czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne
Charles Perrault - "Wróżki" - czytanki.pl
Bajki i baśnie

Wróżki

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Charles Perrault

Wróżki

Była sobie raz pewna wdowa. Miała ona dwie córki. Starsza – była to wykapana matka, zarówno z twarzy, jak i z usposobienia. Jedna i druga były tak nieuprzejme, tak zawsze odęte, że nie sposób było z nimi wytrzymać.
Młodsza córka, istny obraz ojca – była miła i uprzejma, a ponadto – rzadkiej piękności dziewczyna.
Że w ludziach podoba nam się najbardziej to, co nas samych przypomina, matka do głupoty kochała starszą córkę, niezwyczajny wstręt zaś czuła do młodszej. Kazała jej jadać w kuchni i pracować bez ustanku.
Biedne dziewczątko musiało dwa razy dziennie wędrować do strumienia po wodę i przynosić pełny dzban.
Gdy pewnego dnia młodsza córka stała nad brzegiem strumienia, ujrzała zbliżającą się kobiecinę, która podszedłszy poprosiła, aby dziewczyna dała jej się napić.
– Napijcie się, matko – powiedziała piękna i wypłukawszy dzban, nabrała wody. Po czym podała dzban staruszce i podtrzymywała, gdy kobieta piła, aby miała w tym wygodę.
Gdy staruszka zaspokoiła pragnienie, powiedziała:
– Jesteś piękna, miła i uprzejma. Chcę więc cię czymś obdarzyć.
A była to wróżka, która przybrała postać wieśniaczki, aby się przekonać o uprzejmości dziewczyny.
– Oto, jaki dar ci przeznaczam – ciągnęła dalej wróżka.
Za każdym razem, gdy z ust twych padnie słowo, razem z nim padnie kwiat lub klejnot.
Gdy tylko piękna dziewczyna przestąpiła próg domu, matka jęła na nią fukać, że tak późno powraca znad strumienia.
– Przebaczcie mi, matko – odrzekła nieboraczka. – Zmarudziłam.
A gdy padły jej z ust te słowa, wraz z nimi padły dwie róże i dwa wielkie diamenty.
– Co to takiego? – zawołała zdumiona matka. – Albo mi się w oczach ćmi, albo naprawdę diamenty padają z ust tej dziewczyny! Jak to się dzieje, moja córko?
Pierwszy to raz nazwała ją swoją córką, a dziewczyna, sypiąc z ust diamentami, opowiedziała jej w prostocie ducha wszystko, co jej się przydarzyło.
– No, no! A to dopiero! – wykrzyknęła matka. – Muszę posłać i drugą córkę nad ten strumień. Chodź no, Franusiu! Spójrz, co to pada z ust twojej siostry wraz z każdym jej słowem! Nie radowałabyś się to z takiego daru? Aby taki sam otrzymać – wystarczy pójść nad strumień i gdy ukaże się uboga kobiecina, dać jej uprzejmie napić się ze dzbana.
– Jeszcze czego! – powiada na to gburowata dziewczyna.
– Właśnie, że pójdziesz, bo ja ci każę! – fuknęła matka. I to nie zwlekając ani chwili!
Ruszyła więc córka, ale naburmuszona. Wzięła z sobą najpiękniejszą srebrną flaszę z domowej zastawy. Nim jeszcze zbliżyła się do źródła, ujrzała wychodzącą z lasu okazale wystrojoną damę, która poprosiła ją o nieco wody, była bowiem bardzo spragniona.
Była to ta sama wróżka, lecz tym razem przybrała postać i strój księżniczki, aby przekonać się o uprzejmości dziewczyny.
– Albom tu przyszła po to! – powiada ta prostacko. – Akurat! Nie na to wzięłam z sobą tę srebrną flaszę, żeby pani z niej piła! Pij jejmość wprost ze źródła, jeśli ci sucho w gębie.
– Bardzoś nieuprzejma – odpowiedziała wróżka bez urazy. – No cóż? Skoroś tak nieuczynna – oto mój dar dla ciebie: wraz z każdym słowem, które padnie z twoich ust, padnie z nich razem wąż lub ropucha.
Gdy tylko matka ujrzała powracającą córkę, wykrzyknęła do niej: – No i co, moja droga?
– Ano to, matko – odrzekła dziewczyna i z ust jej padły dwie żmije i dwie ropuchy.
– Co widzę? O nieba! – wrzasnęła matka. – Ale to wina twojej siostry! Zapłaci mi za to!
I skoczyła, by wytłuc biedną córkę.
Ta umknęła przed nią szybko i uciekła do pobliskiego lasu.
W lesie napotkał ją powracający z łowów syn królewski i zdumiony jej urodą, zapytał, co czyni tu sama i czemu płacze.
– Biada mi, wasza wysokość, matka mnie z domu wygnała… – odrzekła, a syn królewski ujrzał, jak wraz ze słowami padło z jej ust pięć czy sześć pereł i tyleż diamentów.
Zdziwiony zapytał, co to znaczy, a dziewczyna opowiedziała mu o swoich przygodach. Syn królewski rozkochał się w niej w mgnieniu oka i osądziwszy, że taki dar wróżek więcej jest wart niż najbogatsze wiano, zabrał dziewczynę na ojcowski zamek, gdzie ją poślubił.
Co się tyczy siostry, to tak ją wszyscy znienawidzili, że nawet rodzona matka nie chciała jej widzieć na oczy i wygnała z domu. Nieszczęsna, daremnie szukając schronienia, skończyła żywot w ostępie leśnym.

Morał

Sercami rządzą nierzadko
talary i drogie kamienie.
Lecz słówko uprzejme i gładkie w większej jest mocy i cenie.

Morał

Uprzejmość – trudna to sztuka,
lecz czasu na nią nie szkoda.
Za nią cię spotka nagroda,
choćbyś jej nawet nie szukał.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
François Fénelon - "Cytaty" - czytanki.pl
Cytaty

François Fénelon – cytaty

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

François Fénelon

Cytaty

Dobra wola jest czymś najbardziej wartościowym w człowieku; ona przydaje wszystkiemu pozostałemu szlachetność i wartość, i w tym tkwi istota całego człowieka.

Dobrodziejstwo nigdy nie jest stracone, bo choć ludzie o nim zapomną, Bóg nie zapomni.

Grobowiec to pomnik na granicy dwóch światów wystawiony, cała ziemia to olbrzymi cmentarz, na którym miliony istot spoczęły.

Groźby, po których nie następuje kara, budzą lekceważenie; należy jednak łagodniej karać, niż grozić.

Jest dowodem doskonałości nie pretendować do tego, by być doskonałym.

Jeżeli się nie mylę – należy zbierać kwiat tylko wszystkich rzeczy.

Namiętności nasze przywiązują nas do życia, każą uciekać od śmierci, a jednak ją przyspieszają.

Nie ulega wątpliwości, że złe wychowanie dziewcząt szkodliwszym jest, niż złe wychowanie chłopców.

Nie ma nic szczytniejszego i wspanialszego nad religię, a nic marniejszego i nikczemniejszego nad pojęcie, jakie mają o niej niektórzy bigoci.

Nigdy nie wolno zapomnieć, że w dusze młodzieży można tylko to wszczepić, co się pragnie, aby tam na zawsze pozostało.

Od człowieka, którego nie cierpimy, nie lubimy przyjmować upomnień, choćbyśmy wiedzieli, że są dobre.

Strach jest tylko aktem rozpaczy obrażonej miłości własnej.

Uroda bardziej jeszcze zawodzi osobę, która ją posiada, aniżeli tych, których omamia.

Wszystkie wojny są wojnami domowymi, ponieważ wszyscy ludzie są braćmi.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Stefan Żeromski - "Legenda o "bracie leśnym" - czytanki.pl
Dla dorosłych

Legenda o „bracie leśnym”

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Stefan Żeromski

Legenda o „bracie leśnym”

Rudolf von Speerbach zatrzymał konia tuż przy samej krawędzi płaskowzgórza i puściwszy z rąk lejce wysłał oczy na zwiady w poprzek krajobrazu, który się u stóp jego roztwierał. Po lewej ręce wznosił się szczyt Hochetzel, na prawo biegły garbate ogniwa przełęczy, w tyle murem stała świerkowa, głuchoniema puszcza Szwycu; w dole granatowymi smugi i kępami ciągnęły się lasy, zbiegające po falistych tarasach podgórza aż do wód jeziora, niebieściejących w oddali jak okiem sięgnąć. Koń strzygł uszyma i mierzył wprawnym wzrokiem dróżkę, co gdzieniegdzie ukazywała się nisko, między drzewami. Ostrożne jego kopyto kilkakrotnie próbowało stąpać po miękkiej murawie, ale rycerz zdarł cugle i osadził na miejscu swego ulubieńca. Daleko u podnóża wielkiej grupy Alp Glerneńskich widać było czerwony dach zamku Műrtschenstein i spiczaste jego wieżyce szarzejące pośród ciemnej zieleni. Nie o spoczynku jednak w swym kamiennym gnieździe marzył w owej chwili rycerz zamyślony. Stanął na strzemionach, wsłuchał się bacznie w ciszę górską, jak najpilniej przejrzał raz jeszcze całą okolicę, a potem zawrócił na miejscu, wjechał w las i ruszył wprost na przełęcz. Koń pobiegł szybko. Hełm jeźdźca błyskał na słońcu padającym już między drzewa, długi miecz dźwiękał trzaskając w strzemię i ostrogę. Ten hełm i miecz byli to starzy a ulubieni towarzysze wypraw pana z Műrtschensteinu. Z ojca na syna przechodził dziedzictwem w jego rodzie hełm stary, roboty prostackiej, pokazujący dokładnie kształt czaszki prapradziada rodu Speerbachów, zwanego Kudłatym Niedźwiedziem z Gaster. W tyle, od szczytu w linii niemal prostej spadając, miała ta gruba przyłbica na przodzie wycięcie szerokie i zupełne od brwi aż po szyję. Zniosła ona niemało uderzeń młota, pocisków kamienia, niejeden zabójczy cios miecza, a przecie ani jedna pod nią czaszka nie pękła — toteż Rudolf nad cudnej roboty mediolańskie rynsztunki przekładał ją i nosić lubił niby zakład bezpieczeństwa. Jak zwykle miał tego dnia na sobie kaftan ze skóry pospolitej, lecz dobrze wyprawnej, lekką drucianą koszulę, spodnie z tęgiego rzemienia i chodaki ozdobione długimi kolcami. U siodła jego wisiał przymocowany łuk prosty w postaci krzyża, sajdak ze strzałami i topór wielki z jabłkowatym obuchem. Pomimo bowiem że Rudolf błąkał się teraz po lasach i górach zupełnie bez celu, to przecież nie zapominał, że jakiś wóz kupiecki przekradać się może w ustronnej dolinie albo zdarzyć na stromych reglach spotkanie z pastuchem unikającym płacenia haraczu — i dlatego tę broń niezbędną miał przy sobie.

Koń kłusem wbiegł na szczyt przełęczy. Wiła się tam ścieżynka, przez kozy wydeptana w mokrej glebie, którą okrywały szorstkie trawy. Na zboczach rosły olbrzymie, starodrzewne świerki, poobwieszane siwymi mchami. Tu i owdzie straszliwe górskie wichry wysiepały z gleby wielkie drzewo, zwaliły je szczytem na dół i oddarły kolosalny wykrot, sterczący zeschłymi korzeniami. Gdzieniegdzie cicho szemrały drobne strumyczki, biegnąc z pośpiechem do jakiejś urwistej krawędzi, aby stamtąd rzucić się z dzikim szumem na oślep, siklawą w głębokie rozpadliny.

Już kilkanaście dni baron z Műrtschensteinu wałęsał się w tych miejscach. Właśnie przed dwoma tygodniami zdarzył mu się wypadek niezwykły. Pewnego razu spał za dnia w największej izbie swego zamku. Dość już długo padały były deszcze nawalne i mżyły rozleniwiające człowieka siąpawice. Owego dnia Rudolf był senny od rana, toteż nie wychylając się na świat wcale wysłał kilku ciurów, z przywódcą Radlobem na czele, dla zebrania daniny od pastuchów, których w taki czas najsnadniej było podejść, otoczyć i zmusić do wydania należności. Z twardego snu zbudziły go nagle szmery i szepty. Zerwał się prędko, usiadł na posłaniu i przetarłszy oczy zobaczył w kącie izby, obok szerokiego komina, młodą dziewczynę, która siedząc na kamiennej podłodze patrzała na niego wielkimi oczami. Przez okrągłe szybki z grubego zielonego szkła, wprawione w ołowiane ramy, sączyło się do stancji tak mało chmurnego światła, że Rudolf ledwie mógł rozpoznać rysy swego gościa. Domyślił się wszakże, co to znaczy. Ulubieniec jego, Radlob, bardzo często razem z wydartym podatkiem przywoził z wycieczki zdobycz taką, skradzioną w nocy z pastuszego szałasu albo jak bydlę na arkan złapaną. Baron stanął przy dziewczynie i podniósł ją w rękach z ziemi. Zaśmiał się radośnie na całe gardło, przyciągnąwszy ją siłą do światła i widząc dobrze jej twarz cudną, prawie czarną, opaloną w wiatrach górskich, jej ogromne czarne oczy, wymacawszy jej piersi małe i twarde niby jabłka, mięśnie rąk i nóg tęgie jak skręcone liny. Miała obyczajem dziewek pastuszych włosy wysmarowane sadłem i splecione na głowie w duże węzły. Była półnaga, bo knechty chwytając, wiążąc postronkami i wlokąc skrępowaną przy koniu, podarły na niej kaftan z wyprawnej, włosem na wierzch odwróconej skóry i spódnicę z grubej wełnianej tkaniny. Na odgłos śmiechu pana Radlob uchylił drzwi i stanął u progu wyszczerzając zęby. Rudolf machnął nań ręką i zagadał do dziewczyny. Nie rozumiała go wcale i zaczęła z krzykiem coś mówić w narzeczu Romanów, potomków wojsk cezarowych, którzy zamieszkują sioła pasterskie na wzgórzach otaczających dolinę Gaster. Jej rzymski profil, wspaniałe oczy i krew kipiąca pod śniadą skórą zaczęły go upajać. Kiedy tak patrzał na nią z zachwytem, nagle rzuciła się skokiem na niego, złożywszy pięści zwaliła go w piersi i pchnęła na posłanie, a wraz jednym podparciem ramienia wywaliła z ram okno i chciała skoczyć na brukowany dziedziniec. Skoro szaloną ujął w porę i zamierzył się do ogłuszenia mocnym ciosem, raptem wstrzymany został przez jej spojrzenie. Spojrzenie to zdawało się przebijać go na wskroś jak cios sztyletu. Chwyciła go nagła niechęć do tej dziewki. Odwrócił się od niej i wahał przez chwilę. Później krzyknął na Radloba, żeby mu natychmiast siodłano konia. Gdy podkowy zadźwięczały na bruku, wziął dziewczynę mocno za ramiona, sprowadził ze schodów, przywiązał sznurem do siodła, wskoczył na koń i wyjechał za bramę. Jadąc tak ani razu na nią nie wejrzał. Dopiero stanąwszy w dolinie Lontschu, zwrócił w jej stronę spojrzenie. Na chwilę nie spuszczała z oka ani jego ręki, ani topora błyszczącego u siodła. Jej okrągłe, śniade barki drżały ciągle, zęby białe jak kły wilcze bez przerwy szczękały i pot kroplami stał na czole. W wąskiej szyi doliny Rudolf odwiązał nieznacznie linkę od siodła, koniec jej cisnął na ziemię i zatrzymał konia. Dziewczyna patrzyła na każdy jego ruch spode łba i trzęsła się jeszcze bardziej, jakby w oczekiwaniu, że teraz właśnie wyrwie znienacka topór i rozwali jej głowę. Wszakże gdy spostrzegła, że baron siedzi na koniu bezczynnie i wcale na nią nie patrzy, jak lis wpełzła między gęste zarośla olszowe… Po chwili rycerz widział już tylko ślad jej stóp na mokrym piasku ścieżki i kołyszące się gałęzie krzewin, w których przepadła. Zdjęła go wtedy zabawna ciekawość zobaczenia, dokąd też poszła. Zsiadł z konia i prowadząc go za uzdę szukał ze śmiechem jej śladu. Mimo to jednak że miał wprawę niemałą w tropieniu zwierza i ludzi, nie odnalazł żadnego znaku, który by mu wskazał kierunek jej ucieczki. Wrócił tedy na drogę, wskoczył na siodło i pojechał do domu.

Od tego dnia spochmurniał. Naprzód myślał o tej dziewczynie z niechęcią, nawet z odrazą, w głębi której był jednak jakiś żal żywy i bolesny czy wstyd niespokojny. Z dnia na dzień ten wstyd zdawał się rozjątrzać, jak nieczysta i samej sobie zostawiona rana. Następnie stała się z Rudolfem von Speerbach rzecz niepojęta: zapragnął owej dziewki cuchnącej kozim nawozem — uczuciem wszechpotężnym, na śmierć i życie. Chciał zobaczyć znowu za jaką bądź cenę jej śniadą, chudą twarz, gibkie ruchy wysmukłego ciała i te oczy, w których niby w mroku błyszczała chytrość, nienawiść i męstwo wychowane nad przepaściami. Podniecany przez to niezłomne pragnienie, dniem i nocą tułał się po puszczy. Codziennie zajeżdżał do tego miejsca, gdzie spuścił brankę z powroza, i patrzał na dzikie wody kipiące wśród głazów. Głuchy jęk pian bijących z wściekłością o granit, ryk szalonego potoku, który się wydziera z kamiennego więzienia — sprawiały mu niejaką ulgę. Jadąc po grzbiecie przełęczy w las gęstszy Rudolf rozchylał co moment gałęzie malin i gęste zarośla, nasłuchiwał, czy nie odezwą się klekotki krów albo granie na rogach, za pomocą którego zwołują się pastusi. Tu i owdzie roztwierały się na szczytach małe łysiny górskie o pożółkłej już trawie, a z nich widać było wielkie turnie. Wyszedł już był z chmur Glarnisch ze swym białym szczytem Vrenelisgratli, podobnym do nachylonego stołu; niezmierny Tódi z grzbietem zgarbionym pod brzemieniem wielkiego lodowca — i cały łańcuch dziwnych potworów. Wszystkie trzęsły się w oparze wstającym z nich za sprawą promieni słonecznych — niby straszliwe monstrum, które ziaje zdyszane.

Perć nierówna i gubiąca się w trawach skręciła na jednym z takich placów znowu ku szczytowi. Zwisły nad nią leszczyny i ocieniały ją zupełnie. Rudolf schyliwszy się na szyję konia wjechał w tę uliczkę. Słońce przelewało się tam przez gaj liści i białymi, ruchomymi plamami kapało na zioła wysokie, soczyste, utajone w mroku fioletowym. Nagle rycerz posłyszał w głębokiej ciszy śpiew dochodzący z oddali. Wkrótce koń stanął przed drzwiami zagrody, przypartej tylną ścianą do wysmukłej, szarej skały, która sama jedna sterczała między drzewami na szczycie góry. Drzwi były otwarte i wielki, złoty promień wpadał przez nie do wnętrza. Rudolf zsunął się z konia, podszedł zza węgła na palcach i zajrzał w głąb domostwa. Zobaczył tam starca tak zgrzybiałego, że łysą jego czaszkę powlekała jakby pleśń żółtawozielona, który klęczał na ziemi tyłem do drzwi zwrócony i śpiewał wyciągnąwszy ręce. Dłonie jego były mocno ściśnięte i jakby załamane boleśnie. Na nogach miał ten dziadowina drewniane trepy, na grzbiecie sukmanę krótką i obstrzępioną a sięgającą zaledwie do kolan, z tkaniny najgrubszej, jaką wyrabiali dla pastuchów mnisi klasztorni w Lucernie. Łydki miał całkiem nagie i gęstym włosem porosłe. Rzadkie włosy, wyrastające za uszami i w tyle jego czaszki, jak srebrne nici leżały na brunatnym kołnierzu. Izba owa była kurna i prawie zupełnie pusta. Kupka węgli tliła się na środku gładko ubitego klepiska, pod ścianą leżał rozłożony wygrabek suchego siana, a obok drzwi stało kilka kazubów z olszowej kory, pełnych poziomek.

Przez długą chwilę Rudolf przypatrywał się dziadkowi. Zdjęty chęcią zobaczenia, czy w kątach izby nie ma czegoś, co by się do zrabowania nadawało, wsunął głowę i zasłonił wejście swoją osobą. Cień padł na podłogę i ścianę. Starzec wstał z klęczek i nie przestając śpiewać zbliżył się do drzwi. Wtedy baron zobaczył jego twarz zgrzybiałą, a jednak jeszcze dość czerstwą i okraszoną na policzkach nikłymi rumieńczykami zdrowia. Czarne, przenikliwe oczy świeciły się jak diamenty w jego obwisłych powiekach. Z nagła przestał śpiewać, szybko zbliżył się do rycerza i ostro go zapytał:

— Coś za jeden i czego chcesz, bracie?

— A ty co za jeden jesteś, stary grzybie! — krzyknął Rudolf wchodząc do izby.

Gdy stanął w chałupie, głową dosięgając dranic powały, dziad spojrzał na niego, na stary hełm, zmrużył powieki i wstrząsnął głową.

— Przyłbica Kudłacza z Gaster. Tak to, tak… — szeptał. -Skąd ty ją masz, młody rycerzu? Czy może sam nim jesteś, zbójem z Műrtschensteinu?

— Tak, jam jest baron na Műrtschensteinie, którego ty, chłopie podły, ośmieliłeś się zbójem nazwać! -wrzasnął Rudolf chwytając starca za kołnierz habitu.

— Puść mię, baronie na Műrtschensteinie — rzekł dziad z uśmiechem. — Zbójem jesteś, łupieżcą i cudzołożnikiem. Przychodzą tu do mnie od dawna ludzie ze skargą na ciebie. Odbierasz od nich nie tylko podatek, który ci się należy, ale także kradniesz im bydło i gwałcisz ich kobiety. Nie dawniej jak wczoraj przychodził do mnie ze skargą na ciebie cały ród. Słudzy twoi porwali dziewczynę…

— Ty wiesz, dziadu, gdzie ona jest? Ty wiesz?… — przerwał mu baron.

— Wiem i zakazuję ci!…

Zanim zdołał wymówić myśl swoją, rycerz chwycił jego ręce i potrząsając nim wołał:

— Prowadź mię do tej dziewki, prowadź mię natychmiast! Nic ci złego nie zrobię, jeżeli mi będziesz posłuszny, albo ci łeb rozetnę na dwoje, gdybyś mi się sprzeciwiać zamierzał.

Wtem stary pustelnik wyrwał się z rąk siłacza, dźwignął swe schylone ramiona, szybko podszedł do ściany i zerwawszy z niej mały krzyż żelazny stanął przede drzwiami chaty i piorunującym głosem zawołał:

— Oto jest krzyż Zbawiciela świata! Przez niewinną jego mękę przeklnę cię, rozwiążę sługi twe, poddanych i chłopów z posłuszeństwa, odłączę cię od społeczeństwa szlachty, zakażę ci uczestnictwa w kościele, ażebyś zdechł z głodu i przez psy był rozszarpany jako niewierny!

— Ty mnie przeklniesz? Ty mnie? — wołał Rudolf trupio blady. — Ty, chłopie…

— Tum aż zaszedł uciekając od waszych zbrodni, zbóje i łupieżcy! Tu Bogu służę w tej puszczy. Jeżeli nie uczynisz pokuty publicznej…

Rycerz tyłem wycofał się z izby i usiłował wskoczyć na siodło. Trwoga śmiertelna jak wilk rzuciła się na niego, kiedy starzec wspomniał o pokucie publicznej.

— Nie, nie ucieczesz! — wołał dziad idąc za nim. — Wróć się natychmiast i uczyń pokutę, inaczej grozi ci klątwa.

W przerażeniu i wściekłości Rudolf chwycił za rękojeść miecza i ze złowrogim błyskiem w oczach szedł z wolna ku starcowi.

— Grozisz mi klątwą?… Któżeś ty, co mi grozisz? — szeptał z cicha.

— Jestem Recho, baron Speerbach, stryj twego ojca…

— Recho… — wyszeptał Rudolf upuszczając w trwodze miecz na ziemię. — Recho poszedł na wyprawę do Lombardu z cesarzem Ottonem i tam… zginął. Włości i ludzi oddał mniszkom w Benken.

— Zginąłem dla was, zbójcy, przyszedłem tutaj, ażeby bronić od was tych, których okradacie. Patrz zresztą na mnie! Oniemiały rycerz spojrzał na starca i musiał przyznać, że ma przed sobą barona Recho, gwiazdę allemańskiego rycerstwa. Posunął się o krok ku niemu i wyciągnął rękę, ale zimny starzec rzekł surowo:

— Uczynisz pokutę.

— Dziadu — rzekł Rudolf rzucając mu się do nóg i całując jego stopy.

— Odpasz miecz, rzuć łuk na ziemię, zdejm chodaki i hełm! Pójdziesz bosy, z odkrytą głową do Lucerny i tam odprawisz pokutę.

— Dziadu… — błagał Rudolf nie odejmując ust od nogi starca. — Wstań i pójdź! — odpowiedział Recho.

Gdy słońce wzbiło się nad wysokie szczyty, pustelnik Recho jechał na koniu barona Rudolfa, szepcąc po cichu modlitwy. Przed koniem szedł bosy i bezbronny pan na Műrtschensteinie, zdążając w poprzek wielkiej puszczy w kierunku pięknych Mitenów, stojących jak kolumny na dalekim widnokręgu.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Stefan Żeromski - "Nagi bruk" - czytanki.pl
Dla dorosłych

Nagi bruk

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Stefan Żeromski

Nagi bruk

 

Rozwarła się wielka brama… Z głębi murów olbrzymich, zadymionych sadzą, wyszedł na ulicę wielki ludzki tłum. Wyszedł od razu, wywalił się jak bryła. Powiewała nad nim czerwona chorągiew, płótno we krwi zmaczane.

Proste drzewo tkwi w jakowychś dłoniach wyschniętych, sękatych, z czarnymi pazurami. Zdawało się, że dłonie te to szpony ptasie, co pochwyciły i trzymają zdobyty łup. Poniżej dłoni widać było na suchych gnatach dwa brudne mankiety z ordynarnymi spinkami. Dolny brzeg i koniec czerwonego płótna lewą ręką unosiła ku górze kobieta obwiązana chustką wełnianą. Na prawej ręce dźwigała niemowlę, którego główka wyłaniająca się z chusty matczynej tkwiła ponad odkrytymi głowami.

Wokół sztandaru tłoczyły się w pośpiesznym marszu figury sczerniałe, rude, pożółkłe, ludzie o skórze lic tęgo wydębionej dymem, kwasami, sadzą i smrodem. Szli mężowie o oczach doskonale wyźganych pracowitymi igłami porządnej pracy, o trzewiach wyżartych od chorób, o nerwach, których szaleństwo ucisza wódka. Wszyscy byli odziani w tandetne miejskie gałgany, kupione w sklepach starzyzny. Ich tużurki, marynarki, żakiety, riding-coaty były gałgańskim naśladowaniem odzieży ludzkiej, podobnie jak ich głowy, złupione przez pracę, obrzydłe od biedy, spotniałe od trudu, były karykaturą kształtu ludzkiego.

Skoro się pojawili w ludnej ulicy, gdy na jej tle bezbarwnym zakwitł krwawy kwiat, ludzie normalni, „obywatele”, zaczęli pomykać na prawo i na lewo, w tył i naprzód. Jedni zapadali w bramy tak momentalnie, jak znika widmo starego Hamleta w teatrze; inni sunęli wzdłuż murów niepodobni do samych siebie, na obraz cieniów latarni czarnoksięskiej. Byli tacy, co stawali nieruchomo pod murem, z zamrużonymi oczami i wciągniętym w płuca oddechem, jak gdyby w oczekiwaniu, że ściana się rozstąpi, pochłonie ich i wybawi.

Dookoła idącego zastępu zotoczyła się pusta sfera powietrza. Szli sami. I sami naturalną siłą tworzyli ze siebie krąg coraz bardziej spoisty. Kiedy niekiedy i z tego kręgu odpadał człowiek. Jak pacyna urwana od wirującej bryły leciał po linii stycznej i ginął w zaułku, nikł w bramie, ogarnięty przez litościwe objęcie, przez macierzyste łono muru. Maszerujący dalej ściskali się korpusami ciał coraz szczelniej, coraz mocniej, coraz bardziej. Wsparli się ramiony i szukali podniety w ich dreszczu.

Bicie serc stało się jedno.

Pieśń o czerwonym sztandarze zlatywała z ich warg zdrętwiałych i rwała się raz w raz. Co ją ze zduszonej piersi wysiepali jak obosieczny miecz — co wyrzucili strofę spomiędzy zwartych zębów, to się nagle rozsypała, jak lotny piach, w luźne wyrazy, w tony i dźwięki…

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Stefan Żeromski - "Sen o szpadzie" - czytanki.pl
Fragmenty książek

Sen o szpadzie

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Stefan Żeromski

Sen o szpadzie

 

Kiedy oficer japoński, skazany na rozstrzelanie przez cudzoziemczy sąd polowy za służbę dla swego kraju, był zapytany przed egzekucją, co chce uczynić ze znalezionymi przy nim pieniędzmi i czy nie jest to z jego wolą zgodne, żeby te pieniądze jego dzieciom odesłać, rzekł:

— Pieniądze przeznaczam na rzecz międzynarodowej instytucji Czerwonego Krzyża, a o los dzieci moich nie mam potrzeby się troskać, gdyż po mej śmierci mieć je będzie w swej pieczy — Mikado.

Usłyszawszy tę prostą odpowiedź wzdrygnął się w duchu świat znikczemniały, tym większym zdjęty zachwytem, że japońska sprawa była wygraną.

Poza tobą, żołnierzu polski, gdy samotny na haku szubienicy zawisasz — gdy lecisz w krwawy skazańca rów, z sercem zestrzelanym od kuł sołdackich — gdy dogasasz powolnym straceniem w stepie Sybiru — nie powiewa sztandar dalekiej potęgi. Poza tobą nie ma nic. Za tobą jest tylko dół wykopany na miarę twojego trupa. Przed tobą stoją armie. Twoich dzieci nie nakarmi, gdy skonasz, niczyja miłość. Wyprą się ciebie ziomkowie, zapomną współmieszkańcy, ponieważ w sercu ich nie trwa długo uczucie, a myśl, jak dawno — dawno wykryto, nie trwa godziny. Toteż dzieci twe przyjmie rynsztok, schronieniem będzie im — jako się już przydarzyło — kloaka, a nożowiec, skoro podrosną, będzie im mistrzem. Świat bliski i świat daleki nie wsłucha się w rapsod twojego skonu z zachwytem, gdyż nie jest twoja sprawa wygraną. Toteż twe bohaterstwo wyższe jest niźli japońskie! Przeciwko tobie za szeregami żołdaków — jest wszystko. Niechęć, trwoga, nienawiść, wrzaski dziedziców, bicie we dzwony fabrykantów, tajne intrygi tchórzów i ciemna niewiedza nędzy. Przerażone oczy narodowej samoniewoli spoglądają na ciebie ze szpar, ze szczelin, zza węgłów i z dymników. Nienawiść wszystkich, komu niepotrzebna jest wspaniałość duszy, moc, nieustraszoność wytężonego ramienia, zdeptanie za cenę śmierci gronostajów tyranii — zmawia się na ciebie z wypróbowanymi doktrynami złajdaczałej filisterii, wzywa na pomoc spryt i wymowę ścierwa dziennikarskiego i mrok zalegający niziny. W trop twoich męczeńskich kroków, które stawiasz, przebiegle jak lis, cicho jak widmo idzie zbrodniarz, naśladujący twój gest i — imię. Twoja dola — to konać za święte idee, a konać bez ostatniej pociechy mężnego człowieka: — bez sławy. Ale ty nie dla sławy wyszedłeś! Posłałeś siebie sam, ażeby świat, wbrew woli świata, wydrzeć spod skinień berła nocy. Twoje zadanie — to niweczyć przemoc człowieka nad człowiekiem, spod męki ciał wydobyć ducha ludzkiego, osadzić wśród ludzi miłość i prawo do szczęścia. Dlatego wyzwałeś na rękę łuk i koronę świata. Więc obok męczeńskiego twojego słupa dla tym większego urągowiska stawiają słupy — łotrów. Wyszedłeś w najciemniejszą, jesienną noc, gdy huczał wicher i bił deszcz, a my wszyscy, dwudziestomilionowy naród, spaliśmy w swych sypialniach, pokojach, izbach, poddaszach i norach podziemnych kamiennym snem niewolników. Wyszedłeś, jak przemytnik, obnażony do pasa. Na plecach dźwigałeś składowe części drukarni. Byłeś obładowany pismami zwiastującymi wyzwolenie ciał i duchów. W lewej ręce trzymałeś żerdź, którą w ciemności szukałeś obieszczyka strzegącego granic ziemi — w prawej niosłeś rewolwer, gotowy do strzału. Tak przebywałeś graniczne rzeki. Szedłeś w kraj boso i krwawiąc nogi. Tej to nocy przyniesiona została Niepodległość do tego kraju nędzarzy ducha, popychanych pięścią obcego żołdaka. Tej też nocy przyniesiona została deklaracja praw świętego Proletariusza, która zdeptała przemoc bogaczów. Przyniosłeś wtedy bezcenne zwitki polskiego zakonu od zaklęsłych emigranckich mogił. Przyniosłeś „drugą strunę”, zerwaną z lutni nieśmiertelnych. Stąpiwszy na ziemię rodzoną, poszedłeś za jękiem ludzkim. Było ci drogowskazem stękanie pracującego człowieka. Ci, o których nie wiedziała Ojczyzna, ci, których trudem pasł się świat, znalezieni zostali przez ciebie, podźwignięci, wezwani i złączeni w towarzyski obóz bojowników o wolność.

Któż dziś policzy te czoła płonące, które zastalił mróz Sybiru? Kto przebrnie objęciem przez ogrom tego cierpienia, które zniósł w kajdanach socjalizm polski? Kto zmierzy długość drogi, którą w śniegach, po grudach i moczarach wygnania wydeptał?

Szarpie dziś jego cześć i jego nieskalany honor polski dziennikarz, który z zadeptywania ogniów idei żyje. Naśladując siepaczów łączy szlachetny cień żołnierza z widmem łotra, który po śladach idzie i chwyta łup. Tęsknym echem, żołnierzu, odbijają się kroki twoje w tajniach ludu, jak echo odbija się w lesie. Jak echo w mrokach lasu — zamierają. Lecz ty sam jesteś ludem i krew twoja w lud wsiąka. Na wystygłych kałużach krwi, w dziewiczych tajniach wyrastają cudne legendy, jakich jeszcze Polska nie miała. Budzą się w duszach sny o pióropuszu sławy…

Bo tylko poezja polska nie opuści cię, nie zdradzi i nie znieważy, żołnierzu! Ona jedna nie zlęknie się twych snów i twoich czynów. Gdyby nawet sprawa twoja była przegraną — ona ci wiary dochowa. Ujrzy i spamięta dnie twe i noce, mękę, wysiłek, trud i skon.

Złoży ona twą głowę, stłuczoną sołdackimi kolbami, na wezgłowiu z najcudowniejszych wierszy, które dla ciebie jednego wyjmie po latach z przepychu prastarej mowy. Nakryje twój nagi trup bez złotego pasa i czerwonego kontusza — gdy go lud łódzki z pospólnego dołu wielokroć wykopie, żeby mu dać sosnową trumnę, to jedno, co lud dać może — płaszczem dostojeństwa utkanym z najcudowniejszych barw sztuki. W twoje ręce skostniałe i dopiero w śmierci bezsilne włoży złoty swój sen, sen tylu pokoleń młodzieży, sen o rycerskiej szpadzie.

R. 1905

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Stefan Żeromski - "Sen o chlebie" - czytanki.pl
Dla dorosłychFragmenty książek

Sen o chlebie

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Stefan Żeromski

Sen o chlebie

Pas publicznego traktu przecinał okolicę, ciągnąc się po falistych pagórkach i rozpłaszczonych nizinach. Gdzieniegdzie stały przy nim szeregi obłamanych topól albo wieloletnie lipy, samotnice, zaniedbane przez nieszczędną siekierę. Kobieta, zdążająca w dal ponad zakurzonym rowem, miała wciąż przed oczyma nieskończony gościniec albo domyślała się jego kierunku po szeregu drzew, gdy się za wyniosłościami gruntu ukrywał. Wymijała bez przerwy łańcuch wozów wojskowego trenu ciągnący na jej spotkanie i, choć spieszyła ze wszech sił, nie mogła dotrzeć do jego końca. Wychudłe, stare szkapy lub konięta ledwie dźwigające uprzęż — ciężkie wozy i rozsiadł! na ich przodkach ludzie zdrożeni, senni, z oczyma bez wyrazu jak woda przydrożnej kałuży — hurgot, szczęk żelaziwa, okrzyki popędzające sprzężaj — bez końca były te same. Z odległości ten ruchomy, wlokący się tabor podobny był do rzeki szarej i chropowatej. Podróżna biegła co żywo, choć nogi jej ledwie mogły udźwignąć ciężar ciała.

Tumany kurzu, podrywane przez suchy wiatr letni spod kopyt końskich i obręczy kół, siekły jej oczy, wgryzały się w nozdrza, wargi i gardło. Słońce przypalało ramiona. Pot oblewał plecy. Toteż pożądliwie witała każdy cień drzewa. Nie zważając na upał kryła twarz pod chustkę narzuconą na głowę, żeby uniknąć wzroku męskiego. Na każdym wzgórzu przystawała szukając swojej mieściny — celu podróży.

Lecz pagórki rozchodziły się w przestwór, niziny ciągnęły wszerz w dalekość przyćmioną od mgieł, a znajomych kształtów budowli nie było widać. Po każdym z takich przeświadczeń ciężkie westchnienie wydzierało się z jej spieczonych warg, a oczy bezsenne od długiego szeregu nocy zakrwawiały się na nowo. Gdy droga szła pod górę, osłabione nogi gięły się zaplatając jedna na drugą, a tętna tłukły w kości głowy jak młotki dwustronne. Skoro zaś poziom szczęśliwie zniżał się ku nowym rozłogom, samotnica w cwał biegła.

Wracała z powiatowego miasta od krewnych męża, którzy przytulili byli jej córeczkę. Przed dwoma tygodniami dano znać, że dziecko jest bardzo słabe. Udało się dostać przepustkę i przybyć w porę. Stanęła na miejscu w sam czas, żeby zobaczyć, jak umiera… Zmarło.

Przynajmniej na jej rękach. Pochowała. Teraz powraca do chłopca, starszego od nieboszczki, który prawie bez opieki, na łasce ludzkiej w domu pozostał.

W domu… Miasto od czasu wielkiej bitwy leżało w ruinie, a „dom” — było to schronisko w zgruchotanych murach, kąt między ścianami bez dachu. Nakryła go przy pomocy życzliwych sąsiadów wystawą z opalonych krokwi i pościąganych zewsząd desek, gliną oblepiła piecowisko i gotowała, co się gdzie dało uzganiać. Mąż jej, zabrany przez nieprzyjaciela, od szeregu miesięcy przepadł bez śladu i wieści. Przywykła już była do nędzy, głodowania, do poniewierki, trwogi, krzywd, zniewag, potrąceń — do wszystkiego. Lecz przydarzyło się oto coś, czego nie mogła w samej sobie pokonać. Było ponad nią, jako wszechmocna władza, wciąż żywe, wciąż nowe, jakby coraz bardziej nienasycone w swym okrucieństwie, odradzające się i napastliwe coraz zajadlej — bez początku i bez końca. A taka przy tym zwyczajna rzecz, taki widok codzienny, tak pospolite nici.

Dziecko zachorowało na krosty w gardle i umarło. Jak setki innych… Tysiąc tysięcy razy chciała już przecie zapomnieć, nie myśleć daremnie o oczach, co je piasek zasypał i wyjada oczach trzyletnich, przez które patrzy stara, jakby stuletnia rozpacz… Usiłowała zapomnieć o rączkach tak małych, tak drobnych, wyciągających się spod nieudżwignionego ciężaru, zwalonego na piersi, tak przecie szczuplutkie. Usiłowała zapomnieć, a o tym tylko jednym pamiętała. Bo uśmiechały się do niej w mrokach boleści różane usteczka szepcząc niestrzymany rozkaz: „Już mnie zapomnij…” Szara głowina dźwigała się z barłogu, oczy szukały czegoś poprzez nocny mrok i zachrypły głoseczek brzmiał na wieki. Opuszczona matka zasuwała palce między palce i wykrzywiała je aż do złamania, żeby wydrzeć i wytracić w sobie wiadomość o tym, jak to ona tam sama jedna leży w ziemi. Ale się tylko od tych wewnętrznych mocy i przemocy cieleśnie zataczała jak pijana. Jęk wymykał się z jej ust, choć zaciskała zęby i garścią dusiła gardło, i jedyne, co ją wciąż od nowa podcinało, to jakby czyjeś nad uchem ciekawe zapytania: Czy też chłopiec żyje? Czy i jego nie opadły te same krosty? Czy go zastanie? Głębokie, sekretne modlitwy, błąkające się w splotach uczuć — tajne układy, porachunki, wypomnienia, obietnice, upadłe i na śmierć zaprzysięgłe śluby przelewały się samochcąc w podmuchy ślepego buntu, w bezgłośne krzyki zdziczałej i wściekłej rozpaczy.

Gdy się dowlokła na jedno ze wzgórz, ujrzała w znacznym oddaleniu okolicę znajomą, a w nikłej mgle widnokręgu zarysy miasteczka, do którego dążyła.

Nareszcie!

Była już do ostatka wyczerpana.

Wymijając w pędzie szeregi wozów, przemknął z hukiem i porykiwaniem samochód, pełen oficerów w okularach podróżnych. Swąd benzyny i widok schylonych głów w urzędowych czapkach rzucił w duszę wędrującej kobiety zgoła inny gatunek wzruszeń.

Wspomnienie ohydne, lecz przesiąknięte zarazem zmysłową chucią, jak płomień zdradzieckiego pożaru wionęło wszystkimi jej żyłami. Łoskot kroków w głowie, echo sprężystych stąpań, pogłos piosenki:

A wiedz o tym, mój kochanku,
Ze ja czekam na ciebie…

Śledziła oczyma spod spuszczonych powiek pojazd szybko niknący, mrucząc do siebie z myślą o mężu:

— Będziesz się miał czym pocieszyć — czekaj! — jak wrócisz… Powiem ci, żebyś wiedział…

Daleko, sunąc z dołu w górę huczał drugi automobil. Za nim trzeci i czwarty. Widok ten napełnił dreszczem ciało pątnicy. Nie miała siły stać ani iść dalej. Bezwładne, upadłe spojrzenie szukało jakiegokolwiek miejsca, gdzieby można spocząć, choć przez chwilę. Lecz wszędzie były ciekawie spoglądające chłopy. Śmiertelna do ich spojrzeń odraza wytrąciła ją z obranego kierunku.

Myśli głupie, ni to pierzchliwe nietoperze śmigały tam — nazad w ciemnym sklepieniu czaszki, tłukąc się i łopocąc o jej ściany pękające od cierpień.

Żyła przecie tylko z mężem, broniła się wszelkiej najprzyjemniejszej pokusie, a w nagrodę za tę psią wierność, za dobrowolne przystanie na przygasłą już spowszedniała z nim radość — sześciu, siedmiu czy ośmiu ruskich sołdatów — bo już liczby dokładnie wiedzieć nie mogła — zabawiało się nią, jeden po drugim, w tamte noc…

— Jakże to może być — szeptała. — Cóż jest dobre, co jest sprawiedliwe? To czy tamto? Czemu na mnie padł taki los? Któż za to będzie odpowiadał?

Z tych pytań wysuwało się jeszcze jedno najnatrętniejsze, które ją w ostatnich czasach wciąż znienacka podchwytywało, wszystkiemu, co się tylko przydarzyło, stojąc na poprzek:

— Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja jestem naprawdę potrzebna?

Zsunęła się w rów, pełen grubego pyłu, i brnęła jego głębią, chustkę naciągnąwszy na oczy. W jakimś miejscu rów stał się płytszy i wywiódł ją niejako w suche pastwiska porośnięte gęstym jałowcem.

Błąkała się wśród krzaków nie wiedząc, dokąd idzie. — Pewnej doświadczyła ulgi, gdy już nie czuła na sobie wzroku mężczyzn, ukryta między zagajami.

Szła długo, mijając kolczaste kępy, aż do miedzy, zarzuconej głazami ź obrośniętej tarniną. Dalej stał szeroki, łagodnie rozkołysany łan żyta. Przystanęła przed nim, zaskoczona miękkością ruchu zboża i nie wiedząc, dokąd dalej wlec nogi. W pobliżu zobaczyła na wygonie rozwidloną gruszę polną. Samotne drzewo pozwało ją ku sobie głębokością zieleni i cieniem korony, nisko zasłanym. Gdy się w jego przyjaznym kręgu znalazła, siadła na stosie kamieni, wsparła plecyma o pień i wytchnęła z głębi po wielkim trudzie.

Cicho, ledwie dosłyszalnym głosem szeleściały liście. Przywodziły, na pamięć dawną, pradawną śpiewankę dzieciństwa, niemądrą i niewiadomą, jak niewiadome było szczęście życia za młodu. Sennie szumiące listki nie mogły przecie wydać słów ani melodii, a jednak tę to znajomą ludzką piosenkę taiły w swej mowie.

Pląsem w ciepłym powietrzu, drżeniem od zetknięć jednych z drugimi odsłaniały pachnący ranek — widok kwiatów na zboczu pagórka — brzozowy las wśród pól.

Jękiem zerwanym zaszlochały piersi do tego obrazu.

Brzozy moje, brzozy!…

Ptaszek mały, sikorka boża, przyleciał z lasu odległego i spoczął między rosochatymi gałęźmi. Wtulił głowę w lśniące swoje pióra i podejrzliwym wejrzeniem przypatrywał się światu. Ale oto i on przeciągłym poświstem zaczął wypominać ten sam, w niepamięci zagubiony widok. Samotnica usiłowała objąć ów świat przepadły myślami stałymi, przygarnąć do swego serca odbieglego — ale się wymknął, jak po ocknieniu pierzchający sen… Nie chciało już przystać do serca szczęście, które ongi miało w nim swoje siedlisko. Wodziła tylko wewnętrznym wzrokiem po jego szlakach niedostrzegalnych — drogach motyla w powietrzu, który już na zawsze odleciał. Niejasno wspominała, błąkając się jakoby gość przygodny w znikomym kole oczarowania, zgasłe swoje tęsknoty za pięknymi chłopcami — martwe już, a tak niegdyś płomienne żądze dziewczyńskiego serca, żądze spojrzeń rozkochanych, uśmiechów radosnych t nie dającą się najsroższymi groźbami wyniszczyć rozkosz czekania. Przewinęły się i same słowa śpiewki z tamtych lat. Westchnęły wszystkimi zapachy owoczesnych łąk, tamtejszych kwiatów, zalśniły rosą poranków — przejęły piersi niewysłowionym żalem, drżeniem miłosnym tamtych — ciemnych — głuchych nocy — i przepadły jako ten wiatr w polu.

Podniosła oczy w górę ku ptaszkowi leśnemu. Pytanie z dna duszy podżwignęło się przed jego cichą piosenkę, która tak wszystko wiedziała.

— Czy jest na tej ziemi gdzie jaka sprawiedliwość? Czy jest gdzie miara na łzy i waga na krzywdy? Czy się gdzie wszystkie spisuje i czy są oczy, co to przeczytają?

Milczał w głębokiej pogrążony zadumie ptaszeczek boży. Aliści podniósł głowinę i z cicha, a przecie z donośną nad miarę żarliwością wyświstał po swojemu dźwięk odmowny, zaprzeczny.

Strzał, który by na wylot piersi przebódł, nie wymierzyłby takiego ciosu, jak to przeciągłe, zimne odtrącenie.

Podniosła oczy w górę i śledziła wzrokiem białe, letnie obłoki, unoszące się popławem niepostrzeżonym w upalnym błękicie. Łzy żałości gorzkiej wysączyły się z błękitów oczu i zasłoniły obłoki. Spalone usta szeptały wyrazami bez związku i sensu do tych niebiańskich aniołów te same zaklęcia i pytania, prosząc się o sąd i odpowiedź. Białe obłoki, jak gdyby wstrzymane w swojej wysokiej podróży nad głębokością niedoli, zdawały się czujnie słuchać szlochów tulących się w dźwięki poszarpane, w biedne ludzkie wyrazy, tak bezładne jak czyny rodu człowieczego na ziemi. Na zbożu i na dalekich łąkach stanęły głębokie cienie.

Wstrzymane na wysokościach obłoki i podobizny ich na ziemi upiększały się nawzajem z zielenią przestworu, strojąc się i ozdabiając w coraz to inne kolory. Sposobem tajnym, a skutecznym doskonale, uzupełniały swe kształty i rozmiary. Te ciemne pawłoki, subtelne tkaniny, przepływające w jasnej zieleni, przedziwnie były dla oczu przychylne. Jak gdyby chusty dobrotliwe przytykały się do źrenic i do tych miejsc z powiekami, skąd płyną łzy na wyczerpaniu i gdzie są same gołe rany. Przelotna ulga, tym głębsza, im krótsza, zstąpiła w serce strudzone.

Lecz wtedy wiatr z nizinnych powiatów lecący rozkołysał żyto za miedzą. Poszum, szelest, rozgwar przeszedł po zbożu. Przewinęło się między kłosami ciężkie westchnienie. Nozdrza wciągnęły powiew i uczuły oddech wiadomy. Smród trupów tysięcy zastrzelonych żołnierzy, ledwie po bitwie przytrzaśniętych ziemią i śniegiem, obmierzle uderzył jestestwo. Tam w dole — teraz sobie przypomniała — leżały ich całe szeregi w pospólnym rowie. Szczyty ich hełmów, znaki ich rodu, połyskiwały jaskrawo w słońcu, które wszystko dostrzega, o wszystkim pamięta, wszystko na części rozdziela i co się komu należy — oddaje.

Odór, płynący z odległych gmin, zniszczył krótką pociechę. Serce wróciło do jaskini ucisku i na drogi swego szaleństwa.

Zapach śmierci…

Pod spuszczonymi powiekami odsłoniła się znowu biedna izba — ukazał tapczan okryty przepoconą kołdrą i zajaśniała głowa najmilszego dziecka, taczająca się po wezgłowiu w prawo i w lewo. Zajrzało w źrenice spojrzenie konającego gołębia — i ta mgła, ta mgła przeraźliwa, co je w sobie zwolna pochłania.

Mściwy wróg duszy zawrócił znowu i postawił przed oczy tę chwilę, gdy głowa osnuta prześlicznymi włosami schyla się ciężko, jakby z wychudłej szyi odpadła, a mały nosek na oślep utknął w poduszkę.

Oszalałe ręce matki zapuściły się teraz w skudłane włosy i zaczęły z boku na bok przewalać zgłupiałą i jak kamień bezwładną czaszkę, żeby z niej oczywistość wspomnienia wygonić.

Lecz niezmożona i nienasycona zemsta .miłości trzymała pamięć zdarzenia, jak rozdarcie rany trzyma w sobie głęboko wbity nóż zbója. Oszalałe ręce objęły odziomek drzewa, a upadająca w niemocy swej nędza cielesna szukała poratunku i pociechy u niemego pnia.

Oczy podniosły się na gałęzie i liście, żebrząc o odpoczynek. Ale wtedy przypomniało się sekretne, szeptane ludzkie podanie o zhańbionym drzewie.

— Może to jest to samo przeklęte drzewo? — z niedobrym uśmiechem spytała samej siebie.

Ogarnęła spojrzeniem grube konary i szelestne liście. Pytała ich się o prawdę, czy to nie tutaj zwisały owoce, na których wspomnienie ludzie truchleli? Czy to nie tu właśnie kołysały się za wolą wiatru te jakieś ta szpiegi? W dalekich, niejasnych kształtach zarysowały się zdarzenia związane z tym przezwiskiem. Trwoga nowa, obca, cudza zionęła z wystających gałęzi. Ręce odpadły od pnia i załamały się na piersiach, w których głośny, nieludzki śmiech zaszczekał.

Sfrunął mądry, przyjacielski ptaszek i uciekł w przestwór swój, w wolne niebiosa. Podmuchy swobodnych wiatrów niosły falami trupi fetor.

Szumiało niemiłosiernym rozkołysaniem żytnie pole. Myśli mściwe i niszczycielskie wysuwać się poczęły z mroków jaskini katuszy — myśli niezłomne i zimne, dokładne i proste, niby nieprzemierzone i nieubłagane pochody wojsk. Ponad nimi także rozciągać się poczęła śmiertelna odraza i najgłębsze znużenie.

Po tylu nocach bez przymknięcia powieki, po męce i zdrożeniu — zwinęła się teraz w kłębek na ziemi i z głową wspartą o kamień — jak ów kamień zasnęła.

Długo trwało szczęście niebytu, łaska zapomnienia o ziemi i życiu. Lecz z mroku poczęło wysuwać się widowisko, znowu ukazali się ludzie i dalszy ciąg szkarady dziejów duszy. Nie był wiadomy początek tych wydarzeń, w których przebiegu śpiąca była główną osobą. Stała pośrodku natłoku mężczyzn i kobiet w głębi nawy, a raczej w ostatnim skrzyżowaniu wielu naw niezmiernego podziemia.

Była to jaskinia wysoka i przestronna, która się licznymi wnękami, siecią krucht i chodników w rozmaite rozciągała strony. Zwisające stropy, czarne lub ciemnozielone, jakby z rudy lub z nie wytopionego surowca, były nad głowami tłumu. Światło, nie wiedzieć skąd padające, uwydatniało tu i tam ciężkie bryły i sople skał. Od środkowego sklepienia dzielił kaplicę uboczną szereg filarów niezdarnych, ledwie wyrąbanych z litej skaliny, jak bywa w kopalniach. Lecz nie było tam ciasno, jak bywa w kopalniach, nie było duszno ani cicho.

Z kogo składał się natłok człowieczy, zbity w masę, w pospólstwo oślepłe i zdziczałe od paniki u wejścia do najmroczniejszej z jaskiń? Ani jednej twarzy nie mogła rozeznać, choć patrzyła przecie na tych ludzi — i ani jednej z twarzy nowospostrzeżonych nie była w stanie zapamiętać. Czuła przecież, że w tym zespole byli życzliwi ze świata, dusze waleczne i pełne dobra na nic nikomu nieprzydatnego. Gdzie światło ich działania miała dokoła siebie? W uśmiechach, które za dni dzieciństwa widziała była — we łzach, które płynęły czasu bitwy, ucieczek, wędrówek przy odgłosie huku armat za dni głodu i dzielenia się najostatniejszym zuchelkiem chleba?

Wizerunek jednej postaci, jakby śniady cień obłoku, co niedawno płynął nad głową — jakby przez gęstej mgły zasłonę, uprzytomniła sobie. Ale gdy i tej imię mogło być omyłką i złudzeniem, jak wszystko wśród tylu zawodów — pozostało ledwie powzięte z niebytu, a twarz i kształt zginęły w bezimiennej czerni. Uciekali wszyscy, kurcząc się, tuląc, zginając, płaszcząc jak zbiegowisko w ulicach miasta na widok powietrznego latawca, który rzuca na bruk śmiertelne wybuchy. Zdawało się, że w skałę wielowiorstowej grubości wwiercą się, wdrapią pazurami i zapadną — spostrzegając figurę tego, co u wejścia do swej własnej poprzecznej komory straszliwie — nad wszelkie słowo straszliwiej — niestrudzony pracował. Schylał się raz wraz i wtedy jego długie, czarne włosy spadały, jak obluzowana przyłbica, na twarz pooraną, pełną szram i blizn, chropawą, jakby była utworzona z tej samej rudy, co skały jego podziemia. Z lochu, który miał za plecyma, wynosił wciąż, z pośpiechem nie słabnącym ani na chwilę, bochenki chleba płaskie a tak ogromne, że się od własnego ciężaru wpół przełamywały. Rozdzierał te chleby rękami, które drżały od trudu — rozrywał połowice na złomy większe lub mniejsze i ledwie mając przelotną chwilę na zmierzenie okiem miejsca i liczby zgłodniałych — ciskał tej lub owej wylękłej gromadzie.

W nieruchomym osłupieniu swoim widziała wciąż chleb latający skroś powietrza, ponad głowami, chleb potargany, pełen wewnętrznych rozdarć, zagłębień, obrywków, w których to gzygzakach — zapewne tylko dla oczu patrzącej — malowała się niewysłowiona boleść zjawiska. Wyciągnięte ręce cieniów chwytały w locie półbochny i ćwierćbochenki, skiby i ułomki. Czarne ciasto, ciężko padając w dłonie to tu, to tam, wydawało dźwięk lepki i mlaskający, jakby głos żarcia czy ćpania.

Wędrownica sama stała na uboczu.

Samotność duchowa, samotność istotna i zupełna, która jej dolą była zawsze — w tej godzinie stała się wypędzeniem i wyświeceniem odszczepieńczym.

Wyrwało się z piersi żałosne pytanie, czemu i ona nie jest jako ci wszyscy? Czemu jej losem było i jest czuć za wszystkich, czuć to samo, co tamci, co ogromny tłum — a zarazem czuć odrażającą, bezdenną swoją i ich wszystkich — nicość? Czemu oni wszyscy nie widzą w sobie tej samej nicości, która by się stać mogła mocą nłezłamaną? Czymże są ci ludzie? I ostatnie, ze wszystkich innych wypływające, zawsze to samo pytanie:

— Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja tu jestem potrzebna?

W jakiejś minucie zmagań się wewnętrznych i jej wyciągnięte ręce pochwyciły ciężką bryłę półbochna, którą szatan strudzony w tę stronę cisnął z daleka. Trzymając go oburącz patrzała na ten chleb płaski, wewnątrz jak gruba masa podarty.

Czuła głód i z utęsknieniem łaknęła chleba — smaku już niemal zapomnianego, który zna tylko młodość zdrowa i żarłoczna.

Poprzez tyle lat przypomniał się bardziej niż żywo — jak bywa tylko we śnie — zapach chleba z dziecinnych lat, chleba w rodzinnym domu.

Któż to więc uczynił?

Czy serce nie znające prawa innego okrom własnych uniesień, czy niewiedzący umysł, który tylko to zatwierdza, co mu tajemniczy instynkt podpowie?

Gwałtownym zamachem, rzutem, który może pycha, rozrośnięta na dziedzicznym ongi po ojcach dostatku, rozpętała w ramieniu, cisnęła ów złom chleba prosto w ślepie pracownikowi ciemności. Nie patrząc chwycił go dłonią w powietrzu, w locie.

Nim upłynęło mgnienie źrenicy, odfrygnął w inne z olbrzymiej ludzkiej gromady wyciągnięte ręce. W przerwie jednomomentowej, krótszej niż myśl jakakolwiek, niż spojrzenie, którym pochód cieniów liczył i przemierzał — od niechcenia i mimochodem ni to odsapnięcie w pracy, tonem, który był wolny nawet od pozoru wzgardy i akcentu mściwości, rzucił jej z oddali słowo potępienia:

— Nigdy już więcej chleba nie dostaniesz.

Usłyszawszy ten wyrok stwierdziła dla siebie samej jego nieodwołalność rozważaniem i dokładnym wnioskiem rozumu. Była nim na wskroś do dna duszy porażona. Wodziła oczyma po masie zbitej w kupy i bandy, która uchodziła jednym wylotem jaskini, gdy ze strony przeciwnej nadciągała inna, ze swym pośpiechem, jękiem, szlochem i chargotem. Tu i tam przelotne, ciekawe spojrzenia, skierowane na buntownicę, wyrażały to samo: kamienną obojętność lub bezpłodny żal. Wiedziała, jak tylekroć już w życiu, że te badawcze, szpiegujące spojrzenia oznaczają — potępienie.

Mściwa zmowa lub lękliwy lament ich zbiorowej nędzy, ich hańby pospólnej skazywały na to samo, co tamten: zatwierdzały wyrok. Gdzież były przyjacielskie dusze, których uczucie bliskości miała w sobie tak niedawno? Samotne krople zginęły w odmęcie trwogi. Zapytała tedy samej siebie w tchórzostwie, które wiało z motłochu jak wiatr zgniły, a jej ramiona zimnym potem okryło:

— Cóżem ja zrobiła, nieszczęśliwa?

Przed oczyma wkopanymi w ziemię stanął ten, który jeszcze chłopcem nie był, z dzieciństwa dopiero przedzierając się do wieku wyrostków, i nie mógł jeszcze swojej własnej rozpocząć walki o chleb i honor.

Zatrzęsło się serce niewieście od myśli, że to jemu przecie wydarła chleb na zawsze: „Już go nigdy nie dostanie” — za winę matki. Patrzała na winę swoją i na las wyciągniętych rąk tłumu.

Mierzyła grzech swój ogromem żądzy ludzkiej i żądzy swojej — bezdennego strachu ludzi wpatrzonych w księcia ciemności — i miarą trwogi swojego serca. Stanęła przed oczyma ta, której usteczka szeptały tak niedawno: „Już mnie zapomnij…” W błędniku myśli przewinęło się pocieszne wyrachowanie, że już dla tych ust chleb jest niepotrzebny. O tyle kromek mniej go potrzeba, ile razy by o nim natrętnie szczebiotały.

Cicha trucizna-ulga jako uśmiech siadła w kątach warg. Mgła cierpień zakryła wyciągnięte ręce zbiorowiska i obraz zbydlęcenia, spadkobiercy głodu. Dała się uczuć pod sercem próżnia przedziwna, próżnia po córeczce, którą była na świat wydała, po córeczce, która z kolei w próżnię się znowu zamieniła.

W tej wewnętrznej komorze boleści przemknął się uśmiech, który był gościł na wargach. I on to w sposób niedościgły dla myśli stał się płodem tajemnym. Poruszyło się w piersiach coś nieznane i wielkie jak tamta jaskinia, potężniejsze niż straszliwa władza szatana: samotne męstwo macierzyńskie.

Głębokie to natchnienie zrodziło jedne myśl, która sama w sobie była już dokonanym czynem.

— Zabiję!

Senne natchnienie wetknęło w rękę ostry nóż — i ukryło go w zanadrzu. Zimnymi oczyma czyhającej hieny śledziła poruszenia szatana i, jak ten ostrożny zwierz, przyczajała się w załamaniach pieczary, pełzła po ziemi, ażeby mu śmiertelne pchnięcie zadać zdradziecko.

Ale wtedy sen spłynął z jej oczu. Uchyliły się ciężkie powieki. Zobaczyła znowu żytnią niwę. Płowe, jeszcze niedojrzałe kłosy, łagodnie szumiące, naginały się za wiatrem, a wysmukłe szypułki tam i na powrót chyliły rytmami zgodnymi. W ich melodyjnym rozkołysaniu pokazało się oczom szczęście życia. Wstała ze swego legowiska i ociężałym krokiem bliżej podeszła. Nie wiedząc, co czyni, wyciągnęła ręce i osaczyła dłońmi młodociane kłosy. Głaskała je miłościwą pieszczotą — nabożnym błogosławieniem nieszczęśliwego człowieka.

W sercu jej od zetknięcia rąk z cichym zbożem rozległa się archanielska pieśń, niepojętym powinowactwem uczuć wyrastająca z szumu badylów i z nim jednaka. Samotne oczy poniosły się znowu ku dalekim obłokom i wielbiły ich prace, których człowiek, uczeń szatana, nie zdołał zniweczyć ani splugawić. Czciły głębokim zachwyceniem tajemnicę bytu zboża, moc niezbadaną jego poczęcia i rozrostu, jego spółki ze słońcem, ziemią i deszczem obłoków — której człowiek nie umie dotąd przekazać i narzucić natury swojej, wzorującej się na żądzach pantery i świni.

W tej minucie głębokiego zachwytu ujrzała nagle pod spuszczonymi powiekami obraz tak bliski, jakby się stawał o parę od niej kroków, tak wyraźny, jakby to było na jawie. Miała oto w oczach zaułek między na poły zburzonymi domami mieściny swojej. Na ścianie, która zamyka wylot błotnistej ulicy, wisi uboga, prostacka kapliczka drewniana, z wierzchu rudą, w głębi niebieskawą pomalowana farbą. Wewnątrz tej szafki, nakrytej małym dachem, widnieje Chrystus ukrzyżowany między dwoma niewieścimi kształtami. Znała tę kapliczkę od wielu lat, wiszącą nade drogą, lecz nigdy na nią szczególniejszej nie zwracała uwagi.

Skądże teraz?…

Patrzała na drewnianą ławę przystawioną do sąsiedniej ściany, na obmokły mur, z którego placami poodpadało wapno.

Wtem zadrżała wszystka, od stóp do głów.

Syn jej wyszedł z przyległego dziedzińca i ze zwieszoną głową wlókł się przed obraz. Stanął przed nim zgarbiony, blady jak stary człowiek, którego poraziło nieszczęście. Kolana jego bezwładnie przyklękły na ławie. Ręce splotły się i zacisnęły kurczem gwałtownym. Przyciskał te małe złożone pięści do piersi — i tak mały człowieczek sam ze siebie modlił się w samotności za nią, za matkę. Powzięła wszystkę wiadomość o treści jego modlitwy, usłyszała wewnątrz siebie zająkliwe słowa, które wymawiał nie umiejąc złożyć ich w całość. Dostrzegła jego zgasłe, nieobecne, niewidzące z rozpaczy, puste oczy, wzniesione ku drewnianemu ołtarzykowi, i skurcz żałosny zsiniałych warg…

Miłość jak błyskawica zamigotała w niej i wzniosła się aż do granicy radosnego zachwytu. Matka uderzyła w dłonie i wydała z piersi krzyk ku niemu, patrząc się na tę tajemną modlitwę.

Strudzone jej ciało nie było już sobą — nędzą — nicością — lecz przeistoczyło się w substancję inną, która była samym duchem.

Nie czuła ani znoju, ani bólu, ani wspomnień. Stała się zdrowa i zdolna do biegu jak sarna młoda. Stała się lekka, jakby ją wielkie skrzydła anioła niosły nad ziemią.

Skoczyła wprost przed siebie, z oczyma utkwionymi w daleki widok mieściny. Nie było na ziemi siły, która by ją teraz powstrzymać mogła.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Stefan Żeromski - "NA PROBOSTWIE W WYSZKOWIE" - czytanki.pl
Powieść

Na probostwie w Wyszkowie

by Katarzyna Jerzykowska 31 stycznia 2018

Stefan Żeromski

NA PROBOSTWIE W WYSZKOWIE

 

Podczas srogiego deszczu, który lał, w istocie, jak z cebra, pomknął z pustych ulic Warszawy automobil należący do Oddziału Drugiego Inspektoratu Generalnego Armii Ochotniczej, dając w swem wnętrzu schronienie przed ulewą prof. Ferdynandowi Ruszczycowi, p. Adamowi Grzymale-Siedleckiemu, p. Modzelewskiemu wraz z jego aparatem kinematograficznym, niżej podpisanemu, oraz dwu szoferom. Papiery podróżne wyznaczały kierunek na teren operacyjny frontu północnego. Skacząc, jak piłka, po kamiennych bulwach przedmieść Pragi, doskonały pojazd wydostał się na szosę radzymińską, na ów niepozorny szlak, co przed dwoma tygodniami ściągał na siebie oczy całej Polski, a nawet oczy całego świata. Miałem już był zaszczyt poznać tę drogę przed dwoma dniami, wśród podrygów sroższego rodzaju w automobilu ciężarowym wraz z korespondentem pism francuskich p. Genty, p. Irzykowskim, Pilarzem i Mierzyńskim, bez dotarcia do zamierzonego celu, gdyż popsuta rurka motoru udaremniła wówczas wyprawę. Ślad krótkotrwałych walk można było dostrzec tuż za ostatniemi umocnieniami z drutu i szeregiem rowów na pobrzeżu lasów, a przed szerokiemi błotnemi rozlewiskami: wzdłuż traktu ciągnęły się ciemne znaki schronów ziemnych równolegle i symetrycznie wykopanych przez żołnierzy bolszewickich. Raz wraz przerywały jazdę popsute mosty. Gdy jeden z takich byłych mostów wypadło objechać, zbaczając z traktu na łąkę, automobil zarznął się w rozmiękłe od ulewy pastwisko i w oczach, niemal, coraz głębiej zapadał. Trzeba było opuścić jego suche wnętrze i podczas najzacieklejszej nawałnicy windować ciężkie pudło do góry. Na szczęście żołnierze, zatrudnieni przy naprawie mostu przyszli z pomocą panom szoferom. Zapadnięte koła, przy użyciu lewara, który los szczęśliwy tam zesłał, wydobywano z błota i podsuwano pod nie deski, aż cały samochód wydźwignięto na grunt stalszy. Nim jednak to nastąpiło, ulewa przemoczyła nas wszystkich do szpiku kości. Stojąc wśród mokradła, mieliśmy wrażenie, iż sami na wzór samochodu, w topiel się zanurzamy. Nieskończone wozy trenu, oddziały konnicy i piechoty, ciężkie automobile ze sprzętem wojennym, pojazdy wracające z rannymi utrudniały, dalszą drogę, gdy już stanęliśmy znowu na bitym trakcie. Gdy wreszcie ruszyliśmy dalej, dosyć zgodnym chórem, mimo przekonaniowych różnic, szczękaliśmy zębami. Wkrótce ukazał się Radzymin ze zgliszczami w środku rynku jeszcze dymiącemi, z domami poprzewiercanemi od pocisków i cmentarną pustką, która legła w zbombardowanych placach i zaułkach. Z Radzymina posunęliśmy się już żywiej do Wyszkowa. Zbliżając się do tego miasteczka, spostrzegliśmy most na Bugu w stanie opłakanego zniszczenia. Trzeba było przeprawić się za rzekę przez most kolejowy, a więc znowu windować samochód po głębokim piasku i przepaścistych wybojach. Gdy wreszcie dotarliśmy do środka miasta, objaśniano nas w wojskowej komendzie, iż generał Józef Haller bawi właśnie na probostwie. Zziębnięci i zmoczeni, postanowiliśmy szukać gościny u proboszcza. Indywidua z nogami gruntownie przemoczonemi i bielizną, która przejmuje dreszczem za każdem poruszeniem ciała, nie są w stanie przykładać należytej wagi do czci najwyższych dostojeństw, tytułów najbardziej zasłużonych, a nawet w sposób godziwy szanować cudzego prawa do posiadania domu i jego ciszy. Co gorsza, w każdym z takich przemarźlaków budzą się niezdrowe i surowo zakazane rojenia o natychmiastowości kielicha tęgiej gorzałki, — gdyby nawet był, jak niżej podpisany, wieloletnim i aż do znudzenia wytrwałym antyalkoholikiem. Na szczęście, drzwi mieszkania proboszcza w Wyszkowie, księdza kanonika

Mieczkowskiego, same się gościnnie otwarły, gdy zameldowano gospodarzowi ludzi przemokniętych. Zastaliśmy w dużym pokoju, oprócz wiekowego plebana i jego wikaryusza, księdza Modzelewskiego, — generała Hallera i ambasadora francuskiego, p. Jusseranda. Trafiliśmy właśnie na sam środek relacyi kanonika o pobycie w jego domu w ciągu ubiegłego tygodnia «rządu polskiego» z ramienia Rosyjskiej Republiki Rad, złożonego z rodaków naszych — dr. Juljana Marchlewskiego, Feliksa Dzierżyńskiego i Feliksa Kohna. Trudno było wśród zagadnień tak wysokiego poziomu, jak zmiana rządu, systemu społecznego i natury rządzenia w Polsce, jak wywrócenie do góry nogami całego administracyjnego współżycia warstw społecznych, wyjeżdżać z poziomą prośbą o wyżej wzmiankowany kieliszek kminkówki, a choćby «czystej». Na szczęście ksiądz wikary, powodowany starą zasadą gościnności, której tak wielkie fenomeny wojny nie zdołały wywrócić, zarządził postawienie przed każdym z nas szklanki gorącej herbaty. Co więcej — w cukiernicy, która, jak ziszczenie pięknego marzenia, z ręki do ręki krążyć poczęła, oczy nasze ujrzały na jawie cukier kostkowy w najlepszym gatunku i pokaźnej obfitości kawałków. Ksiądz wikary, nie przerywając bynajmniej poważnego dyskursu ambasadora Jusseranda z księdzem kanonikiem Mieczkowskim, zdołał szepnąć nam, przybyszom do ucha:
— Proszę brać, proszę śmiało!… To cukier p. Marchlewskiego, zostawiony przezeń w popłochu ucieczki…
O, dziwna, przedziwna niekonsekwencyo wszystkiego pod utwierdzeniem! O, śmieszności rzeczy wysokich, gdy nie mogą ustać własną swoją przyrodzoną potęgą!…
Wejrzawszy na ów cukier, tak doskonały, poczułem się oto nagle jego prawowitym właścicielem i trzy conajgrubsze kawałki wrzuciłem odruchowo, ku zgorszeniu obecnych, do szklanki. Zapijając gorącą herbatę, jak przez sen przypomniałem sobie postać d-ra Juljana Marchlewskiego. Pierwszy raz widziałem go niegdyś, przed wieloma laty w pracowni bibliotekarskiej Rapperswylu, w izbie na drugiem piętrze, o prastarem, niskiem sklepieniu, ciasnej i zapchanej mnóstwem książek, katalogów i rękopisów. Pewnego zimowego dnia przyjmowałem i obsługiwałem, jako bibliotekarz, Różę Luxemburg i Juljana Marchlewskiego. Czyż można było wówczas przypuścić, że w tych niepokaźnych figurach dwojga wywołańców, zbiegów, emigrantów obsługuję przyszłą męczennicę spartakowskiej rewolucyi, zamordowaną w bestyalski sposób na ulicach Berlina przez rozjuszoną ludność, — oraz przyszłego wielkorządcę naszej biednej ojczyzny, — krótko, coprawda, sprawującego swą nad nami władzę i, jak dotychczas, w niepokaźnym Wyszkowie. Nasycając się niezrównanym gorącem i zatapiając z lubością w smak bolszewickiego cukru, przypomniałem sobie nadto, że przecież dr. Juljan Marchlewski to jest mój szanowny wydawca. Posiadam stos jego listów, w których na licznych arkuszach spisane są statuty, umowy, kontrakty co do tłomaczenia pewnych moich pisanin na język niemiecki. Ponieważ, mimo owych statutów i wieloparagrafowych kontraktów, zapewniających mi niebyle jakie korzyści materyalne, — mimo, iż przekład niektórych utworów został wyczerpany, gdyż nabywca imprezy wydawniczej d-ra Juljana Marchlewskiego, Petzold, zwracał się do mnie z prośbą o prawo wydania nowej edycyi tegoż przekładu, — z owych szeroko opisanych i solennie zapowiedzianych korzyści materyalnych mam w zysku tylko cenne autografy d-ra Juljana Marchlewskiego, poczułem się, jak powiadam, prawowitym właścicielem cukru, zostawionego przezeń w Wyszkowie i, na rachunek ewentualnych, da Bóg doczekać, honoraryów, wpakowałem do drugiej szklanicy herbaty łaskawie podanej przez domowników księdza Mieczkowskiego, nowe trzy kawały bolszewickie. Opiły i rozgrzany przypomniałem sobie drugiego z wielkorządców — Feliksa Kohna. Widywałem go na procesie Stanisława Brzozowskiego w Krakowie, jako jednego z sędziów. Postać wywiędła, zniszczona, człowiek jakgdyby ze mgły, o twarzy sympatycznej nerwowego utopisty, — bohater warszawskiego «Proletaryatu». Jeden z tych, których dumne cienie w kajdanach widywało się na zbiorowej fotografii «proletaryatczyków» w izbach socyalistów. Trzeciego — Feliksa

Dzierżyńskiego — mam szczęście nie znać osobiście. Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcyi i cieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani, jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwią obmazanej po łokieć, ani słyszałem wyrazów, z jego ust wychodzących. Wyznaję, iż to imię i nazwisko, wymówione w mej obecności, sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności i jakby torsyi. Ci tedy trzej mężowie, gotujący się w cichym domu ustronnego probostwa do odegrania wielkiej roli na placach, tylekroć przez obcy najazd zdeptanych i w gmachach Warszawy, tylekroć znieważonych przez cudzoziemca, — byli przedmiotem ożywionej rozmowy. Generał Haller tłomaczył ambasadorowi Jusserand’owi na francuskie opowieść księdza kanonika. Proboszcz wyszkowski poznał był całkowitą ideologię bolszewizmu z jego strony zasadniczej, dogmatyczno-ideowej, jakby teologicznej, «pryncypialnej». Ponieważ miał możność prowadzenia z trzema dyktatorami in spe długich rozmów, zdawał tedy sprawę z ich przebiegu. Pan Jusserand troskliwie notował sobie co ważniejsze szczegóły i najbardziej soczyste wyrzeczenia. Trudno by tu było powtarzać te lokucye i dyskusye na temat wolnej woli, rewolucyi, moralnego posłannictwa siły jednostek obdarzonych świadomością i wiedzą dobra, zwłaszcza, iż podane z ust do ust mogłyby stracić na prawdziwości i dokładności. Zresztą — tyle już razy o tych rzeczach pisano! Przyszli władcy Polski i Warszawy, według relacyi wszystkich obecnych, byli otoczeni silną strażą, która z nabitą bronią pilnowała ich kwatery na plebanii, jeździli znakomitym i wytwornym automobilem, jedli i pili doskonale, spali wygodnie. (Zawsze zadaję sobie pytanie, czem też ludzie tego rodzaju, zarabiają na to dostatnie życie? Głosząc zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoją na poziomie wszystkich zwyczajnych władców, którzy swe stanowisko odziedziczyli, lub posiedli na mocy; takiej lub owakiej intrygi).
Szyby okien na probostwie były powybijane przez kule. Stojąc przy jednem z tych okien i przez dziurę w szkle patrząc w cichy ogród, dziwiłem się, ile to w tem zaciszu w ciągu krótkiego czasu dokonało się przemian. Ludzie, o których była mowa, jakby żywe kształty abstrakcyjnych idei przychodzili i odchodzili, przeciągali przez to mieszkanie, przynosząc ze sobą istne kłęby inwektyw, skarg, marzeń, złudzeń, obłąkań, — mówili o tyranii, krzywdach, morderstwach, torturach, przekleństwach i śmierci w rozpaczy, nie spostrzegając wcale, iż sami wdrapują się na tę samą wyniosłość, wyślizganą, przez męczeńskie kolana i że zemsta cierpiących wpycha im znowu w ręce berło tyranii…

Któż to byli ci trzej goście, którzy w tych izbach mienili się rządem polskim? Czy ich lud polski wybrał, czy ich ktokolwiek na tej ziemi mianował? Lud polski, czy naród polski, tak rozumiany, jak to jest w ich zwyczaju, nie naznaczał żadnego z nich na godność, którą sobie wybrali. Naznaczeni zostali przez kogoś zwyższa, w obcym kraju, w swym zespole, w swej partyi. Jako takich możnaby ich nazywać tylko komisarzami w znaczeniu, jakiego ten wyraz nabrał w opinii ludowej polskiej podczas długoletniej działalności komisarzy «po krestjańskim diełam», za poprzedniej inwazyi carów moskiewskich na ziemię polską. I tamci stawali przecie w obronie ludu polskiego wobec ucisku szlachty. Tamci także opierali pomoc swoją dla chłopów polskich na nieprzeliczonej ilości bagnetów. Jedna tylko różnica: tamci komisarze nie byli z naszego rodu.

Krew polska nie płynęła w ich żyłach. Ci rodacy dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zdruzgotane tyloletnią wojną — obcą armię, masę, złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty. W pierwszym dniu wolności, kiedyśmy po tak strasznie długiej niewoli ledwie głowy podnieśli, całą Moskwę na nas zwalili. Na ich sumieniu leżą zgwałcenia przez dzicz sołdacką naszych dziewcząt i kobiet. Na ich sumieniu leży zniweczenie nie zasobów i skarbów materyalnych, bo te mają wartość względną i mogą być powetowane, lecz zniszczenie zabytków przeszłości, unikatów, pamiątek po pradziadach, ojcach, dzieciach, potłuczenie kulami witraży i dzieł sztuki, bezmiernym trudem artystów wykonanych w kamieniu, drzewie, metalu, malowideł i tworów ludzkiego marzenia, utrwalonych w opornym materyale, które rzesza ciemna z moskiewskich rozłogów tutaj przygnana zdruzgotała, rozkradła, uszkodziła i uniosła, a które już nigdy ludzkich oczu cieszyć nie będą. Są bowiem przedmioty nie zbytku, lecz czystego artyzmu, które mają wartość wyższą, niż wszystko, które winny być niedotykalne, niedostępne, ponieważ mówią do nas z wieczności o wieczności, zamkniętej w nas samych. Za zniszczenie tych przedmiotów ci komisarze są odpowiedzialni. Oni to te wszystkie pisma, druki, zabytki i rzeczy sztuki podali do rąk nic niewiedzącego motłochu.
Zachodzi pytanie, jakim się to mogło stać sposobem, że, jak niegdyś carscy komisarze, tak obecnie sowieccy komisarze, znaleźli drogę do naszych miast i wsi, do naszych kościołów, domów i skarbów sztuki? Jakim się to stało sposobem, że zarówno tamci, jak ci, to tu, to tam znaleźli posłuch u naszego ludu? Trzeba to wyznać otwarcie i bez osłony, że lenistwo ducha Polski, cudem z martwych wskrzeszonej, ściągnęło na tego ducha batog bolszewicki. Polska żyła w lenistwie ducha, oplątana przez wszelakie gałgaństwo, paskarstwo, łapownictwo, dorobkiewiczowstwo kosztem ogółu, przez jałowy biurokratyzm, dążenie do karyery i nieodpowiedzialnej władzy. Wszystka wzniosłość, poczęta w duchu za dni niewoli, zamarła w tym pierwszym dniu wolności. Walka o władzę, istniejąca niewątpliwie wszędzie na świecie, jako wyraz siły potęg społecznych, partyi, obozów i stronnictw, w Polsce przybrała kształty monstrualne. Nie ludzie zdolni, zasłużeni, wykształceni, mądrzy, których mamy dużo w kraju, docierali do steru władzy, lecz mężowie partyi i obozów, najzdolniejsi, czy najsprytniejsi w partyi, lub obozie. Jak po spuszczeniu wód stawu, ujrzeliśmy obmierzłe rojowisko gadów i płazów. Gdy to dostrzedz mógł każdy na widowni publicznej, w głębiach pozostało to samo, co było za dni niewoli. W samem Królestwie żyje olbrzymia armia ludzi bezrolnych i bezdomnych. «Rocznik Statystyczny Królestwa Polskiego» z roku 1914 opracowany pod kierunkiem Władysława Grabskiego, obecnego ministra skarbu, mówi (str. 60): — «kategorya ludności, zwanej bezrolną, stanowiąca warstwę robotników rolnych, wyrobników wszelkiego rodzaju i służbę, ludność pochodzenia włościańskiego bez roli i fachu… stanowiła w r. 1901 — 18,1% wśród ludności wsi i miasteczek. Ludność bezrolna we wsiach tylko w okresie czasu od roku 1891 do 1901 wzrosła od 13,2% do 17,2% ludności wiejskiej». To nie sto tysięcy parobków, mających bądź co bądź pracę, zarobek i legowisko w czworakach, lecz półtora miliona (wówczas, w r. 1901) mieszkańców błąkało się wśród naszych wsi i miasteczek, żyjąc z dnia na dzień na komornem, nie mając gdzieby głowę skłonić. Wówczas 500,000 ludzi chodziło rok rocznie na roboty sezonowe do Niemiec, a przemysł fabryczny odciągał ze wsi i osad znaczną ilość bezrolnych.

W przeciągu dziewiętnastu lat dorosło nowe pokolenie wydziedziczeńców. Emigracya sezonowa zatamowana jest przez powojenny stan rzeczy, a przemysł fabryczny nie istnieje. Cóż uczyniliśmy dla tego olbrzymiego narodu bez roli i dachu, przykutego do roli, — dla tych komorników, wyrobników, dla tego najistotniejszego proletaryatu, którego pełno jest w naszych wsiach i mieścinach, gdy mieliśmy ręce rozwiązane z pęt niewoli i możność czynienia, co chcemy? Oto do nich przyjechali w goście trzej komisarze wyszkowscy! Daremne były głosy, żeby szerokie, wieczyste, najbardziej nowoczesne i najbardziej w owoc wydajny bogate prawo do ziemi postawić w pierwszym dniu nowego świata pracy we wskrzeszonej ojczyźnie. Nikt nie wysłuchał tych głosów. Gdyby nie było na ziemiach w jedno złączonych, przez los szczęśliwy nam danych, tych rzesz bez roli, które na miliony się liczą w samem tylko Królestwie, które do ziemi są przykute, gdyż odejść od niej nie mogą nigdzie, w prawo ni w lewo, — chyba w głąb ziemi tej, w mogiłę ziemską, — jakże by był do naszych drzwi znalazł drogę nieprzyjaciel, co walkę o dolę bezrolnych i bezdomnych za hasło swoje wypisał na sztandarze? Nie zostały wysłuchane głosy, ażeby na sztandarze Polski nowej wypisane zostało hasło nie niższe od bolszewickiego, lecz wyższe, świętsze, sprawiedliwsze, mądrzejsze, ponad śnieg bielsze. Śmiano się z głosów tych. I oto teraz na ostrzu bagnetu chińczyka, w świście nahajki kozaka, wśród turkotu kulomiotów, nastawionych przez łotysza przeciwko niewinnej, najzacniejszej w Polsce krwi, przeciwko krwi młodzieńczej, miało się nam objawiać nowe prawo, narzucone zzewnątrz, prawo wyższe, głębsze i sprawiedliwsze, niż nasze. Stał między nami i tem wojskiem zzewnątrz przychodzącem wielomilionowy bezrolny i bezdomny lud i miał między ojczyzną i przychodniami wybierać.
O, Polacy! Niech wasze ręce składają się do modlitwy, albowiem ci bezrolni i bezdomni Polskę wybrali. To nic, że tam i sam ten i ów poszedł z rozpaczy za wrogiem. Cały bowiem lud polski poszedł w bój za ojczyznę. Opasali się pasem żołnierskim nędzarze, którzy na własność w ojczyźnie mają tylko grób, i z męstwem, na którego widok oniemiał z zachwytu świat, uderzyli w wojska najeźdźców. Od krańca ziemi polskiej do drugiego krańca, gdziekolwiek brzmi nasza mowa, jeden się podniósł krzyk: niech żyje ojczyzna! Alboż nie było tak? Alboż nie widział świat tego nieopisanego zjawiska? Zapomniane zostały wszelkie, czyjekolwiek winy i, jak Grecy pod Maratonem, zniweczyliśmy wroga. Kto w chwili najazdu moskali na kraj stawał do obrony swego pałacu, dworu, domu w mieście, swej posiadłości, mieszkania pełnego mebli, obrazów i pamiątek, swej chaty na działku ziemi, zagrody i dobytku, swej posady i stanowiska, — wiedział czego broni, broniąc ojczyzny. Lecz ten, kto nie posiadał nic zupełnie, stając do obrony ojczyzny, nie wiedział, o co walczy. Bronił przyszłego dobra w ojczyźnie. Bronił dóbr cudzych, bronił nietykalności pałacu, szczęśliwego prosperowania dworu, praw do komornego z domu w mieście, bronił mieszkań, których nigdy nie widział i nie zobaczy, bronił wreszcie władzy, która jego samego depce częstokroć bezlitosną stopą. Włościanin, posiadacz ziemi, jest, jak krzak przy drodze. Wróg może go nadepnąć, kopnąć, poszturchnąć, obłamać jego pędy i pręty, lecz sam krzak przydrożny wnet puści nowe pławiny, odrośnie i z wiosną świeżemi liśćmi zazielenieje. Człowiek bezdomny jest, jak źdźbło nawozu karmiące zboża, jarzyny, owoce i zieleń krzaków, trawy i kwiaty najbardziej urocze. Powinno mu być obojętne, kto go w ziemię woruje, kto go depce i kto zeń soki wypija. Jeżeli ten nawóz społeczny, który my deptaliśmy, taksamo, jak nasi poprzednicy we władzy nad nim — Moskale i Niemcy, — ujął karabin i pospołu z panami, z mieszczaństwem, z inteligencyą, z gospodarzami na roli i robotnikiem fabrycznym wyruszył na wroga, w boju krwią ociekał i zwycięstwo pospołu z innymi wywalczył, to ten jego uczynek chyba nas wszystkich obowiązuje. Nie ochłap łaski, nie nagroda za przelaną krew mu się należy, lecz oddanie wszystkiego, co jest jego w ojczyźnie. Należy podźwignąć się z lenistwa ducha. Ta sama krew ofiarna i nazawsze dla nas święta, co wytrysła na polu bitwy pod Warszawą z serca bohatera narodu, księdza Skorupki, płynęła strugą z ran bezimiennych polskich żołnierzy, bezrolnych chłopów. Musimy teraz na tę krew się powoływać, wzywając naród polski do wielkich społecznych reform, albowiem ci rycerze za przyszłość Polski polegli. Precz z reakcyą! Rzucajmy, ludzie wolni, kamieniem potępienia na wszystkich pismaków, co do reakcyi wzywają, lub wzywać będą, co chcą niedolę proletaryatu bezrolnego ukryć przed narodem, zbagatelizować, zasłonić frazesami! Rzucajmy kamieniem potępienia na piastunów urzędu, którzyby reakcyę wdrażać w życie nasze usiłowali! Teraz jest chwila, kiedy Polska może się wydźwignąć z pęt odwiecznych! Musimy teraz czynami naszymi przekonać świat, zmusić go do uznania prawdy, iż ideje, w których imię umierali nasi żołnierze w walkach z armią czerwoną, stały stokroć wyżej od praw, ukutych w ciasnym zespole oligarchów Moskwy, które nam ona chciała narzucić, jeżeli jeszcze nie wcieliliśmy ich w życie, to nosimy ich obrazy w duszach. Musimy niezbitymi dowodami odeprzeć opinię, jakobyśmy byli narodem panów i szlachty, krajem obskurantyzmu, jakoby nasza armia była «białą armią Piłsudskiego». Świat pracy na zachodzie i na wschodzie, w Anglii, we Francyi, we Włoszech, w Ameryce, i w samych Niemczech, i w samej Rosyi, musi przyznać, iż nieprawdą jest, jakoby Polska była żandarmem burżuazyjnej Europy, niosącym na ostrzu swej broni klęskę postępu świata. Nie możemy dopuścić do tego, żeby pokonanie czerwonej armii na polu bitwy w obronie granic naszej ojczyzny, w obronie naszego ludu zjednoczonego w szczep jednojęzyczny, nierozdzielny, nierozerwalny, wieczyście samowładny, w obronie naszej mowy i wolności stanowienia praw własną wolą i dla samych siebie, — stało się tryumfem warstwy bogaczów, panów, posiedzicieli, a klęską ludzi ubogich i pognębieniem szybkości postępu świata. Pokonawszy bolszewizm na polu bitwy, należy go pokonać w sednie jego idei. Na miejsce bolszewizmu należy postawić zasady wyższe odeń, sprawiedliwsze, mądrzejsze i doskonalsze. Trzeba ruszyć z posad Polskę starą, strupieszałą, gnijącą w jadach, któremi ją nasycili najeźdźcy. Sierpniowa burza, która swemi piorunami strzaskała tyle głów junackich, oślepiła na wieki tyle oczu harcerskich, w jamę mogiły pchnęła tyle bohaterskiej energii, musi oczyścić nasze powietrze, zatrute wyziewami podłości. Po okrzyku: — do broni! — gdy pokój stanie, powinien się rozlegać od krańca do krańca okrzyk równie skuteczny, jak tamten: do pracy! jakiż to ogrom roboty! Jak nieobeszłe morze potrzeby! Stracone Mazury, stracona Warmia, Pomezania, Śląsk Cieszyński! Na Pomorzu stoją puste szkoły, znakomicie pobudowane przez Niemców, a niema w nich nauczyciela, któryby dzieciom kaszubskim w języku polskim nauki udzielał. I odwraca się od nas kaszuba. Nie jesteśmy w stanie wybudować trzydziestu kilometrów kolei z Kościerzyny do Wejherowa dla zdobycia własnego dostępu do morza, gdy nędzny Gdańsk zdradza nas, napada i znieważa. Wewnątrz kraju, gdzie tylko spojrzeć, wszystko popsute, obniżone, znędzniałe. Tyfus, czerwonka, wszy, brud, niechlujstwo, brutalstwo, kradzież, przedpotopowe obyczaje, prapiastowskie zabobony, zniszczone drogi, popalone mosty, na stacyach kolejowych, jak w chlewach, w wozach dla ludzi bestyalskie walki o miejsce stojące. W dobie gdy młode rycerstwo polskie szło po nocy w bój z Warszawy, w Warszawie paskarz najspokojniej podnosił cenę chleba…

Na odgłos strzałów, rozlegających się za Bugiem dr. Juljan Marchlewski, jego kolega Feliks Dzierżyński pomazany od stóp do głów krwią ludzką, i szanowny weteran socyalizmu Feliks Kohn — dali drapaka z Wyszkowa. Pozostał po nich tylko wielki swąd spalonej benzyny, trocha cukru, oraz wspomnienie dyskursów, prowadzonych przy stole i pod jabłoniami cienistego sadu. Przed wyjazdem dr. Juljan Marchlewski powtarzał raz wraz melancholijnie:

«Miałeś, chłopie, złoty róg,
Miałeś, chłopie, czapkę z piór…
Został ci się ino sznur»…

Jak w wielu innych rzeczach, tak i tutaj, niedoszły władca mylił się zasadniczo. Złotego rogu Polski, wcale w ręku nie trzymał. Czapka krakowska również mu nie przystoi. Jeżeli jaki strój, to już chyba okrągła, aksamitna czapeczka moskiewska, obstawiona wokoło pawiemi piórami prędzej mu będzie pasowała. Tę już do końca życia nosić mu wypadnie. Nawet do biednego sznura od polskiego złotego rogu nie ma prawa ten najeźdźca. Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej niema dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła. Złoty róg Polski trzyma w ręku z przepotężnej swej siły młode narodu pokolenie. I zadmie weń lada dzień lada godzina pobudkę nową, nową pieśń życia, od której rozradują się kości pradziadów, dziadów i ojców, rozraduje się młoda krew, co za tej burzy sierpniowej spłynęła z ran w biedną polską ziemię.

31 stycznia 2018 0 comments
0 FacebookTwitterPinterestEmail
Nowsze
Starsze

Pozostańmy w kontakcie

Facebook Twitter Instagram Youtube

Najnowsze czytanki

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Wiosna

  • Góra Kikineis

  • Jak modlitwa ochrania przed złodziejami

Reklama

Portal dla kobiet, przyszłych i obecnych mam


Całoroczne domki w Bieszczadach

Jak przygotować się do porodu?

Kategorie

  • Audiobooki (197)
  • Bajki i baśnie (236)
  • Fragmenty książek (45)
  • Inne (65)
    • Cytaty (26)
    • Dla dorosłych (7)
    • Polskie (7)
    • Przysłowia (2)
    • Zagadki (14)
    • Zagraniczne (2)
  • Okolicznościowe (39)
    • Boże Narodzenie (15)
    • Dzień babci (13)
    • Dzień dziadka (7)
    • Wielkanoc (7)
  • Piosenki i kołysanki (5)
  • Powieść (34)
  • Wiersze i wierszyki (424)
    • Rymowanki i wyliczanki (74)

Czytanki, Bajki, Opowiadania, Baśnie, Cytaty, Powiedzenia, Powieści, Wyliczanki, Kołysanki, Audiobooki to wszystko dla dzieci – do czytania, słuchania lub drukowania. Znane baśnie i bajki dla dzieci w każdym wieku – Andersena, braci Grimm i inne.

Kontakt

Masz jakieś czytanki, bajki, opowiadania, które chcesz zamieścić na naszej stronie? A może potrzebujesz abyśmy napisali coś specjalnie dla Ciebie? Jeśli tak, to wyślij do nas wiadomość:

Email:  kontakt@czytanki.pl

  • Facebook
  • Twitter
  • Instagram
  • Pinterest
  • Youtube

@2015 - 2025 - All Right Reserved. Realizacja: www.woh.group

Powiadomienie o plikach cookies: czytanki.pl korzysta z plików cookies. Pozostając na tej stronie, wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookies.Zamknij
Polityka prywatności i ciasteczka

Privacy Overview

This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary
Always Enabled
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Non-necessary
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
SAVE & ACCEPT
czytanki.pl
  • Bajki i baśnie
  • Powieść
  • Okolicznościowe
    • Boże Narodzenie
    • Wielkanoc
    • Dzień babci
    • Dzień dziadka
    • Dzień matki
  • Piosenki i kołysanki
  • Wiersze i wierszyki
    • Rymowanki i wyliczanki
  • Audiobooki
  • Inne
    • Cytaty
    • Fragmenty książek
    • Dla dorosłych
    • Przysłowia
    • Zagadki
    • Zagraniczne