej będzie źle niż dobrze! Ogląda się z wolna w bok i spostrzega przy drzwiach żołnierza. Natychmiast z szybkością błyskawicy spuszcza oczy i zaczyna silnie mrugać długą, jasną rzęsą. Powieki jego wyglądają w tej chwili jak cienkie, z śmiertelnym pośpiechem bijące w żarze skrzydełka ćmy na wpół spalonej.

Nagle słyszy, że do niego mówią. Ten sam pan mówi. co zawołał chadzicie. Rozumie go doskonale. Pan zapytuje, czy ten ser i masło zjedli z chlebem?

– Z chlebem?… – Podnosi oczy, uśmiecha się. pokazuje drobne zęby i kręci głową. Całe zalęknienie opuszcza go natychmiast, gdy usłyszał, że do niego tak mówią jak we wsi. Ale to, że go o chleb pytają, wydaje mu się po prostu zabawnym. Skądżeby oni chleb wzięli, kiedy tam chleba nie było? Do puklidu baby nie chowają chleba. Jak chleb jest to go chowają do bodni albo w inne babie kłaże, a w puklidzie skądby?…

Chleba i nie pieką teraz nawet, we wsi żyta mało. A toby Pan Jezus dał, żeby na siew nie brakło…

Nie wypowiada tego wszystkiego. Gdzie, nie śmiałby i wstyd by mu było, ale myśli w sobie to wszystko i uśmiecha się i precz kręci głową. Pan obrońca me nalega- Zna on widać doskonale ten uśmiech Poleszuka przeczący; wie, że słowem zełgać zełże, ale takim uśmiechem nigdy.

– A kiedyżeś ty chleb ostatni jadł? – pyta nagle, zwróciwszy się do chłopca.

Ustim podnosi głowę i zaczyna przypominać sobie. Jest chudy i długi; podniesiona głowa robi go dłuższym jeszcze. Wyciągnięta szyja jest tak cienka, iż zdaje się, biczem przetrząsnąć by ją można; zza rozpiętego kołnierza koszuli widać głębokie doły obojczykowe, na brodzie i dolnej szczęce skóra tak przyschła, jak u starego człowieka. Liczy najpierw na dnie, ale tych jest za wiele, nie idzie mu jakoś; zaczyna tedy liczyć na niedziele, ale i to mu me idzie. Rozpoczyna raz jeszcze głośno i liczy na jarmarki. Tak, teraz dobrze! Teraz wie, kiedy to było i teraz pamięta… Dziecięca, żywa wyobraźnia odtwarza przed nim całą tę chwilę z zupełną dokładnością.

– To było na dwa jarmarki przed tym, co byt ostatnim, to było na Pyłypa… Matka przedała wełny, a kupiła chleba. Dwa bochny kupiła i kukiełkę dla Zochfijki od sąsiadów jeszcze… Chleb pachniał… W zapasce go niosła, a on przy matce biegł… Szli prędko, bo się słonko za chwozdok chylało… Tyt Żeliznyj pod rozświetnią trojnił. Idziem, tak matka mówi: ,,Sława Bohu” Tak Tyt odrzekł: ,,wo wik” i pyta: „A co niesiesz, Chwyłyna?” A matka: „chleba a to kupiła”. A Tyt: „Cóż ty, wesele robisz, że chleb kupujesz?” Tak matka na to: „Jużcić że wesele! Jak je chleb, to je i wesele!” Rozśmiała się: ,,Hej, jarmark! Hej, Pyłypok!” A Tyt: „Czomu ne s załyty, koły prystupaje ?” I zaraz zaczął pokrzykiwać: ,,A nu małyj ! A nu krasnyj!” Bo tam pod rozświetnią potajnik. Koło potajnika i na woły ciężko. To my wtedy ostatni chleb jedli!

Mówił to powolnym, dość cichym, jakby zmęczonym głosem, Sam ten głos świadczył, że jarmark na Pyłypa dawno już był, dawno…

Obrońca nie przerywał chłopcu. Można by nawet mniemać, że gadania tego wiejskiego poganiacza słuchał chciwie, tak się pochylił ku niemu, tak patrzył w niego rozgorzałym okiem, z twarzą pobladłą i z drżącymi usty.

Chłopak umilkł, a on słuchał jeszcze.

Roześmiał się polem z cicha, gorzko, i ku stołowi zwrócił.

Mimo pozornego spokoju znać było. że płonie jak roratna świeca. Głowa jego zapomniawszy zwykłych swoich ruchów, podnosiła się coraz wyżej, coraz śmielej: oczy już nie z dołu w bok, ale z góry biły jak siekańcem w hafty, pierścienie i wstęgi.

Panowie pospuszczali oczy: niechętnie przyjmowano cały ten epizod sprawy. To rozpytywanie chłopaka, ta kupka wywołanych nie wiadomo po co z właściwego miejsca oberwańców, wszystko to podobać się nie mogło. Uważano to za romanse dobre w książce, ale nie w sądowej sali.

Nie dlatego, żeby to były samolubne, zimne dusze, owszem, ten i ów odwrócił oczy nie mogąc patrzeć na znędzniałe postacie chłopiąt, ten i ów czuł wielką przykrość na widok tej bezbronności i tego sieroctwa, ale każda rzecz na swoim miejscu właściwa.

Najbardziej zdumiony był woźny. Ten po prostu oczom własnym nie wierzył i tak kręcił głową, że ledwo trafiał z tabaką do nosa. Od kiedy jest przy sądzie, nie było tu jeszcze takiej komedyi. A to poczekawszy tyjatr tutaj zrobią!

– Tyle co do chleba, a raczej co do braku chleba! – kończył w tej chwili rzecz swoją obrońca. – Ale pan prokurator dostarczył mi w światłym przemówieniu swoim jednego jeszcze punktu, na którym sprawa moich klientów też się sama broni- Pozwolę sobie punkt ten podjąć i powtórzyć tu trafne słowa dostojnego mówcy:

„Oto jest narzędzie występku!” – rzekł on wskazując drobny przedmiot, leżący w tej chwili przed obliczem Wysokiego Sądu. Jest to jedno z najtrafniejszych, jedno z najbystrzejszych i najbardziej decydujących orzeczeń, jakie wyszły kiedykolwiek z ust dostojnego oskarżyciela w tym przybytku sprawiedliwości i prawdy. Nic też lepszego i pożyteczniejszego dla sprawy klientów moich uczynić nie mogę, tylko to orzeczenie podjąć i powtórzyć: – Panowie! Oto jest narzędzie występku!

Wyciągnął rękę ku stołowi szerokim, wspaniałym gestem i patyk wskazał.

Obecni poruszyli się, sami nie wiedząc czego, zdawać się mogło, że ta wyciągnięta ręka dotknęła ich piersi.

Ale pan prokurator patrzył na pana obrońcę niepewnym, osowiałym wzrokiem.

„Coże on, duszeczka! Kpi czy o drogę pyta? Taż jemu, adwokatu, zbijać prokuratorską rzecz! Taż on od tego właśnie! A ten, patrzajże, duszeczka ty moja, sam tak gada, jakby prokuratorem był!”

Zakołysał się na fotelu w lewą i w prawą stronę i ustami cmoknął.

Ale pan obrońca podrzucił głową i rzekł:

– Widzę wzruszenie wasze, moi panowie. Ale raczcie się uspokoić, proszę! Tym narzędziem występku nie jest ani topór, ani siekiera, ani nawet kozik albo dłutko, jest to prosty… nie, mylę się!… jest to zakrzywiony patyk! Patyk, jakim każde drzwi w poleskiej chacie otworzyć można kładąc go w otwór i podważając drewniany skobelek zamykający ją z wewnątrz. I czy chcecie widzieć, panowie, jaka ręka, jaka siła władała tym narzędziem występku?

Odwrócił się, uchwycił Ustima za rękę, pociągnął w górę łatany rękaw jego świtki i grubej, nie dobielonej koszuli i obnażywszy rękę chłopaka tak niemal cienką jak wierzbowa witka:

– Oto jest to potężne ramię! – zawołać głośniej może, niżby przystało przed tak dostojnym zebraniem.

Nagle pochylił się ku chłopcu żywym ruchem i patrzył na gęste, czerwone bąble, które pokrywały cienką jego rękę.

– Heto szczo? – zapytał stłumionym głosem.

– Prusy skusali! – odrzekł Ustim z głębokim spokojem.

Oczy pana adwokata błysnęły ciemnym żarem. Przez chwilę trzymał je wbite w znędzniałą twarz dziecka, z dziwną mieszaniną uczuć sprzecznych, z dna duszy dobytych, odwrócił się potem do stołu, rozszerzył usta jakby do uśmiechu i rzekł obojętnym, nieco drżącym głosem:

– Wysoki Sąd darować mi raczy. Przestraszyłem się. Może nawet przestraszyłem którego z was, panowie? Przebaczcie! Myślałem, że ten dzieciak chorobę nam tu jaką przyniósł…jaką dżumę… Ale nie Jest to tylko nędza. Nic więcej, moi panowie, tylko wielka, wielka nędza!

Puścił rękę chłopaka, skłonił się i zrobiwszy kilka niezgrabnych, powolnych kroków ku stołkowi, usiadł; na jego wysokie, łysiejące czoło wystąpiły teraz drobne krople potu.

Dziwna rzecz! Nie przerzucał w tej chwili głowy ani na prawe, ani na lewe ramię, tylko ją trzymał prosto, sztywnie; szeroko otwarte jego oczy patrzyły w jakąś dalekość, a cienkie wargi zaciśnięte były i surowe. Stracił w tej chwili do reszty charakterystykę obrońcy z urzędu.

Nagle w ciszy, jaka teraz salę objęła, dało się słyszeć słabe, żałosne skomlenie pokurcia.

Najmłodszy z chłopców drgnął, otworzył usta i podniósł ku oknu duże, modre oczy.

– Kozyrek!… Kozyrek heto ! – zawołał przenikliwym, dziecięcym głosem.:-Kozyrek heto zawywaje…

Stąpił krokiem, chciał iść, do Kozyrka chciał. Nie widział teraz nic, nie słyszał nic.

– Kozyrek zawywaje !…

Ale Benedyć przytrzymał go za rękaw siwej koszuliny. Benedyć, patrzący na wszystko rozważnym wzrokiem, widział, jak się łańcuch na piersiach pana prezydującego poruszył i jak za tym poruszeniem poruszył się także jego pięknie wygolony podbródek. Pan prezes mówił. Benedyć słyszał dobrze, zrozumiał nawet, że pyta o imię rwącego się do Kozyrka chłopca.

– Chwedoś! Chwedoś Pyptiuk! – przemówił rezolutnie.

Pan prezes przerzucił ręką papiery.

– Jakże Pyptiuk? Nazwiska tego nie ma w protokole!

Siedzący obok pan inkwirent papiery przed siebie z lekkim pochyleniem głowy przesunął, znów je przejrzał i brwi podniósł wysoko.

Istotnie, o żadnym Chwedosiu Pyptiuku nie było tam mowy. Jeszcze raz tedy spytał o nazwisko chłopca.

Ale dzieciak nie wie nawet, że tu o nim mowa. Szeroko otwarte oczy jego robią się coraz przezroczystsze, coraz bardziej srebrne; posiniałe, do przemarzłej leśnej maliny podobne usta drgają powstrzymywanym płaczem. Całą tę drobną istotę pochłania w tej chwili żałosny głos pokurcia, ciche, niespokojne skomlenie przedostające się z ciemnej ulicy do tej wielkiej sali.

Chciałby tam iść. Chciałby iść na ten wiatr wiejący, na ten deszcz siekający, ot tak, jak stoi, w tej pacześnej koszulinie siwej, bez zaścieżki, na piersiach rozwartej. Chciałby iść przytulić się do mokrej sierści, do kudłatego łba skomlącej psiny.

– Kozyrek heto… Kozyrek zawywaje !

– Chwedoś, Chwedoś Pyptiuk! – tłumaczy tymczasem sądowi coraz rezolutniej Benedyć. Jest on w tej chwili usposobiony jak najlepiej. Cóż tam gadali we wsi: Sąd! Sąd! Matka płakała, ojciec mu na odchodnym coś ze trzy razy pięścią w kark wlepił z tej żałości, a tu przecie nic strasznego! Nie biją, nie wymyślają, pięknie sobie siedzą, spokojnie. A co o ser i o masło, to najmniej! A to i tego nie wiedzą, jak się taki durny Chwedoś na przezwisko nazywa.

Rozśmiał się w garść cicho, przebiegle, jak tylko Poleszuki śmiać się od małego umieją.

Gdyby się wilczęta po lasach śmiały, musiałyby tak właśnie wyglądać, jak wyglądał w tej chwili Benedyć.

Pan prezes wszakże niecierpliwić się zaczął.

– To jakże?… Pomyłka?… A?…

A-gdy inkwirent brwi tylko podniósł i rozłożył dłonie:

– Ty jak się nazywasz? – zwrócił się prezes nagle do błyskającego białkami rozweselonych oczu Benedycia.

Chłopak był w siódmym niebie. Ta indagacja podobała mu się coraz bardziej. Wysunął się z gromadki i rzekł raźnym głosem:

– Tichobaj!

Benedykt Huc, stoi w protokole! Cóż ty? A?…

Benedyć o krok jeszcze posunął się dalej. Czuł się tak ośmielonym, tak spodufalonym z sądem, jakby sam do niego należał.

– Neścior Syrycz, heto bat’ko ! Huc taj Syrycz taj Neścior ! A że Benedyć, taj Tichobaj, heto ja !

Uderzył się drobną pięścią w kożuszynę rozchełstaną na piersiach i rzucił oczyma na prawo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swej ambicji.

Gdzie inni! Stoją tam jak te cielęta w kojcu, a on tu sobie przed samym

stołem, przed samymi panami!

Przełknął ślinę, wyprostował się, ręce po bokach puścił, a kolana i bose stopy mocno ścisnął, jako to widział u stojącego przy progu żołnierza.

Pan prezes wzruszył z lekka ramionami.

– To i jakże wołają ciebie ? Syrycz, Huc czy Tichobaj ? To i ojcu twemu Tichobaj? A?…

Na chłopaka aż ognie biły z uciechy, że jeszcze tej paradzie nie koniec. To mu pochlebiało, to go napełniało dumą.

W sali nastała cisza.

Tymczasem w oczach pana adwokata błyskała jawna złośliwość. Zgarbił się na swoim stołku, głowę na ramię przechylił, o kolano łokieć oparł i skubał ciemną, rzadką bródkę.

Dopiero kiedy prezydujący, straciwszy nadzieję dojścia do ładu z indagowanym, zagłębił się zniechęcony w fotelu, wstał z wolna pan adwokat ze swojego stołka, a nie przestając skubać rzadkiej bródki, skromnie spuścił oczy i rzekł suchym, obojętnym głosem:

– Wysoki Sąd przyjąć zechce do swej wiadomości, że lud w tych okolicach nosi zazwyczaj więcej niż jedno nazwisko!

Rzekł, podniósł nagle głowę i uderzywszy bystrym wzrokiem w samą twarz dzieciaka zapytał rubasznie, z chłopska:

– A ciebia jak zowut’ z bat’ka, hę?

Chłopak jak na komendę obrócił się ku niemu. Jasny rumieniec wybił mu na liczko; coś bliskiego, coś swojskiego poczuł w tym pytaniu.

– Benedyć Huc! – odkrzyknął cienko a donośnie.

– A w kancelaryi jak zapisali? – pytał dalej pan obrońca nie wychodząc z chłopskiego akcentu.

– Benedyć Syrycz! – objaśnił natychmiast malec.

– Dobre! – zawołał obrońca. – A we wsi jak drażniat ciebia ?

– Benedyć Tichobaj! – huknął chłopak jak o staje drogi, rad, że się wreszcie dokładnie dał zrozumieć.

Pan prezes powstał, objął okiem zebranych, pomilczał chwilę i przystąpił do zreasumowania sprawy. Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz na niego.

Był to młody jeszcze, wysoki, piękny brunet, którego dorodna postać wybornie się prezentowała w obcisłym mundurze. Głowę miał postrzyżoną krótko, czoło głęboko wrębione i cofnięte nieco, lekko garbaty nos o cienkich, rasowych, rozdymających się nad niewielkim wąsem nozdrzach, spojrzenie bystre i chłodne.

Głos jego był metaliczny, suchy nieco; wymowa dobitna, mocno akcentowana. miała w sobie rytm ujarzmionego i powstrzymywanego pędu. Jedną ze szczupłych, długich rąk nerwowych założył za mundur na piersiach, drugą czynił małe, wytworne poruszenia, dodające słowom jego niezwykłej precyzji i siły.

Gruzinem być musiał lub Czerkiesem z rodu, przynajmniej wskazywały na to charakterystyczne rysy twarzy, piękne podłużne oko o ciemnej, jakby przygorzałej, powiece i matowa śniadość cery, która pod wpływem świateł palących się w sali nabrała ciepłych, południowych blasków.

Był to jeden z tych mówców, którzy nad słuchaczami panują nieodpartą siłą logiki i beznamiętności.

Poczuli to panowie przysięgli od pierwszego słowa. Cały ich dyletantyzm zniknął gdzieś bez śladu, uwaga się zaostrzyła, skupiły rozproszone myśli, pan Hieronim nawet zapomniał o oczekującym go u Froima szczupaku i wiście.

A nie tylko poczuli siłę tej wymowy, ale jej sprawność i jej szyk wojenny, który ich uporządkował wewnętrznie i karnością natchnął. Teraz byli naprawdę sędziami. Przede wszystkim sam fakt, sama istota czynu stanęła przed nimi oderwana od nazwisk, osób, miejsc i przedmiotów, prosta, wyrazista, naga.

Spełnioną została kradzież.

Był to punkt, na którym stanęli mocno; i mówca, i oni sami. Punkt ten, ogołocony z wszelkich dodatków i określeń, podrósł niejako i utworzył rodzaj wyniosłości, z której pole walki na wskroś było widnym. Rozwinął teraz przed nimi mówca merita sprawy krótką, frontową linią. Zdziwili się panowie przysięgli jej jednolitości i sile. Zaledwie jednak mieli czas objąć ją należycie wzrokiem, kiedy nagle rozdzieliła się w ich oczach, a spoza niej wysunęło się prawe i lewe skrzydło: kradzież prosta i kradzież z włamaniem. Natychmiast z jednego i z drugiego flanku zaczęły błyskać ostrza; cięcia krótkie, sprawne, mistrzowskie, którymi panowie przysięgli olśnieni byli i oczarowani. Były to jednocześnie błyskawice i. ciosy: uderzały i oświecały jak miecz i jak piorun.

Teoria kradzieży prostej stała teraz jak mur; teoria kradzieży z włamaniem jak szyk nieprzemożony. Rozdzieliła je przestrzeń zrazu niewielka, potem rosnąca i zagłębiająca się z każdym słowem mówcy. Było to najpierw wyżłobienie, potem fosa, potem nieprzebyta otchłań.

Zdumieli się panowie sędziowie, że mogli łączyć kiedykolwiek te tak dalekie od siebie, tak różne i tak wielką przepaścią rozdzielone rzeczy. Ale mówca nie pozostawił ich długo pod wpływem tego jednego widoku. Przemówił, zrobił mały. nieznaczny ruch ręką i każde z obu skrzydeł rozpadło się raz jeszcze, tworząc regularny czworobok. Tak kradzież prosta, jak kradzież z włamaniem mogła być spełniona pojedynczo albo i zbiorowo. Teoria stowarzyszeń przestępczych, jedna z najświetniejszych tez prawa karnego, jakich mistrzowskim przedstawieniem rozporządzał mówca, dostarczyła mu przepysznych, po prostu olśniewających zwrotów, których największą silą była ich niezrównana prostota.

Żadnego zamieszania, żadnej dwuznaczności. Cechy obu rodzajów przestępstw zostały określone jasno, zszeregowane systematycznie, postawione niezachwianie, wskazane dobitnie- Premedytacja, która po stronie pojedynczo spełnionych przestępstw powiewała jak lekka chorągiew wiatrem obracana to na nice, to na lice, tkwiła po stronie przestępczości zbiorowej jak niewzruszony a posępny sztandar. Fatalny czworobok zamknął się przed oczyma przysięgłych: w pośrodku jego ziała przepaść.

Czy ją widzieli? Nie wiedzieć.

To pewna, że otworzyły się przed nimi nowe widnokręgi, że udzieliło im się coś z siły i bezpośredniości samego mówcy. Wzrok ich się zaostrzył, słuch wysubtelnił. stopień wrażliwości wzmógł do wysokiego napięcia. Z niesłychaną bystrością chwytali nie tylko słowa mówcy, ale każde nagięcie, każdy nacisk jego głosu.

Innym oni teraz okiem patrzą i na obwinionych, i na dowód winy. Zakrzywiony patyk był istotnie tylko odmianą klucza, który cudze zamki otwiera i cudze drzwi uszkadza; w chropowatości jego dostrzegali zdradzieckich karbów, przemyślnie wyciętych po to, żeby nieomylnie dobyć się do cudzego mienia. Kiedy mówca, demonstrując, uczynił mały ruch ręką, jakby klucz ten przekręcał w zamku, panowie przysięgli wyraźnie słyszeli zgrzyt jego złowieszczy i trzeszczenie podważanego skobla.

I sami oskarżeni przedstawiają się teraz w zgoła innym świetle. Nie jest to już kupka zalęknionych i zbiedzonych dzieci, ale szajka złodziejska zorganizowana w przestępnych i przez kodeks kryminalny przewidzianych celach. Nie są to głodni poganiacze wiejscy, razem pasący gęsi i cielęta, którzy pod wpływem burczenia w pustych żołądkach i drażniącego je zapachu świeżych serów dopuścili się nagannego wykroczenia, ale niebezpieczna dla spokoju publicznego banda małoletnich hultajów, którzy aż nadto mieli sposobności i czasu obmyśleć swój czyn karygodny zbierając się o jednej dnia porze i na jednym miejscu.

Co było osobliwym w tych pomyśleniach i uczuciach, to. że zdawały się zupełnie oderwanymi od wszystkiego, co uprzednio zrobiono w toku sprawy czy to dla oskarżenia, czy dla obrony podsądnych. Istotnie: wyborny mówca prawił tak. jakby przed nim ani prokurator, ani obrońca nie byli zabierali głosu. Nie podnosił oskarżenia, nie zbijał obrony, nie dotykał osób, sam czyn pomijał niemal. On rozwijał tylko zasadę odnośnego prawa.

To świetne résume — a był to jeden z najniebezpieczniejszych uroków jego – obracało się wyłącznie w sferze abstrakcji: beznamiętne, chłodne, wytworne, zdawało się być akademicką rozprawą raczej niżeli epizodem chłopskiej karnej sprawy; a ta kupka obdartych i znędzniałych dzieci odgrywała tu rolę takiego A B C lub takiego X Y Z, jakie się dla plastyki dowodzenia stawia, ale które ze względu na wynik dowodzenia nikogo nie zajmują zgoła.

Ta oderwaność nie tylko udzieliła się panom przysięgłym chroniąc ich od grubo działających na zmysły wrażeń rzeczywistości, ale ogarnęła stopniowo całą tę wielką, pustą salę sądu. Surowy, bezcielesny duch prawa tchnął na nią i tchem tym wypełnił wszystkie jej zakąty.

Pan prezydujący kończąc mowę swoją zszedł do paragrafów: nie można zostawiać przysięgłych w nieświadomości co do skutków orzeczenia stopnia i rodzaju winy. Kara za kradzież bywa bardzo różną. Inaczej karze prawo kradzież spełnioną przez jednostkę dojrzałą, inaczej przez małoletnią; inaczej spełnioną pojedynczo, a inaczej spełnioną zbiorowo, która zazwyczaj nosi na sobie obciążającą cechę rabunku; inaczej wreszcie zapatruje się kodeks na kradzież prostą, a inaczej na kradzież z włamaniem. Ta ostatnia należy do kategorii ciężkich przewinień i nawet przez małoletnich spełniona, więzieniem do dwu lat jest karaną.

Skończył i usiadł. Trwająca mniej więcej pół godziny mowa zostawiła go równie świeżym i równie chłodnym, jak był wtedy, gdy się zabierał do niej. Na gładkim, wysokim czole nie przybyła ani jedną zmarszczką, złotawe źrenice pięknych, podłużnych oczu ani się zapaliły, ani przygasły. Ostrzejsze tylko i bardziej nerwowe były może poruszenia szczupłej, długiej ręki, glos tylko był suchszy i twardszy.

Panowie zza stołu wychodzili do obocznej izby. Oddalano się dla sformułowania pytań, które miały być stawiane przysięgłym.

Sąd oddalał się poważnie, uroczyście, z wolna, panowie szli jeden za drugim, stosownie do godności i urzędu.

Ale obrońca patrzył za nimi z właściwym sobie uśmiechem; dostrzegł go pan prokurator i dobrodusznie zakołysał głową:

– Taki u niego, duszeczki, prokuratorska mina, a?…

W sali tymczasem wszystko odetchnęło jakby, zakołysały się głowy, poruszyły oczy, rozplotły złożone ręce, rozprostowały grzbiety i kolana.

Małe szepty szły ławą świadków jak mały wiatr polem, niepokojąc je z lekka i ulotnie; łyczkowa tabakiera znów się wynurzyła z kieszeni którejś kapoty. Ale did swoją brzozówkę już w ręku trzymał i trzęsąc głową częstował w kolej siedzących, wkupując się niejako tym sposobem do towarzystwa. Tabaka była mocna, licho wie czym zaprawna, ludziom zaczęło okrutnie w nosach kręcić, więc się mile ku dziadowi mieli i zaraz

mu się z brzeżka ławy umykał ten i drugi.

Pan obrońca na swoim stołku nudził się widocznie. Może drzemał nawet. Przynajmniej tak. się zdawało woźnemu, który widział podpartą jego głowę i rękę nastawioną u skroni. Ale czego woźny nie widział, to oczu pana obrońcy. A jednak godne one były widzenia w tej chwili. Szeroko otwarte, w kupkę dziatwy wbite, wydawały się one zrazu puste i bezbrzeżnym napełnione smutkiem, jak te wydmy piaszczyste, na których nic nie rośnie, nawet i piołun, nawet i dziewanny. Słońce tylko chodzi nad nimi gorące, spiekłe, przeraźliwie jasne i wypala resztę wilgoci ziemnej, resztę tchu żywego. Siedział tak jeszcze, gdy nagle zabrzmiało: Sąd idzie!

Powstali wszyscy. Pan obrońca wstrząsnął się, jakby przebudzony ze snu.

– Sąd idzie! Sąd… Sąd idzie! -zaszeptały głosy.

Chłopcy wyciągnęli szyje ku drzwiom i otwarli usta jak wrota. Jest coś uroczystego, coś dziwnie przejmującego w tej chwili. Dotąd była to rozterka, wątpliwość i niepogodzona sprzeczność; dotąd był ni dzień, ni noc; jakiś ład był naruszony, jakiś porządek zachwiany, jakaś mściwość rozbudzona, jakaś groźba głośna.

Ale teraz Sąd idzie. Idzie sprawiedliwość, światło i uspokojenie. Sumienia się ucieszą, krzywda podniesie głowę, wina będzie okupiona, obciążone piersi odetchną.

Surowy, bezcielesny duch prawa zmienia się w postać wspaniałą i tryumfującą. Wielka pusta sala nie drży już pod zimnym tchem jego: wszystkie jej zakątki zalewa teraz światło.

– Sąd idzie!

Panowie zasiadają z pośpiechem swe miejsca za stołem; prezes nie siada nawet. W pięknej jego ręce szeleści drobna ćwiartka papieru, na której postawiono pytania.

Są krótkie i jest ich dwa tylko.

Pierwsze: czy kradzież spełniona przez podsądnych w wiadomych okolicznościach obciążających jest kradzieżą prostą? I drugie: czy jest kradzieżą z włamaniem?

Słowa te, jasne i beznamiętne, brzmią w wielkiej pustej sali dźwięcznie i donośnie.

Nie jest to jeszcze wyrok, ale błysk miecza podniesionego pewną, silną ręką. Takie przynajmniej wrażenie robią one na panu obrońcy, który nagle kuli ramiona, przechyla głowę w tył i mruży oczy.

Miecz ten wszakże nie zostawia nikogo bezbronnym. Owszem: sprawiedliwość, która go dzierży w ręku, troskliwą jest i pieczołowitą w tej ostatniej chwili, niemal tak jak litość. Zostawia ona raz jeszcze głos oskarżonemu. Chce, by przysięgłym, gdy im między tak a nie wybierać przyjdzie, towarzyszył głos ten zalękniony, drżący i błagalny.

Chce, żeby w oczach zostało spojrzenie szukające w ich piersiach cieplej ludzkiej duszy. Chce, żeby przed podsądnym żadna droga obrony zamkniętą nie była: zostawia mu przemówienie ostatnie.

W duchu tego pięknego prawa zapytał pan prezydujący głośno i dobitnie, czy podsądni mają jeszcze co do powiedzenia?

Panowie przysięgli wyszli, aby się naradzić.

Ściśle rzeczy biorąc, nie było się nad czym i naradzać nawet. Sprawa była jasna, czyn przyznany, okoliczności wiadome- Tak rozumowali jedni. Drudzy mieli skrupuły. Szkoda drobna, dzieciaki głupie; stosować do nich wielkie paragrafy karne to jakby iść z armatą na muchy. Gdzież zaś kto słyszał nazywać rabunkiem zjedzenie funta masła i trzech krajanków sera? Gdzież kto z patykiem takim gwałtu i włamania dopuścić się może?

Podzieliły się głosy. Bierniejsze umysły pozostawały jeszcze pod wpływem abstrakcji prawnych i świetnej mowy prezydującego; samorzutniejsze już się otrząsnęły nieco.

Ale pan Hieronim, który się dotąd zdecydować nie mógł, a któremu się okrutnie do szczupaka i do wista śpieszyło, przyłączył się nagle do kategorii pierwszej i utworzył większość: Czas było nareszcie skończyć z tą mizerią!

Rzecz oczywista i jak słońce jasna, że kiedy drzwi były zamknięte, a zostały otwarte, to był to gwałt, było włamanie.

Jeżeli zaś spoza drzwi otwartych w ten sposób skradziono masło i sery, to była to kradzież z włamaniem.

Po tym rozumowaniu, tak jasnym i kategorycznym, jeden jeszcze głos oderwał się od mniejszości i do większości przeszedł. Był to sąsiad i przyjaciel, a jak teraz, u Froima, partner pana Hieronima. Musieli się trzymać razem. Nie było co, sprawa została zadecydowaną.

Na sali zabrzmiał dzwonek. Panowie przysięgli wynosili werdykt.

Na pierwsze pytanie większość głosów odpowiedziała: nie.

Na drugie większość głosów odpowiadała: tak.

Przestępstwo zostało zakwalifikowane jako kradzież z włamaniem.

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Maria Konopnicka - "Dziady" - czytanki.pl
Polskie

Dziady

by Katarzyna Jerzykowska 29 grudnia 2016

Maria Konopnicka

Dziady

 

– A wy, Mikołajko, nie pójdziecie to dziś na Zaduszki? – zapytałam stając w progu ogrodniczej izby, do połowy zawalonej świeżo wyciętą kapustą. W izbie szarzał już po kątach wczesny mrok listopadowy, surowa woń jarzyn i ogrodowizny napełniała jej wnętrze. Pod zatkanym słomą okienkiem siedziała na niskim zydlu „stara”, jak ją zwykle zwano we dworze, w przepasanym grubą płachtą tołubku, z szeroko wyłożonym na ramiona kołnierzem zajęczym, obierając wielkie, przemarzło nieco kapuściane głowy. Ręce jej, zgrabiałe z zimna, trzęsły się przy tej pracy, żelazny wąski nożyk skrzypiał w soczystych głąbach, a głowy padały z głuchym łoskotem na coraz rosnącą kupę.
Biała królica przysiadła na nogach „starej”, grzejąc je swym puchem i ogryzając lecące spod nożyka liście: kilkoro młodych goniło się z piskiem i tupotem po ubitej z gliny podłodze.
Smyrgnęły, gdym weszła, pod przycieś, a „stara” podniosła głowę i wypatrzyła się na mnie zblakłymi oczyma.
– Nie pójdziecie to dziś na zaduszki? – powtórzyłam głośniej, wiedząc. że Mikołajka nie dosłyszy nieco.
Rzuciła ramionami.
– A mnie co po zaduszkach? – rzekła. – Będzie tam i beze mnie gawronów dość…
– No, przecież pacierz zmówić, popatrzeć…
– Iii… Paciorek święty to ja i tu sobie, nie wymawiając Panu Jezusowi, odmówię; a patrzeć na co ja ta będę? Jak się baby popiją, albo i chłopy? Uderzyła energicznie nożykiem po głąbie, kilka liści opadło jej z kolan. Naraz westchnęła.
– Oj, widziałam ja, pani moja, zaduszki nie takie! – przemówiła po chwili. – Ale to nie tu, nie tu! Tam się to ono nawet inaczej nazywa. „Dady” tam się nazywa, nie zaduszki. Już takie ludzie tam żyją, co wszystko inaczej nazywają.
Przysiadłam się do starej.
– I gdzie to Mikołajka te „Dady” widziała?
– Ono to, proszę łaski pani, jest Wołynie takie, a tam wieś taka Kanonicze. niby taki kraj. na podób naszego; ale że nie ze wszystkim… To jak my na owo Wołynie z nieboszczką panią z Zielonek, świeć Panie nad jej duszą, wyciągali, to się tam człowiek różnych rzeczy napatrzył! Bo to i naród inszy jest, i obrządzenie wszelkie takoż insze…
Na cmentarzu, na ten przykład, to nie tak, jak u nas, co to krzyż jeden duży na wpośrodku. a już te mogiłki wedle niego, jak mogą, tak się tulą Tam krzyż przy krzyzie sterczy, jakoby las jaki. co go śmierć z liścia otrzęsła i z zieloności wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden w jeden, z sośnie takich wyrobione, że to ha, jako że lasów tam dostatek i o drzewo nie ma skrętu. To drugi krzyż stoi, stoi, aż i zgnije, i obalić by się rad, a nie majak i którędy; to się ino na ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa… A na każdym krzyzie, proszę łaski pani, przewiązana płócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem długi, jak zwyczajnie dla niewiasty, a czasem jakby dzieciński, taki krócieńki… Ot, jak się tam kto przepomóc może ze swoją biedą. Ale że na każdym wyszyty w rogu albo na wpośrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzyziki czerwoną wełną, jako że to niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam leży. To jak się czasem wiater pod noc porwie, a tymi krzyżami skrzypieć zacznie a zapaskami łopotać, to taki świst, taki jęk, taki lament, że aż psi wyją. To nie daj Boże iść człowiekowi w pobliskości, taki strach. A w cichość, jak miesiąc zejdzie, to tak one płótna bieleją jak żywe… Właśnie jakby te duszyczki spod ziemi wynikły i w giezłeczkach śmiertelnych po onych mogiłkach swoich stały… Ot, nie trza pod wieczór wspominać…
Przeżegnała się stara nożykiem w ręku trzymanym, szepcząc ,,Wieczny odpoczynek”.
Po chwili tak mówiła dalej:
– A że choć i mogiły, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogiłka zwyczajna, z piasku sypana, zarośnie darnią, to i dobrze, a nie zarośnie, to się w ziemię wdepce i do cna rozsypie… A tam, pani moja, to sobie mały duży „przykładziny” funduje.
– Cóż to za „przykładziny”?
– Ano, to taki, proszę łaski pani, kloc sosnowy albo i dębowy, siekierą z gruba ociosany po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, mający u góry gałąź jedną ostawioną i przyciętą w głowach nieboszczyka na maluśki krzyzik, co z onej przykładziny samorodnie wynika, jakoby rosnął. To jak na on cmentarz człowiek zajdzie, a po onych przykładzinach pojrzy, to właśnie jakoby ziemia się otworzyła i trumny na wierzch wyszły, a umarli wstawać mieli… A jeszcze spod onej przykładziny sterczy wiechetek ze żytniej słomy, co nim trumnę pokropują święconą wodą… To z jednej strony kłosy sterczą, a z drugiej słoma, a w pośrodku przykopane ziemią, a nad wiechetkiem gałąź od onego kropidełka. Drugi raz, jak gałąź wierzbowa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak żywa, i liść puści, właśnie jako ta różdżka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi. że się stała kwitnąca i owoc rodząca…
Spuściła głowę i zaszeptała z cicha: „Zdrowaś Panno Mario”. Mrok po kątach coraz gęstniał, króliki poszły spać w jamę, ręce starej opadły. Chwilę trwała cisza.
– No dobrze, moja Mikołajko, ale te ,,Dziady”? – zapytałam, gdy skończyła szeptać zdrowaśkę.
– A cóż, „Dziady”, jak „Dziady”… Nie daj Boże takich „Dziadów” nikomu
– I jakże to było? – nalegałam, widząc, że stara w zadumę zapada.
– A to, proszę łaski pani, tak było, że jak my tam z nieboszczką panią do owej Kanonicze wyciągli. to tam przy dworze było chłopczysko, niby do pasenia. Niedolelnie to jeszcze było, ze szesnaście lat może, chude, delikatne, bladawe, że to nie z chłopskiego stanu szło, tylko z takich Mazurów, co tam koloniami z dziada pradziada siedzą i do szlachty się piszą wszelaki oporządek inszy niż ten prosty naród mają, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich, czy w każdej najmniejszej rzeczy. Tak temu chłopakowi było Justyn, ale że na niego czeladź wołała po prostemu „Ustim”.
Z pół roku już ono chłopaczysko służyło przy dworze, kiedy mu matka, z onych Mazurów szlachcianka, od rodu, męża odbiegła i z dwojgiem dziatek małych do Cygana, co w trzeciej wsi kowalował, mieszkać poszła. Gdzie ona ta tego Cygana uznała, tego nie powiem, bo nie wiem; ale że okrutnie się w nim rozmiłowała, choć tam ludzie powiadali, że i nie było niczym, bo to Cygan jako Cygan, czarny na gębie, a jeszcze że był i dziobaty. Ano, jak się też to do nas doniosło, tak mego Ustima jakby z nóg ściął. To caluśki dzień, pani moja, w czeladni się nie pokazał, ani na południe. ani na kolację, tylko jak bydło przygnał, tak się rżnął o ziemię w oborze, kożuchem się z głową nakrył, musi płakał, bo się ono kożuszysko tylko na nim trzęsło, ale że głosu nic z siebie nie puścił. taką ambicję miał. Dopiero na drugie południe jeść przyszedł- To aż mnie coś przenikło, jakim na niego spojrzała, taki na twarzy bledziuśki był, taki zmizerowany, a te oczy to mu się tylko świeciły spode łba, choć ich ta wielce od miski nie podnosił. Ale co! A bo mu to dali spokojnie zjeść? Zara go ta obsiedli, zara prześmieszki, zara dogadywki, tak też rżnął łyżkę, zabrał się i poszedł. Wyleciałam za nim. wołam: „Ustim! Ustim!” Chciałam mu ta kawałek sera pódetknać na pocieszenie… Ale gdzie! Ani się obejrzał, tylko czapkę nacisnął, oczy pięścią zatkał i dalej do obory… I tak sumował, pani moja, więcej niż przez dwie niedziele; to wyschnął jak ta drzazga, sczerniał jak ta święta ziemia, a gadać to jakby zapomniał… Jednej niedzieli urwała się ona matka od swego Cygana i przyleciała do syna. Jak ją najrzał z daleka, tak wlazł na strych w słomę i siedzi. Chłopaki za nim: „Ustim! złaz do matki. Matka przyszła”. On nic. „Cyganicha przyszła!” – krzyknął któryś. On nic! Aż i ona matka do drabiny podeszła. „Justyś! – woła – Justyś, synku! A zleź ino! Niech cię moje oczy uwidzą!” On nic. Zapłakało sobie tedy ono kobiecisko, niech ją ta Bóg sądzi, położyło na szczebelku bułkę pszenną i parę jabłek dla syna, zabrało się i poszło. Pod wieczór dopiero chłopak ze strychu zlazł, bułkę i jabłka dzieciakom oddał, a sam jak się nie puści gościńcem, jak się nie rzuci na drogę, co nią matka odeszła, jak nie zacznie tę świętą ziemię całować, jak nie ryknie: „mamo! mamo!…”, to, pani moja, aż się wnętrzności przewracały w człowieku słuchający… Ano nic. Przeszedł znów tydzień, przeszedł drugi. Co ono chłopaczysko trochę porzeźwieje w sobie, to znów mu tam który oczy owym Cyganem wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po kątach płacze tak, że w tych łzach swoich umyć by się mógł. Oj, nie daj Boże takiego życia nikomu! A ona kowalicha równo musiała syna tego bardzo miłować, bo co i raz to do niego zabiegała, to mu płótniankę przyniosła, to nową koszulę, a to posilenie jakie…
Ale się z chłopakiem nigdy zobaczyć nie mogła, bo jak tylko zasłyszał, że matka, tak uciekał w ostatnie kąty, dziw, że się pod ziemię nie wkręcił. Dopieroż kiedy odeszła, to w pole jak zapomniały leciał i po swojemu wołał: „mamo! mamo!” A jedzenia, co przyniosła, to nigdy nie tknął, ani tego obleczenia na siebie nie brał… Obdarł się, obłachmanił, a nie brał. A ta żorota to go tak zjadła, zniszczyła, że chodził jak ten cień, sam sobie niepodobny, skóra tylko a kości. A te oczy to mu się tak świeciły, jak to próchno leśne. To insze chłopaki idą w święto do kościoła, a potem do karczmy na tańce albo w kręga grają, albo tam jakie niebądź przepowiadki gadają, a on nic. Ani jemu pacierz w głowie, ani kompanija, tylko się z tym swoim żalem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroniący. nijakiego pocieszenia nie szukający. Przychodziła matka – źle; przestała przychodzić – jeszcze gorzej. Ten cierń kolący więcej w sobie miazgi ma niżeli on ciała. Dziw, mu te kości skóry nie przebiją. Mocowało się tak ono chłopaczysko w sobie, mocowało, aż też pod jesień jakoś wzięło się i utopiło, nie mogący zwyciężyć tej swojej żałości.
Ano, dobyli go ta koniarki drągami z onej wody, zjechała komisyja, opisała, co i jak. i dobrze. Z pięć dni to ta było tego rejwachu, aż go też i pochowali na rozstaju pod lasem w nie święconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika, co sam sobie śmierć robi. Ino żem mu obrazik dała w ręce, żeby już tak całkiem bez Pana Jezusa z tego świata nie schodził, i w tę koszulę nową go oblekłam, co mu matka przyniosła i co jej za żywota nosić nie chciał. Ot. żal się Boże takiego pochowu! Mogiły mu też ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego obyczaju siaki taki naręcze chrustu przyniósł i cisnął. A dzieci, chłopaki, to gałęzie ciągały suche, to badyle wszelakie, co kto mógł. A nie opodal stał krzyż choleryczny, zwyczajnie jak na rozstaju, że tam mór kiedyś był i ludzie się od nagłej śmierci krzyżem warowali.
Przeżegnała się stara i znów szeptać pacierz zaczęła.
– A cóż matka?
– Matce to my ta nijakiego orędzia nie dawali. Nie przychodziła, to i nie
przychodziła. A co? Chora może, a może się już tak od onego nieboraka odbiła, że to do niej gadać nie chciał. Ano, wyszło tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogiła jak rosła, tak rosła. Kto do lasu albo i z lasu szedł, to każdy bodaj gałązkę, bodaj szyszkę dorzucił. Taki już tam obrządek ludzie mają. Aż też przyszły Zaduszki, niby te ich „Dziady”, co się w ten dzień po cmentarzach naród tamten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów…
Szli na one „Dziady” pańscy ze dworu, poszłam i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kupą się trzymać, broń Boże jakiego przestrachu.
A droga na cmentarz wypadała jak raz koło onego cholerycznego krzyża i onej Ustimowej mogiły. Dochodzim, patrzę, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadają, że Ustimowa duszę oczyścić trzeba. Ano, nie wiedziałam nic, jakie to oczyszczenie. Chrustu naniesiono tyle, że to więcej niż półstoże siana. A pod krzyżem na przydrożu dziad pacierz mówi głośno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obstąpili dokolusieńka, dzieciaków się też tam nabrało skądciś jak mrowia. A mnie zara coś tknęło. Tak pytam starego Neściora, co to będzie? Jeszczem przerzec nie zdążyła, a tu mi, pani moja, w oczach cości zaświeciło… Pojrzę ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa padła iskierka jedna, potem druga, zatrzeszczały badyle, spełgły w górę, jakby kto pióro osmalił. Dziad znów ognia krzesze, a modli się głosem… Lecą iskry w chrust, jak te ptaki złote, lecą, przelatują, chrustu się chwytają, a gdzie szczelinka jaka, tam się dobywa dym siny, gryzący… Trzeszczą gałęzie, tleją, zwijają się w sobie jakoby gadziny, skwierczą szyszki, smolna żywica syczy, kapie… Aż jak nie buchnie naraz całe płomienisko, jak nie ogarnie onej mogiły, jak się nie zaczną iskry siać, trzeszczeć, pryskać, jak nie wywalą się dymy czarnym słupem, aż pod samo niebo…
To, pani moja, drugi raz i chałupa się pali, a takiej łuny, takiego ognia nie ma. Pojrzę ja na on krzyż, w czerwieni cały stoi, a te rany Chrystusowe jakby żywe, a ten bok jakby krwawiący… A ludzie też czapki pozdejmowali, pacierz mówiący. Tak mnie zaraz ogarnęła taka żałość, taka skrucha, żem na kolana padła, jakby mi kto nogi podciął, i bić się w piersi zaczęłam. Boże, bądź miłościw grzesznej duszy jego! Boże, bądź milościw…
Wołam ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajać się za duszę onego chudziatka, a tu wrzask: Justyś! Justyś! Synku! Justyś! Patrzę ja, leci ona kowalicha nieboga, jakby ją wicher niósł, koszula na piersiach rozerwana. chustka z głowy spadła, ręce rozciągnięte… Na pożar leci wprost, na oną ognistą mogiłę synowska. Rozstąpili się ludzie, ten i ów szepce: „maty” – że to niby matka, więc jej przystęp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze: „Justyś! Justyś!” – jak się nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak się nie rzuci w ono płomienisko… Pani moja, żem ja tam trupem, patrząc na to, nie padła, to cud boski! Runęła tak jak ta kłoda – w sam środek ognia, w sam środek, jak ta powięź słomy… Zrobił się wrzask, krzyk; odciągnęli ją ta ludzie, zaczęli wodą z rowu lać, ale co… Głownia to już tylko była. Na twarzy, na rękach, na piersiach sczerniała jak sadze. Już tam w niej nie stało ani tchu… Tylko te nogi bose, niedogorzałe, co nimi te swoje dróżki odprawowała do syna. z daleka się bieliły… A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty. kiedy to już dobrze przygrzało, wypełznął żmij- rozciągnął się. skurczył, znów się rozciągnął, podniósł łba i do boru poszedł… Tak zara ludzie powiadali, że to on grzech przeklęty…
Takie to ja, pani moja, „Dziady” widziałam.
Podparła ręką stara zwiędłą swoja głowę i zaszeptała: „Wieczny odpoczynek”.

29 grudnia 2016 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Nowsze
Starsze

Pozostańmy w kontakcie

Facebook Twitter Instagram Youtube

Najnowsze czytanki

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Góra Kikineis

  • Jak modlitwa ochrania przed złodziejami

Reklama

Portal dla kobiet, przyszłych i obecnych mam


Całoroczne domki w Bieszczadach

Jak przygotować się do porodu?

Kategorie

  • Audiobooki (197)
  • Bajki i baśnie (236)
  • Fragmenty książek (45)
  • Inne (65)
    • Cytaty (26)
    • Dla dorosłych (7)
    • Polskie (7)
    • Przysłowia (2)
    • Zagadki (14)
    • Zagraniczne (2)
  • Okolicznościowe (39)
    • Boże Narodzenie (15)
    • Dzień babci (13)
    • Dzień dziadka (7)
    • Wielkanoc (7)
  • Piosenki i kołysanki (5)
  • Powieść (34)
  • Wiersze i wierszyki (424)
    • Rymowanki i wyliczanki (74)

Czytanki, Bajki, Opowiadania, Baśnie, Cytaty, Powiedzenia, Powieści, Wyliczanki, Kołysanki, Audiobooki to wszystko dla dzieci – do czytania, słuchania lub drukowania. Znane baśnie i bajki dla dzieci w każdym wieku – Andersena, braci Grimm i inne.

Kontakt

Masz jakieś czytanki, bajki, opowiadania, które chcesz zamieścić na naszej stronie? A może potrzebujesz abyśmy napisali coś specjalnie dla Ciebie? Jeśli tak, to wyślij do nas wiadomość:

Email:  kontakt@czytanki.pl

  • Facebook
  • Twitter
  • Instagram
  • Pinterest
  • Youtube

@2015 - 2025 - All Right Reserved. Realizacja: www.woh.group

Powiadomienie o plikach cookies: czytanki.pl korzysta z plików cookies. Pozostając na tej stronie, wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookies.Zamknij
Polityka prywatności i ciasteczka

Privacy Overview

This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary
Always Enabled
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Non-necessary
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
SAVE & ACCEPT
czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne