czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne
Józef Ignacy Kraszewski - "GARBUCHA" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

GARBUCHA

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Józef Ignacy Kraszewski

GARBUCHA

 

Któż nie zna a przynajmniej nie słyszał o tych ślicznych okolicach, które się zowią Ojcowem i Piaskową Skałą? Kraj to jest bardzo piękny, górzysty, gdzieniegdzie lasami okryty, strumieniami poprzeżynany i tak Bożą ręką na pociechę ludziom stworzony, że się go napatrzyć nie można. Teraz on dosyć jest zamieszkany, ożywiony i ludny, ale za bardzo dawnych czasów tylko rozbójnicy i różni ludziska w nim się ukrywali, którzy się obawiali siedzieć gdzieindziej, albo ustronia i ciszy potrzebowali, bo im z tem milej było. Za tych to bardzo dawnych czasów, w jednej pieczarze niedaleko Ojcowa, obrała była sobie mieszkanie staruszka, o której nikt nie wiedział skąd tu przyszła i jak się nazywa. Ludzie ją przezywali „Garbuchą“, dlatego, że się trzymała przygarbiona ze starości. Chodziła jednak żwawo, i z kijem w ręku z workiem na plecach obiegała całą tę okolicę, zachodziła do kościołów na modlitwę, do chat, w których chorym lekarstwa różne przynosiła. Twarz miała starą, pomarszczoną, żółtą, ale bardzo miłą i zawsze słodko uśmiechniętą. Szczególniej zaś lubiła dzieci i choć one się jej z początku obawiały, umiała je powoli oswajać z sobą, to im owoce przynosząc, to różne ciekawe opowiadając historyjki. Zachodziła równie do chat jak do dworów i wszędzie ją dobrze przyjmowano, bo była pobożną, a niektórzy nawet powiadali, że szczególne mieć musiała łaski u Boga, bo nietylko sama sobie radę dawała w najgorszym razie, ale i drugim była wielką pomocą. W parowie zarosłym gęsto drzewami, był rodzaj pieczary odwiecznej, którą wody może wymyły, albo sama ziemia rozpęknięta stworzyła na schronienie dla zwierząt i ludzi. Garbucha, gdy nie chodziła po świecie, mieszkała samotna w tej pieczarze. Trzeba się było do niej drapać po ścieżce stromej, gdzieniegdzie nakształt schodów wydeptanej. Otwór do środka prowadził mały, ten dawniej niemiał żadnego zamknięcia, aż litościwy jakiś chłopek, którego Garbucha uleczyła z choroby, zrobił jej z desek ladajako skleconych, rodzaj drzwi. Drugi pomógł do wygrzebania w ścianie okienka i przyniósł dwie szybki w drzewo oprawne, aby staruszka choć trochę światła miała. Ona sama, z pomocą może tych co do niej przychodzili po radę, w środku sobie pieczary zrobiła rodzaj chałupki… W jednym kącie mogła sobie czasem mały ogień nałożyć, bo dym szczeliną w górę wychodził i nie bardzo dokuczał; w drugim miała łóżeczko z suchych liści i garści słomy. Kamień, który tam od wieków leżał, służył za siedzenie, drugi zamiast stołu. Więcej Garbucha nie potrzebowała.
Przy ściance, naprzeciw okna i drzwiczek, był jakby rodzaj ołtarzyka, krzyż, wianki, obrazek Najświętszej Panny, kilka świętych, a pod niemi kamień, na którym staruszka modląc się klęczała.
Wychodząc z domu, nie potrzebowała na kłódkę zamykać ziemianki swojej, bo niktby się jej progu przestąpić nie ważył. Gdy pora była brzydka, na dworze zawieja, śnieżyca, plucha: stara całymi dniami siedziała zamknięta, żyła lada czem i modliła się na książkach, co dziwiło niemało wszystkich, że czytać i pisać bardzo dobrze umiała. Domyślano się z tego, że niegdyś w lepszym bycie musiała młodość spędzić.
O milę od tej pieczary, w której Garbucha mieszkała, stał naówczas dwór pański jednego kasztelana, przesiadującego najczęściej w Krakowie lub Warszawie. Żona jego tylko z maleńkim synkiem siedziała we dworze ze służbą liczną i dworem. Chłopak, a było mu imię Juluś, był bardzo ładny, roztropny, żwawy, od obojga rodziców ukochany i nicby mu zarzucić nie było można, gdyby nie śmieszna jakaś duma i wyobrażenie, że wszyscy ludzie którzy go otaczali, ledwie godni byli służyć i zbliżyć się do niego.
Może i pochlebcy dworscy co mu się kłaniali i pieścili go, winni byli temu, bo pani kasztelanowa przeciwnie pokory go uczyła i obchodzenie się z ludźmi niegrzeczne, strofowała mocno. Niewiele to pomogło. Juluś do siebie nikomu zbliżyć się nie pozwolił, nie dając mu odczuć wyższości swojej.
Jednego razu Garbucha, która częściej do tego dworu zachodziła, niż gdzieindziej, a było to na wiosnę jakoś, przywlokła się do ganku, i choć ją tu zaraz nakarmiono i obdarzono, kręciła się, jak mówiła, chcąc ładnego paniczyka zobaczyć i pokłonić mu się. Bartek wyrostek, który mu posługiwał, pobiegł dać znać Julusiowi. Ten, coby miał być wdzięczen i ucieszyć się z tego, rozgniewał się, że stara jakaś żebraczka tak poufale się o niego dopytywała. Wybiegł zaraz do ganku, a gdy Garbucha chciała za brzeg sukienki wziąwszy pocałować ją, wyrwał się jej, fukając niegrzecznie: — „A ty stara jakaś, jak ty śmiesz mnie się dotykać!“
Usłyszawszy to stara, podniosła głowę i Juluś zobaczył jak jej łzy z oczów pociekły. Zmieszał się, pomiarkował, ale Garbucha nic nie mówiąc, do bramy pospieszyła i znikła.
Niektórzy ze sług pochwalali ten postępek panicza, drudzy siedzieli markotni z oczyma spuszczonemi ale widać było, że im się to nie podobało. Matka o tym wypadku nic nie wiedziała wcale. Julusiowi jako jedynakowi pozwalano wiele, a gdy czasem kasztelanowa do Krakowa pojechała, zostawiwszy go z dyrektorem i ze służbą, chłopiec dokazywał bez miary. Jednego tedy dnia letniego, gdy matki nie było, Juluś sam z Bartkiem, maleńką strzelbeczkę wziąwszy, wybiegł w lasy poblizkie. Bartek bojaźliwszy napróżno go chciał wstrzymywać, Juluś puścił się odważnie w głąb zarośli, a że mu się kraska nastraszyła na krzaku, do której chciał strzelić i zrywała się ciągle daleko, idąc za nią zabłąkał się… Bartka też zgubił. Gdy się opatrzył i bać zaczął, już ani drogi ani głosu ludzkiego koło niego widać nic słychać nie było.
Juluś choć dosyć odważny, zapomniał o krasce i począł szukać ścieżki, lecz im się niecierpliwie kręcił, tem bardziej błąkał.
Słońce piekło z góry, bo już było z południa, jeść mu się chciało, zmęczonym się czuł, na płacz mu się zbierało… Zrywał się, siadał, hukał, klaskał, nic nie pomagało. Okolica już była nieznajoma, coraz większe góry i parowy, dziko, bezludno i straszno.
Spuszczając się w dół, drapiąc na wierzchołki, kręcąc w prawo i lewo, Juluś w końcu nie wiedział już nawet, w której stronie szukać miał dworu. Na jego hukanie wreszcie głos się jakiś odezwał, a po chwili krzaki zaszeleściły i ukazał się mężczyzna z brodą czarną, ogromny, straszny, który Julusia zobaczywszy, począł się śmiać.
Porwawszy się na nogi, chłopak co żywiej po swojemu dumnie i rozkazująco odezwał się do niego, że jest synem kasztelana, żeby go zaraz do dworu odprowadzono, gdzie nagrodę za to dadzą; zbój z brodą nic na to nie zważając śmiał się.
— Jesteś synem kasztelana, — odezwał się w końcu, — a to dobrze weźmiemy okup za waszeci, a że o tobie ludzie powiadają, że się z nimi obchodzisz ostro i wysoko zadzierasz głowinę, z kilka dni pobędziesz u nas na nauce; nie zawadzi, gdy drewka i wodę nauczysz się nosić i starszych słuchać. To mówiąc zbój Julusiowi pokazał drogę, którą miał iść i rzekł:
— Ruszaj!
Juluś zaczął się odgrażać i chciał na ziemię położyć się, zbój wziął go na ręce gwałtem i poniósł kilka kroków, kazał milczeć i powtórzył: „Ruszaj!“ Nie było sposobu, musiał słuchać. Szli tak długo, gdy zbój w ostatku zatrzymał się pod górą, ogromny kamień odwalił i Julusia do pieczary zamknął.
Tu oprócz niego znalazło się kilku jeszcze rozbójników, którzy Julusiowi nic wprawdzie złego nie zrobili, ale się nim posługiwali i tego dnia i następnych, pędzali go, szydzili sobie, tak, że nieborak ze strachu i z tej męki o mało nie zachorował. Przyzwyczajony do wygód, musiał spać na gołej ziemi, jeść suchy chleb i wodę ze źródła nosić i ogień zakładać. Cała pociecha jego była teraz w modlitwie, a gdy wieczorem pacierz odmawiał, przyszło mu na myśl, iż go Pan Bóg tak pokarał za to, że się obszedł niemiłosiernie z ową staruszką Garbuchą. Postanowił sobie w tem nieszczęściu, jeśli Pan Bóg da się wyzwolić od zbójców, dla wszystkich ludzi być uprzejmym i dobrym.
Tymczasem po zbłąkaniu się Julusia, kasztelan i matka na całą okolicę rozesłali ludzi, aby go szukali; ale zbójcy, którzy o tem wiedzieli, śmiali się z tego, bo w kryjówce swej byli bezpieczni. Jeden tylko z nich do Garbuchy poszedł nocą i powiedział jej, aby ona do dworu szła i okup im przyniosła, a oni chłopca wydadzą. Tak się też i stało. Nocą dnia następnego zbój okup odebrał i Julusia odartego, bladego, wystraszonego, przed drzwiami chaty Garbuchy zostawił, a sam umknął.
Juluś do dawnego nie był podobny i o mało że w ręce staruchy nie całował, ale teraz ona z daleka się od niego trzymała i widać po niej było, że pamiętała łzy swoje. Nakarmiła go, napoiła, położyła spocząć na swem posłaniu, lecz nie zbliżyła się i półsłówkami odpowiadała tylko. Wkrótce potem nadjechali ludzie i matka, aby zabrać Julusia, i radość była wielka dla wszystkich, ale on sam smutny był, czując, że mu staruszka nie przebaczyła.
Po tym wypadku zmienił się bardzo chłopiec i wyszło mu nieszczęście na dobre, bo dla ludzi był wcale innym.
Rok potem jakoś upłynął, gdy raz późnym wieczorem kobieta z pobliskiej wioski przyniosła kasztelanowej list, a raczej kawałek papieru niewyraźnie zapisanego. Przeczytawszy go, z ogromnym płaczem i krzykiem zerwała się matka Julusia, wołając koni i ludzi…
Nie można było zrozumieć co się stało; kasztelan właśnie nadjechał z Krakowa i oboje, Julusia z sobą wziąwszy, natychmiast, mimo, że mrok zapadł, udali się w góry, ku temu miejscu, gdzie Garbucha przebywała.
Gdy do ziemianki jej przyszli był tam już ksiądz i staruszka umierająca ostatnie odmawiała modlitwy…
Zdziwił się Juluś niezmiernie, zobaczywszy matkę swoją klęczącą u łóżka Garbuchy, i całującą jej rękę…
Garbucha ta bowiem, która była matką kasztelanowej, z wielkiej pobożności i pokory, naprzód do klasztoru odległego się zamknęła, aby Bogu służyć, potem dobrowolnie została pustelnicą, aby jeszcze cięższem życiem zapracować sobie zbawienie. I Juluś dopiero teraz zrozumiał, dlaczego staruszce łzy pociekły z oczów, gdy się do babki rodzonej odezwał tak zuchwale. Odtąd też każdą starość szanował i dla wszystkich, najbiedniejszych ludzi, był miłosiernym i uprzejmym.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Józef Ignacy Kraszewski - "BOŻE DARY" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

Boże dary

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Józef Ignacy Kraszewski

BOŻE DARY

 

Drogież to, drogie te lata wasze, moje dzieci kochane, choć wam tak pilno pożegnać się z niemi choć tak wam, jak każdemu z nas, serce bije na myśl zrzucenia sukienek i wyswobodzenia, aby samym pójść na szeroki Boży świat, kosztować wszystkiego i zapoznać się ze wszystkiem, na co zazdrośnie z okna rodzicielskiego domu patrzycie!
Ale gdybyście wiedzieli, jak później do siwego włosa, człowiek tęskni i żałuje tych dni, które dla was tak pomalutku się wloką; jak mu drogie te łzy nawet, które wylał będąc dzieckiem, słodsze od niejednego, późniejszego uśmiechu…
Dzieci! wy mnie może nie uwierzycie… ale tyle to szczęścia w życiu co lat młodych i dni jasnych zarania!…
Z kolebki wychodzimy owiani jeszcze tchem niebieskim, pod wrażeniem snów zaświatowych i przynosim z sobą w duszy zapas na całe życie.
Pomyślcie tylko… spojrzyjcie w koło, jak się wam pięknie wydaje świat w blasku tego, coście z sobą z nieba przynieśli… Jak wam bije serce do wszystkiego co piękne i poczciwe, jak nie wierzycie co złe nawet!
Otóż nie spieszcie się do naszej starości i smutków; zostańcie przy waszem weselu i wierze; wasz świat jest prawdziwym światem; nasz, cieniem jego i szkieletem; my starsi, to tyleśmy tylko coś warci, o ile nam się udało ze skarbów młodości uratować cząsteczkę…
Ażebym was przekonał, że prawdę mówię, powiem wam o tem bajeczkę… Bajka, to dla niektórych zabawka, ale jak się nad nią pomyśli na dnie jej zawsze znajdzie się ziarnko nauki.
Wiecie to, że niektórym świątobliwym ludziom dano jest dalej iść niż ziemia i wędrować w te kraje, do których duszom tylko iść wolno i to wybranym. Otóż był raz taki staruszek, bardzo zacny i święty, który żył we Włoszech.
Włochy, jak wiecie, są ślicznym krajem, który oblewa morze błękitne, stroją góry przecudne i ocieniają pomarańcze, laury i cytryny… Ów staruszek żył w jednem z miast włoskich najpiękniejszych, we Florencji, mieście kwiatów, a przepędziwszy młodość z szablą, wiek późniejszy przy uprawie roli, gdy bardzo zaniemógł, począł pragnąć spoczynku i tak sobie postanowił, że chodzić będzie, modlić się, myśleć o Bogu i nauczać maluczkich.
Wziąwszy więc kij w rękę, — wędrował sobie od wioski do wioski, powoli. A gdzie stanął, to dzieci zgromadziwszy koło siebie, rozprawiał i opowiadał im różne ciekawe dzieje i piękne rzeczy. A że to tam ciepło i jasno i pogodnie, a kraj ludny i zamieszkany, chodził sobie powoli i spędzał godziny bardzo wesoło, bo mu nigdy na schronieniu, posiłku i słuchaczach nie brakło. Ale bywały na niego takie dnie, że jak się zamyślił, jak się zadumał, to cały dzień na spiece nieruchomy przesiedział, słowa do nikogo nie mówiąc i kiedy mu to odeszło, jakby się z głębokiego snu przebudził.
Pytali go wówczas, co mu było? ale odpowiedzieć nie chciał, zbywał tylko, lub uśmiechał się i wstydził, składając na jakąś chorobę. A nie była to choroba, bo gdyby bolał, toby potem znać to było na nim, zaś przeciwnie, weselszy i z jaśniejszą twarzą się przechadzał, i po takiem zachwyceniu wstawał rzeźwiejszy daleko, z nierównie jaśniejszą twarzą i jakby upojony…
Nikomu jednak nie powiedział co mu było… aż go raz dzieci napadły i jak zaczęły prosić, całować, uśmiechać się a dopytywać, tak popatrzywszy wkoło, żeby czasem ich kto nie podsłuchał, przemówił do nich następnie:
Jednego razu, gdy w zachwyceniu duszą został porwany na drugi, świat, wcisnął się przez drzwi przymknięte do samego nieba.
Była to właśnie chwila, gdy sam Pan Bóg wyprawiał stamtąd młodziuchne duszyczki na pielgrzymkę życia, błogosławiąc je na drogę. Każdej z nich zawieszał torbeczkę z różnymi darami… ale staruszek dojrzeć nie mógł co się tam w nich znajdowało, bo choć bardzo święty, ale oczyma świeżo z ziemi przeniesionemi pochwycić ich nie mógł.
Szczęściem, stojący u drzwi jakiś święty mąż widząc ciekawość staruszka, zbliżył się doń i zapytał: czyby chciał widzieć co się w owych torebkach znajduje?
— O! i bardzo!
— Wiedz więc — rzekł święty — że żadna dusza nie wychodzi stąd bez darów niebieskich, którymi szczodrą dłonią sam Pan Bóg je uposaża, ale wszystkie potem powracając nazad, muszą zdać ścisły rachunek ze skarbu im powierzonego.
Spojrzyj tylko, dodał święty, przez to okienko, którem widać drogę ziemską i idące po niej duszyczki, co się to z temi niebieskiemi torebkami dzieje! — Staruszek, że był bardzo ciekawy takich rzeczy, głowę wychylił przez okienko i spojrzał… Gościńcem szły tysiące duszyczek z torebkami na piersiach pełnemi… a szlak był ich pełen i mrowiło się tego niezmiernie mnóstwo… Nierychło rozpatrzył się stary w tym tłumie, ale powoli okiem poszedł za jedną, potem za drugą duszą i rozpoznał jak się to dary Boże marnują. Jedni szli śpiewając i rozsypywali je po drodze przez nieuwagę, — drudzy padali nie spojrzawszy pod nogi i rozrzucali co mieli w torebce, innym zabiegali drogę filuci i za lada cacko wyfrymarczali najdroższe zapasy życia… a mało bardzo było takich, coby donieśli do mety, co im Bóg dał, całe lub pomnożone. Najczęściej odarty i nagi przychodził człowiek do kresu i dopiero u drzwi niebieskich spostrzegł, że próżną niósł torebkę. Byli i tacy, co chronili całą spuściznę swą, ale gdy przyszli nazad do porachunku, pytano ich, czemu z Bożych darów nie korzystali i nie pomnożyli ich pracą?
Niektórzy zamiast brylantów niebieskich, wracali z torebką błota i piasku… inni z nalaną łzami gorzkiemi i żalem… Ale tych staruszek Ojciec niebieski do serca przytulał, bo łzy i żal warte były drogich kamieni. Patrzał się tak a patrzał staruszek i byłby tam nie wiem jak długo pozostał, taki był widok cudny tych ziemskich pielgrzymów w białych z początku sukienkach, które się brukały, prały we łzach i znów świeciły i znowu czerniały… gdyby święty ów nie odciągnął go od okienka.
Zdawało się mu, jakby ze snu się przebudził i znalazł się znowu na tym kamieniu, na którym siedział przy drodze.
Ale pamięć tego widzenia przez całe się w nim nie zatarła życie; przypomniał sobie potem z czem wyszedł na pielgrzymkę życia i z czem z niej powinien powrócić; zbierał to, co utracił; pomnażał co zebrał, a gdy przyszedł do rachunku, pewnie łzą żalu poczciwą resztę torebki dopełnił.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Józef Ignacy Kraszewski - "Bajka o kurce i kogutku" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

Bajka o kurce i kogutku

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Józef Ignacy Kraszewski

Bajka o kurce i kogutku

 

Nie wiem, gdzie i kiedy był sobie dawniej kogutek i kurka, oboje młodzi i piękni oboje. Nie dziw też, że się serdecznie kochali. A choć kogut tyle miał żon, ile widział kur przed sobą, jednak na jakiś czas przywiązał się do tej tylko srokatej kurki. Piękna była kurka, ale jak niejedna z kobiet pokrywała ślicznymi połyskującymi piórkami brzydkie wewnątrz serce i duszę. Była ona tak żywa i płocha, jakby dzisiejsza mieszczka, popędliwa jak wiele żon, głupia i szczebiotliwa jak wiele dziewczyn, które kwoczkami nazywamy, a co najwięcej: żarłoczna i łakoma.

Kogut starając się, aby go polubiła, nie odstępował jej na krok i cały dzień musiał znosić dla niej, co tylko mógł do jedzenia znaleźć gdzie i porwać smacznego. Głodniał i sechł biedny kogut z miłości i trudu, a kura tłuściała coraz okrągłej, szczebiotała coraz głośniej. Jednego pięknego ranka, kiedy słońce świeciło, a niebo było czyste, poprosiła kurka koguta, aby jej towarzyszył do lasku na orzechy.

Jak przyszli do lasu, kogut wlazł na leszczynę, zaczął trząść drzewem i wiele natrząsł pięknych i dojrzałych orzechów. Głodny był i sam chciał się także pożywić przy tym zdarzeniu, ale jejmość pani kurka, co tylko upadło, chwytała prędko i łykała, łykała łakoma, żeby się kogutowi nic nie zostało. A kogut trząsł ciągle, sądząc, że jak się naje, zostawi przecie na ziemi i dla niego kilka orzechów. Na próżno się nieborak mordował i potniał. Kura jadła i nic nie zostawiała. Wtem orzech jeden większy, gdy łykała, uwiązł jej w gardle wąziuchnym, zakrztusiła się, udławiła i padła, o ziemię trzepiocząc skrzydełkami. Kogut piorunem zleciał z drzewa i przypadł do niej. Leżała bez ducha, wyciągnięte miała śliczne żółte nóżki i zdychać się zdawała. Żal chwycił koguta za serce, chciał ratować ją — nie można było inaczej jak wodą. Wody nie było w lasku ani kropli, trzeba iść było do morza. Poczciwy kogut pobiegł do morza, biegł, biegł i przybył.

— Morze, morze! — zawołał żałośliwym głosem, przyszedłszy. — Daj wody!

— Komu wody? — odezwało się morze zielone ogromnym głosem.

— Mojej kurce wody, kurka leży wedle drogi, ledwie tchnie.

— A w cóż dam ci wody?

— W co wody? — odezwał się zafrasowany kogut. — Dalipan, anim o tym pomyślał biegnąc.

— Tak to wy zawsze, młokosy, robicie — odezwało się morze. — Sami nie wiedząc, czego wam potrzeba. Idź, poproś wieprza, niech ci kła pożyczy, nabierzesz w kieł wody i zaniesiesz.

Kogut pobiegł znowu prędko. Przychodzi do wieprza. Wieprz wylęgał się na barłogu do góry brzuchem, bo słońce świeciło mu i grzało. Kogutek, przybiegłszy, ukłonił mu się po francusku i odezwał:

— Bądź, waszmość, łaskaw pożyczyć mi kła na parę minut.

— Ja, kła? — odezwał się wieprz, ponuro mrucząc. — Ja, kła? Ja, kła? Cóż to znowu? Za co, na co, po co ja mam waszmości kła pożyczać? Oto także!

— Ach, zmiłuj się! — przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżej. — Tylko sobie w nim wody przyniosę.

— Komu wody? — odezwał się wieprz.

— Kurce wody — rzekł z westchnieniem przychodzień. — Kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.

— A na cóż się było dławić? — odezwał się wieprz. — Idź no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.

— Ach, zmiłuj się!

— Nic darmo — odezwał się wieprz. — Nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idź do dębu po żołędzie.

Kogut pobiegł prędko, prędko — przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie, stojąc wśród lasu, i nie widział nawet, patrząc się dumnie w niebo jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.

Kogutek, wskoczywszy na najbliższą gałąź, zaczął go prosić o żołędzie.

— Na co ci żołędzie? — rzekł dąb.

— Oj, to bardzo długo gadać o tym! — rzekł kogut. — Ale proszę o niewiele, czy mi pożałujesz?

— Muszę naprzód wiedzieć, na co ci ich potrzeba.

— Mnie śpieszno! — zawołał kogut. — Żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła, póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.

— Dam ci kilka żołędzi — odezwał się dąb — ale nic darmo. Pójdź stąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.

— A na co waszmości łyka?

— A tobie co do tego, drobne stworzenie? — ofuknął się dąb. — Tak chcę i koniec!

Kogutek reszty nie słyszał, bo już był w drodze i zbliżał się do lipy. Skoczył na gałąź i pokornie o łyka prosił.

Lipa była w złym humorze, wiatr jej w nocy ze złości gałęzie połamał, skrzywiwszy się więc odpowiedziała:

— Na co ci łyka?

— Zmiłuj się, nie pytaj o to! — rzekł kogut. — Strasznie bym wiele rzeczy musiał ci tłumaczyć, a mnie tak pilno.

— Musisz wprzódy opowiedzieć — odpowiedziała lipa i kogut znowu zaczął swoją opowieść.

— Kiedy tak — odezwała się lipa — uważam, że nikt ci darmo nic nie daje. Idźże, waszeć, do krowy po mleko dla mnie, jeżeli chcesz łyk dostać.

— Na cóż jejmości mleko?

— A dąb na co łyk potrzebuje? — zawołała lipa. — Nic darmo, nic darmo!

Znowu leciał kogutek prędko, prędko przez łąkę, przez płot, aż do obory, w której stała krowa depcząc pod nogami słomę. Kogut siadł na żłobie i zaczął się kłaniać nisko.

— Prosiłbym o odrobinę mleka — rzekł cicho.

— Na co tobie mleka, wszak ty go nie pijesz? — zapytała krowa. Kogut rad nierad musiał znowu opowiadać z końca w koniec całą swoją historię drżąc, aby się z pomocą kurze nie spóźnił.

— Nic darmo! — zawołała krowa, — Przynieś mi wprzódy siana od kosiarzy.

— Ach, na co ci to siano? — zawołał kogutek. — Na co ci to siano? Zaraz ci go pastuch przyniesie.

— Nic darmo — powtórzyła krowa. — Miałaćbym być głupszą od innych i nie korzystać z tego zdarzenia? Przynieś siana.

„Skąd jej wziąć tego siana?” — pomyślał kogut i pobiegł zmordowany na łąkę. Na łące stali kosiarze i kosili siano; kogut zbliżył się do pierwszego prosząc o odrobinę siana.

— Na co ci siana? — odezwał się kosiarz stary.

Kogutek trzepiocząc skrzydłami wymawiał się bardzo usilnie od opowiadania historii, bo wiedział, że coraz później się robi, że słońce połowę już drogi swojej ubiegło — ale nie było ratunku. Człowiek od innych stworzeń okrutniejszym był jeszcze i ze śmiechem szyderskim słuchał opowiadania koguta, a nareszcie się odezwał.

— Nic darmo, mój mały, idź do panny Małgorzaty, niech nam da sera, a my za to damy ci trochę siana.

Kogutek zaczął się kłaniać i prosić, żeby go już dalej nie posyłano, kosiarze śmiać się zaczęli, kogutek pobiegł do panny. Panna szyła w krosnach, gdy przybiegł, a koło niej siedział jakiś wysoki drab, który się jej uśmiechał. Przyszedłszy ukłonił się i zaczął prosić o kawałek sera. Panna spojrzała na niego z politowaniem i uważając, że był na pozór dość tłusty, prosiła go, czy nie może pozwolić się zarżnąć. On w płacz.

Tymczasem panna zapatrzywszy się na chłopca upuściła igiełkę, którą szyła, na ziemię.

Chłopiec schylił się szukać, ale nie mógł znaleźć długo, bo schyliwszy się nie patrzał na igłę, ale na pannę Małgorzatę. Jeśli mi znajdziesz igiełkę — rzekła panna do koguta — dam ci sera, ale na co ci ser?

Kogutek nie śmiał się nawet wymawiać i znowu zaczął płaczliwie całą powieść opowiadać, a panna z chłopcem słuchając śmieli się do rozpuku z jego miłości ku żonie i z jego frasunku.

Po długiej męce znalazł nareszcie kogut igłę i uradował się, jak gdyby go z rożna zdjęto. Panna dała kawałeczek sera, zaniósł ser kosiarzom, dali mu siana. Siano zaniósł krowie, dała mu mleka. Mleko zaniósł lipie, lipa dała łyka. Łyko złożył u dębu, dąb strząsnął kilka żołędzi. Z żołędziami poszedł do wieprza po kieł. Leciał jak mógł nóżkami i skrzydłami, lecz już słońce zniżało się ku zachodowi. Wieprz kła pożyczył, przyszedł do morza, morze dało wody i kogut, trzepiocząc się i podskakując z niespokojności, pobiegł do leszczyny.

Przyszedł z wodą — ale kurka już nie żyła.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Józef Ignacy Kraszewski - "Podróż po mojéj szkatułce" - czytanki.pl
Fragmenty książek

Podróż po mojej szkatułce

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Józef Ignacy Kraszewski

Podróż po mojéj szkatułce.

(DZIWACTWO).

Kędy spojrzysz — rudera, pustki i zniszczenie.
Mickiewicz.

Zajrzałem do mojéj szkatułki!… Ach ileż wspomnień razem uderzyło mnie jak piorun za jéj otwarciem!! To pismo mojéj lubéj! to jéj włosy — to pamiątka od matki — to od ojca pamiątka — to siostr życzliwe wyrazy — to szczęśliwych lat młodości przypominki!
O! mój Boże, te włosy zwinięte w przezroczystym papierze, ucięte z jéj cudnego warkocza, ileż wspomnień uśpionych w mojém sercu wzbudziły. Jéj niéma… wilgotna ziemia pożarła ciało, które ludzie pożerali dawniéj oczyma — a reszta tych włosów służy dziś za poduszkę spróchniałéj czaszce jéj głowy!… A dusza! dusza uleciała jak ptak, który się na wolność wyrywa, kiedy się klatka rozbije!
I ja sercem w niebo lecąc za tobą, długo jeszcze robak mizerny po brudnéj ziemi czołgać się będę… póki… ach! .. i moja klatka wieki trwać nie może!!
Oto list — samém szczęściem oddycha — list pisany w czasach, kiedy młodsze serce i głowa wznosiły się dumnie, nie przeczuwając cierpień ciężaru, jakie nań spaść mogą. Teraz — co za odmiana! ja jutro będę tułaczem — wygnańcem — jutro te usta wydadzą głos na próżno… ten głos, jak hieroglif umarły, nie dojdzie do serca tych, którzy mnie będą otaczali… Oni obcy językowi memu i cierpieniom, słuchać będą mowy jak szmeru liści niezrozumiałego i śmiechem szyderskim w smutku pocieszać. Teraz za grobem nadzieje! Świat w marzeniach — ojciec — matka — przyjaciele — tylko wspomnienia!
Oto kartka z Wertera!… Był czas, kiedym się śmiał z niego, jak bankier, kiedy przed jego kantorem przechodzi ubogi… dziś może płakałbym nad nim. — Cierpienie litościwszym robi — chociaż Werter sam sobie był przyczyną cierpień — na cóż żądał za wiele?…
A to co? to rysunek — to widok naszego domu i ogródka… spokojny kątek… ciche gniazdko… do którego burza nie zagląda… ach! czemuż tam nie jestem! czemuż na zawsze być nie mogę! Taż sama ławeczka… ten dom… ogród… i okno mego spokojnego pokoiku i grzęda moich kwiatów — i sadzawka otoczona wyniosłemi topolami — i kamień pod drzewem, gdziem często siadał dumać wpatrując się w pogodne niebo i księżyc wschodzący.
List matki — tego czytać nie będę… boleść przypomnienia mnieby zabiła!
I ty smętarny Youngu w téj szkatułce? dobre wybrałeś miejsce… o! moje serce dawno stało się rolą, na któréj weselsze nad twoje myśli nie schodzą!
Oto bilet z teatru… a na nim ręką jéj wpięte zwiędłe listki kwiatka, który ją przeżył… Pamiątką być miał kwiatek. Czyż myślała, dając go, że kiedy nań spojrzę, nie ją, ale grób przypominać będę!…
Smutny flecik, niegdyś towarzysz naszych wieczornych przejażdżek po jeziorze… leży milczący i głuchy… niech do szczęśliwszych czasów śpią w nim obumarłe tony… w tych murach źleby się odbiła piosneczka… któréj tak mile towarzyszył niegdyś wieczorny szmer rozmawiającego z brzegami jeziora.
To imionnik! śpiżarnia papierowych przyjaciół!… życzenia… obrazki… zaklęcia i rady… wszystko pisały ręce… gdzież serce pisało?… ach! w jedném tylko miejscu… dwie litery… tylko dwie — ale one więcéj mi mówią, niż na urząd robione pochwały i oświadczenia dwustrofowe!!…
Jeszcze w głębi… widzę poszarpany tiulu od maski kawałek… a na nim krzyżyk, który zdarłem z piersi, kiedym raz pierwszy musiał się użalić, że niebo w téj piersi posiało moich cierpień nasiona… Odtąd nie włożyłem krzyżyka… na pierś boleścią rozdartą — lecz kiedy będzie tak zimna, jak była kiedyś… gdym był dziecięciem.., kiedy będzie iść do grobu z zasklepionemi ranami… wówczas — niech i on z nią idzie… jako pamiątka młodości i szczęścia… jak przepowiednia przyszłego pokoju!!

Grudzień 1831 r.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Józef Ignacy Kraszewski - "Wieczór czyli przypadki peruki" - czytanki.pl
Fragmenty książek

Wieczór czyli przypadki peruki

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Józef Ignacy Kraszewski

Wieczór czyli przypadki peruki

Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.
Wyszkowski.

— Zapalajcie świéce — mówił pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. — Lichtarze stawić rzadko, to lepiéj oświeca, a przytém oszczędniéj. Ten stolik umieścić w kąciku, krzesła w półkole.
— I, nie kole! — odpowiedział sługa — to owszem bardzo miękkie krzesła.
— Ja ci mówię, ustawić w pół koła.
— Rozumiem, panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? tak, jak garki koło komina.
— Koło komina! a to co innego — odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła koło komina, gdy pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burzą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.
— Już to, dobrodzieju — rzekł, namyśliwszy się potém stary sługa — któryś z nas dwóch musiał się pokropić; bo albo pan mówi bez sensu, albo ja nie mam sensu do zrozumienia. Bóg wié, co mi tam pan dysponuje, i kole i nie kole i koło ściany i koło komina; a co zrobisz, to źle. Już chyba jegomość będzie łaskaw, pozwoli mi pójść spać, bo mi się we łbie kręci, jakgdybym się upił.
— Marnotrawca! — zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem pan Talarko — idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! — mówił potém gospodarz do siebie — ręczę, iż go pan Mączka upoił, kiedy chodził prosić go do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Hej! komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale nieszczęśliwy z synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo.
— Witam! witam! — rzekł potém do wchodzącego wysmukłego panicza.
— Jak się pan miewa! cóż to? widzę, jeszcze nikogo niéma?
— Niedługo, mam nadzieję, iż się schodzić zaczną; posłuchaj-no pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?
— Tak! ktoś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie.
To mówiąc ów szarmant, wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w źwierciadło, a pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, perukę, guziczki u kamizelki, dewizki i zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świécę i udawał wielce zatrudnionego.
— Trzeba — myślał sobie w duchu — udawać coś większego niż zazwyczaj; ten kto wydaje wieczory, ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale… ale.. nuż się tém goście obrażą? — myślał znowu. — O nie! owszem kontenci, że od tak wysokiego i bogatego człowieka, jakim ja jestem, mają honor być zaproszeni na tańcujący wieczór! Nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za niegrzeczny kawaler z tego… fi! rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham? tak, kocham, serdecznie miłuję. Jéj ojciec niezły ma mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba być grzecznym, trzeba być bardzo nadskakującym, panie Talarko! — Tak mówił gospodarz sam do siebie i mile do wchodzących gości się uśmiechał.
Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani téż moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom. Nie myślę więc przerywać uwagi opisem przybyłych gości. Ze wszystkich osób, zgromadzonych w sali, najwięcéj hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma już panna Benigna, o któréj myślał, jak to mówią, pan Talarko.
Miała ona tego wieczora ubiór cale piękny i modny; włosy jéj długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi; kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jéj ręku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w piekarskim sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? Nic w tém niéma szczególnego, bo zasady i sposób myślenia pana Mączki wszystko wytłómaczyć potrafią. Zacny ten piekarz chciał, żeby w domu była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niéj wielkiéj pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego, że panna Benigna miała szal kaszmirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a pan Talarko, który przed piętnastą laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego, poruszające się tam i sam, zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie, i od pół godziny stanąwszy w pierwszéj pozycyi, mocno ściskał rękę obranéj panny.
Zabrzmiała kapela; z zapałem w środek koła rzucił się gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go choć raz w życiu widział tańcującego, — ręczę, do śmierci-by nie zapomniał; głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie; a ręką, wlewo i prawo, kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżéj stojącym nosom i głowom. Przytomni powiadają, iż żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza były przepowiednią strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują, że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą, nic się nie stało, a pan Talarko był zupełnie kontent z siebie. W drugiéj, gdy ogień życia prędzéj popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniéj, coraz silniéj cały jego korpus się poruszał; peruka spadła pod nogi panny Benigny i omało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki.
Zagrzany tańcem, winem i radością, nie czuł gospodarz, iż głowa jego pozostała bez ochrony, łysa i połyskująca, kończył daléj figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją ze śmiechem przytomnych, a peruka po gładkiéj posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących.
Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.
Pan Talarko starannie do téj pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie: do jakiego więc stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając źwierciadło, ujrzał w niém postać swoję, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą. W pierwszym gniewu zapale miał już straszne na ustach przekleństwo, i pięść na stłuczenie nieprzyjaznéj tafii zwróconą; ale go od tego przytomność wielu osób wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, musiała leżéć jego zguba. Udawał, że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku dwa pieski szarpiące drogą, fryzowaną perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść, ha! a nie pójdziesz! — mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano.
Piesek odwrócił się, pokazał zęby i darł daléj. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie.
— Otóż to pożytek wieczorów — myślał zasmucony gospodarz — koszt, wydatek, wstyd i nic więcéj.
— Pójdź tu, Filon tu! — dał się słyszéć głos w blizkości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającéj.
— Niech się sobie bawi! — rzekł drżącym głosem.
— Ach! — zawołała czule pani eksaktorowa — on podobno coś psuje.
— Ej nie — odparł gospodarz, nie chcąc na śmiech peruki wystawić — niech się bawi.
— Filon! pójdź tu! Filuś — i Filon wybiegł podskakując z za krzesła, z peruką w zębach.
— Co ja widzę! — rzekła z tragicznym przestrachem pani eksaktorowa — on psuje czyjąś perukę!
— Perukę! — mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia — bodajby licho, ciebie i twego psa i peruki i wieczory!
Są niektóre tak upartéj natury stworzenia, że niełatwo dadzą sobie odebrać to, co się im raz w pyszczek dostanie, a z tego rodzaju było pieścidełko pani eksaktorowéj. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Pani jego równie upartego musiała być humoru, bo za nim pobiegła; mąż jéj, chcąc się dowiedziéć, o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za eksaktorem, za nim pogonił się gagatek, kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki troskliwe i lękliwe niańki, a ciekawi, których, chwała Bogu, nigdy na świecie nie brakło, dopełnili rzędu, i cała ta procesya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem wkoło pokojów obiegać zaczęła.
Jestto pewną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tém prędzéj uciekają, im kto lepiéj goni, i Filuś téż miał dobre nogi, i zmykał jak najęty.
— Łapaj! goń! — krzyczano zewsząd, wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło.
Ale los uparty, nie wyczerpał był jeszcze wszystkich ciosów, któremi miał starego skępca obsypać; postanowił jeszcze jednego zrobić figla, a że jest słownym, więc swego dokonał. Na drodze tych gonitw, stał piękny stolik mahoniowy, na nim dwie świéce i cały porządek do herbaty. W tłumie i zamięszaniu, trącił ktoś stolik, nie wiem umyślnie czy przypadkiem, a wszystko, co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze; cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świéce połamane leżały gorząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! Krzyk, wrzask, zamięszanie, tumult, rozlegały się po pokojach. Pan Talarko znieść tego daléj nie mógł i mimo nóg będących w pewnych ścisłych stosunkach z podagrą, skoczył z okna w ogród i uciekł. Filuś zaś, korzystając z chwili, wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę.
1830.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Bracia Grimm -"Pani Zamieć" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

Pani Zamieć

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Bracia Grimm

Pani Zamieć


Pewna wdowa miała dwie córki, z których jedna była ładna i pracowita, druga zaś brzydka i leniwa. Matka więcej jednak kochała brzydką i leniwą dziewczynkę, gdyż była to jej rodzona córka, zaradna i pracowita pasierbica wykonywała najcięższą robotę. Biedna dziewczyna co dzień musiała siadać przy studni i prząść, aż krew ciekła jej z palców
Razu pewnego zdarzyło się, że zakrwawiło się i wrzeciono. Dziewczyna nachyliła się nad studnią, aby je obmyć, ale wrzeciono wymknęło się jej z ręki i wpadło do wody. Z płaczem pobiegła dziewczyna do macochy i powiedziała jej, co się stało. Ale zła macocha wyłajała ją ostro i rzekła:
– Jeśli wrzuciłaś wrzeciono do studni, to musisz je także stamtąd wydobyć!
Wróciła więc dziewczyna do studni i nie wiedziała, co począć. W obawie przed gniewem macochy wskoczyła do studni, aby wydobyć wrzeciono. W tej chwili stracha przytomność, a gdy się obudziła, znajdowała się na pięknej łące. oświetlonej blaskiem słonecznym i usianej tysiącami kwiatów.
Poszła dziewczyna łąką przed siebie, aż doszła do wielkiego pieca, pełnego chleba. A rumiane bochenki wołały:
– Ach, wyjmij nas. ach, wyjmij nas, bo się spalimy; dawno już jesteśmy upieczone!
Dziewczyna zbliżyła się, wzięła łopatę leżącą opodal i wyjęła wszystkie bochenki.
Szła dalej i doszła do jabłoni okrytej tysiącami dojrzałych jabłek, które wołały:
– Ach, strząśnij nas, ach, strząśnij nas, dawno już jesteśmy dojrzałe!
Dziewczyna potrząsnęła drzewem, a wszystkie jabłka pospadały niby deszcz. Potem złożyła je na jedno miejsce i poszła dalej.
Wreszcie doszła do małego domku, z którego wyglądała stara kobieta o wielkich zębach. Dziewczynka przelękła się bardzo i chciała uciekać. ale staruszka rzekła:
– Czego się boisz, drogie dziecię? Zostań u mnie! Jeśli starannie wykonywać będziesz wszelką robotę, niczego ci nie zabraknie. Musisz tylko uważać ścieląc moje łóżko, abyś dobrze trzepała pościel, bo gdy pierze z niej leci, śnieg pada na ziemię. Jestem pani Zamieć.
Ponieważ staruszka przemawiała łagodnie, dziewczynka nabrała odwagi i przyjęła u niej służbę. Wszelką pracę spełniała ku jej zadowoleniu i starannie trzepała pościel, aż pierze leciało jak płatki śniegu. Za to miała też u niej miłe życie, nigdy nie usłyszała złego słowa, a co dzień dostawała pieczyste i leguminę.
Po pewnym czasie ogarnął dziewczynkę smutek. Początkowo nie wiedziała sama, czego jej brak, ale potem zrozumiała, że trapi ją tęsknota za domem rodzinnym. Chociaż było jej tu tysiąc razy lepiej niż u macochy, tęskniła jednak za domem. Wreszcie rzekła do pani Zamieci:
– Tęskno mi za domem, a choć dobrze jest na dole, nie mogę jednak dłużej tu zostać, muszę wrócić na górę, do domu.
– Bardzo to pięknie – rzekła pani Zamieć – że tęsknisz za domem. A że służyłaś mi pilnie, sama cię odprowadzę.
Wzięła dziewczynkę za rękę i powiodła ją pod wysokie wrota. Kiedy je otwarto, spadł na dziewczynę złoty deszcz i tak przylgnął do niej, że cała była pokryta złotem.
– Oto nagroda za twoją pilność – rzekła pani Zamieć i oddała jej także wrzeciono, które jej wpadło do studni.
Potem wrota zawarły się, a dziewczynka znalazła się na łące, w pobliżu domu swej macochy.
A gdy wchodziła na podwórze, kogut, siedzący na płocie, zapiał:
– Kukurykuuu!
Nasza złota panienka znów jest tu!
Dziewczynka weszła do domu, a że cała okryta była złotem, macocha i siostra przyjęły ją dobrze. Opowiedziała im wszystko, co ją spotkało, a gdy macocha usłyszała o tym, chciała i swoją leniwą córkę posłać do pani Zamieci, aby również zdobyła takie bogactwo. Kazała jej więc usiąść przy studni i prząść. Brzydka córka ukłuła się w palec, wrzuciła zakrwawione wrzeciono do studni i sama skoczyła za nim.
Podobnie jak i siostra znalazła się na pięknej łące i poszła tą samą drogą.
Gdy doszła do pieca, bochenki zawołały:
– Ach, wyjmij nas, ach, wyjmij nas, jesteśmy już upieczone!
Ale leniwa dziewczyna odparła:
– Ani mi się śni brudzić rąk! – I poszła dalej. Gdy przybyła do jabłoni, jabłka zawołały:
– Ach, strząśnij nas, ach, strząśnij nas, jesteśmy już dojrzałe!
Ale dziewczyna odparła:
– Ani mi się śni, mogłoby mi któreś spaść na głowę! I poszła dalej.
Gdy przybyła przed dom pani Zamieci, nie przestraszyła się wcale, bo słyszała już o jej zębach, i wnet zgodziła się do niej na służbę.
Pierwszego dnia wysilała się, była pilna i grzeczna, gdyż myślała o spodziewanej nagrodzie. Ale już następnego dnia poczęła zaniedbywać pracę, a na trzeci dzień wcale nie chciała wstać rano. Nie zaścieliła też łóżka pani Zamieci i nie wytrzepała poduszek.
Toteż wkrótce pani Zamieć wymówiła jej służbę. Leniwa dziewczyna rada była z tego i sądziła, że i na nią spadnie złoty deszcz. Pani Zamieć powiodła i ją pod wysokie wrota, ale zamiast złota spadł na nią deszcz smoły.
– Oto nagroda za twe lenistwo! – rzekła pani Zamieć i zamknęła wrota.
Wróciła więc leniwa dziewczyna do domu, oblana cała smołą, a kogut, siedzący na płocie, zapiał:
– Kukurykuuu!
Nasza brudna panienka znów jest tu!
Smoła zaś tak się do niej przylepiła, że przez całe życie nie mogła jej zmyć.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Bracia Grimm - "O wilku i siedmiu koźlątkach" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

O wilku i siedmiu koźlątkach

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Bracia Grimm

O wilku i siedmiu koźlątkach


Była pewnego razu jedna stara koza, która miała siedem koźlątek. Kochała je bardzo, jak każda matka kocha swoje dzieci. Pewnego razu poszła koza do lasu po trawę, a przed odejściem rzekła do dziatek:
– Drogie dziatki, idę teraz do lasu, strzeżcie się wilka; gdyby się tu dostał, pożarłby was wszystkie ze skórą i kośćmi. Umie on dobrze udawać, ale poznacie go po grubym głosie i czarnych łapach.
Koźlęta odparły:
– Kochana mateczko, możesz być spokojna, będziemy bardzo uważać!
Koza meknęła zadowolona i poszła do lasu.
Nie minęło wiele czasu, gdy zapukał ktoś do drzwi i zawołał:
– Otwórzcie, drogie dziatki, to ja, wasza matka! Wróciłam już z lasu i każdemu przyniosłam coś w podarunku. Ale gdy koźlątka usłyszały gruby głos, poznały, że to był wilk.
– Nie otworzymy ci – zawołały – nasza mateczka ma miły i cienki głosik, a ty masz głos gruby! Nie jesteś naszą mateczką, lecz złym wilkiem!
Pobiegł więc wilk do sklepu i kupił sobie wielki kawał kredy. Gdy go zjadł, głos jego natychmiast stał się cienki i delikatny. Potem wrócił de drzwi, zapukał i zawołał:
– Otwórzcie, drogie dziatki, to ja, wasza matka! Wróciłam już z lasu i każdemu przyniosłam coś w podarunku.
Ale koźlątka dojrzały czarną łapę, którą wilk wsadził w okienko, i zawołały:
– Nie otworzymy ci, nasza mateczka nie ma czarnych łap jak ty! Nie jesteś naszą mateczką, lecz złym wilkiem! Pobiegł więc wilk do piekarza i powiedział:
– Uderzyłem się w łapę, nasmaruj ją ciastem. Potem pobiegł do młynarza i powiedział:
– Nasyp mi mąki na łapę.
Młynarz domyślił się, że wilk chce kogoś oszukać, i wzbraniał się, ale wilk powiedział:
– Jeżeli nie uczynisz tego, to cię pożrę.
Wtedy młynarz przeląkł się i pobielił mu łapę mąką. Teraz wilk pobiegł po raz trzeci do chaty, zastukał i zawołał:
– Otwórzcie, drogie dziatki, to ja, wasza matka! Wróciłam już z lasu i każdemu przyniosłam coś w podarunku. Ale koźlęta zawołały:
– Pokaż nam swoją łapę, żebyśmy się mogły przekonać, czy jesteś naszą mateczką.
Wilk wsunął umączoną łapę w okienko, a gdy koźlęta ją ujrzały, myśląc, że to powraca ich mateczka, otworzyły drzwi. Ale w drzwiach ukazał się – wilk! Koźlęta przeraziły się i próbowały się ukryć. Jedno wlazło pod stół, drugie pod łóżko, trzecie do pieca, czwarte do kuchni, piąte do szafy, szóste pod umywalnię, siódme do skrzynki ściennego zegara. Ale wilk odnalazł je szybko i niedługo się z nimi bawił: połknął jedno po drugim; tylko najmłodszego koźlątka w skrzynce zegarowej nie mógł znaleźć. Kiedy się już zły wilk najadł do syta, wygramolił się z domu, legł na zielonej łączce pod drzewem i zasnął chrapiąc głośno.
Wkrótce potem wróciła z lasu stara koza. Ach, cóż ujrzała! Drzwi stały otworem, stół, krzesła i ławki były poprzewracane, umywalnia potłuczona, poduszki i kołdra ściągnięte z łóżka. Poczęła szukać swoich dziatek, ale nigdzie nie mogła ich znaleźć. Daremnie wołała je po imieniu, nikt nie odpowiadał. Dopiero gdy zawołała najmłodsze koźlątko. usłyszała głosik:
– Tu jestem, droga mamo, w skrzynce od zegara. Biedna koza wydobyła koźlątko z ukrycia, ono zaś opowiedziało jej, że przyszedł wilk i pożarł wszystkich. Możecie sobie wyobrazić, jak gorzko płakała biedna koza po swoich koźlątkach!
Wreszcie wyszła, w rozpaczy, przed dom na łąkę, a koźlątko biegło za nią. Wtem ujrzała leżącego pod drzewem wilka, który chrapał, aż drżały gałęzie. Obejrzała go ze wszystkich stron i spostrzegła nagle, że w brzuchu jego coś się porusza i…
„O Boże – pomyślała koza – czyżby moje biedne dziatki były jeszcze żywe?!”
Prędko posłała najmłodsze koźlę do domu po nożyczki, igłę i nitkę. Patem rozcięła wilkowi brzuch i w tejże chwili wszystkie koźlątka, całe i zdrowe, wyskoczyły z brzucha wilczyska, który w pośpiechu ich nie pogryzł, lecz połknął w całości.
Toż to była radość dopiero! Koźlęta ściskały swą kochaną mateczkę, a koza z radości skakała do góry!
Potem rzekła:
– Teraz biegnijcie szybko i przynieście mi tyle ciężkich kamieni, ile udźwigniecie!
Siedem koźlątek naznosiło w mig mnóstwo kamieni, a koza nakładła wilkowi w brzuch, ile wlazło. Potem prędko zaszyła mu brzuch, a wilk nawet się nie obudził.
Kiedy się wilk nareszcie wyspał porządnie, wstał, ale ponieważ kamienie w żołądku wzbudziły w nim wielkie pragnienie, pobiegł do studni, aby się napić wody. Ale gdy tylko ruszył z miejsca, kamienie poczęły uderzać jeden o drugi w jego brzuchu. Wykrzyknął wtedy:
– Co się tak tłucze w moim brzuchu,
Dlaczego takie mam pragnienie?
Myślałem, żem koźlątka połknął,
A to są chyba kamienie!
A gdy przyszedł do studni i nachylił się nad wodą, ciężkie kamienie wciągnęły go w głąb wody.
Kiedy to ujrzały koźlątka, przybiegły i zawołały głośno:
– Zginął zły wilk! Zginął zły wilk! – I tańczyć poczęły ze swą mateczką dokoła studni.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Nowsze
Starsze

Pozostańmy w kontakcie

Facebook Twitter Instagram Youtube

Najnowsze czytanki

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Góra Kikineis

  • Jak modlitwa ochrania przed złodziejami

Reklama

Portal dla kobiet, przyszłych i obecnych mam


Całoroczne domki w Bieszczadach

Jak przygotować się do porodu?

Kategorie

  • Audiobooki (197)
  • Bajki i baśnie (236)
  • Fragmenty książek (45)
  • Inne (65)
    • Cytaty (26)
    • Dla dorosłych (7)
    • Polskie (7)
    • Przysłowia (2)
    • Zagadki (14)
    • Zagraniczne (2)
  • Okolicznościowe (39)
    • Boże Narodzenie (15)
    • Dzień babci (13)
    • Dzień dziadka (7)
    • Wielkanoc (7)
  • Piosenki i kołysanki (5)
  • Powieść (34)
  • Wiersze i wierszyki (424)
    • Rymowanki i wyliczanki (74)

Czytanki, Bajki, Opowiadania, Baśnie, Cytaty, Powiedzenia, Powieści, Wyliczanki, Kołysanki, Audiobooki to wszystko dla dzieci – do czytania, słuchania lub drukowania. Znane baśnie i bajki dla dzieci w każdym wieku – Andersena, braci Grimm i inne.

Kontakt

Masz jakieś czytanki, bajki, opowiadania, które chcesz zamieścić na naszej stronie? A może potrzebujesz abyśmy napisali coś specjalnie dla Ciebie? Jeśli tak, to wyślij do nas wiadomość:

Email:  kontakt@czytanki.pl

  • Facebook
  • Twitter
  • Instagram
  • Pinterest
  • Youtube

@2015 - 2025 - All Right Reserved. Realizacja: www.woh.group

Powiadomienie o plikach cookies: czytanki.pl korzysta z plików cookies. Pozostając na tej stronie, wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookies.Zamknij
Polityka prywatności i ciasteczka

Privacy Overview

This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary
Always Enabled
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Non-necessary
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
SAVE & ACCEPT
czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne