Charaktery i anegdoty

by Katarzyna Jerzykowska

Sébastien-Roch Nicolas de Chamfort

Charaktery i anegdoty

tłum. Tadeusz Boy-Żeleński

 

Od tłumacza

Kariera pisarska Chamforta jest dość paradoksalna. Był sławny za życia, i jest sławny dziś; ale dla innych utworów. Współcześni nie znali tych jego pism, które znamy my; my znowuż nie czytamy tego, za co wielbili go współcześni. Był znanym, uznanym, nagradzanym autorem oficjalnych wypracowań akademickich, modnym pisarzem teatralnym, który wycisnął łzy z oczu samemu królowi, był Akademikiem przed czterdziestym rokiem życia; mimo to wątpię, czy doszłaby nas pamięć pana de Chamfort, gdyby po jego śmierci nie znaleziono w biurku garści papierów. Część tych papierów zagarnęły władze sądowe, i te przepadły; część zachowała się. Były to luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta.

Mówiąc, że ta jego fizjognomia była nieznana współczesnym, wyraziłem się może nie dość ściśle. Była niewątpliwie znana, ale w szczupłym kręgu i raczej ustnie. W owym czasie — w epoce *salonów* — to wystarczało. Reputacja Chamforta opierała się w znacznej mierze na jego ciętych powiedzeniach, na jego obiegających dowcipach czy aforyzmach, na jego postawie *filozoficznej* wobec życia; a to wszystko właśnie znalazło wyraz w tych pośmiertnych papierach. Jego sarkazm, rozczarowanie, jego gryząca krytyka — to już zaczyn przyszłej rewolucji. Ale była to rewolucja na miarę salonów. Kiedy przyszła prawdziwa rewolucja, zmiotła Chamforta, jak tylu innych, którzy ją radośnie witali.

Protest Chamforta przeciw porządkowi społecznemu rozpoczął się — z jego urodzeniem. Był nieprawym synem, co więcej synem księdza. Urodzony w 1740 w pobliżu Clermont, ojca nie znał nigdy; matkę kochał z podwójną czułością. Oddany pod nazwiskiem *Nicolas* do kolegium jezuickiego, zdobywa wszystkie nagrody, w szczególności za łacińskie wiersze. Wychowawcy chcą go zatrzymać; namawiają go, aby został księdzem, wróżą świetną przyszłość; młody Nicolas odmawia — kocha życie, swobodę. Wyszedłszy z kolegium, klepie biedę, fabrykuje artykuły i kazania na sprzedaż, jest nauczycielem domowym; śliczny chłopiec rychło ściąga sympatię i zainteresowanie kobiet. „Myślicie, że to Adonis, a to Herkules”, mówi o nim z uznaniem jedna z dam. W owym płochym wieku osiemnastym, gdzie kobiety rządzą wszystkim, taka rekomendacja to los! Niestety, zachodzi fakt, który podcina życie młodzieńca: nabawia się choroby, która będzie go nękać, mimo iż z przerwami, całe życie, choroby upokarzającej, okrutnej, która każe mu stronić od tego, co sercu jego było najdroższe. Choroba ta, obok rany nieprawego urodzenia, to wielkie źródło mizantropii Chamforta.

Nazywam go tym mianem, ponieważ pan Nicolas rychło przedzierzgnął się w *pana de Chamfort*; tego rodzaju dystyngowane pseudonimy, pobłażliwie tolerowane przez wielki świat, były zwyczajne w życiu literackim. A Chamfort, mimo że wciąż usuwał się od świata, żył w nim jednak ciągle. Jego mizantropia, jego odludzie, ściągały doń ludzi o wyższej wartości, którzy w grze myśli szukali zaprawy dla mdłego życia dworu. Zabiegano się, aby mu pomóc, nie urażając jego drażliwości. A pomocy Chamfort potrzebował, gdyż choroba poraziła jego zdolność pracy; zresztą w owej epoce literatura nie była źródłem dochodu; raczej pośrednio, przez pensje i synekury, do których wiodła najzręczniejszych.

W ciągu kilku lat młody Chamfort wystawia w teatrze błahą Młodą Indiankę, potem Kupca ze Smyrny; bierze nagrody Akademii za „pochwały” — rodzaj wówczas wysoko ceniony — Moliera i La Fontaine’a; sekretarzuje jakiś czas księciu de Condé, ale nie umie unieść tego przymusu; osiada opodal Paryża w Auteuil, aby tam wieść życie *filozofa*. Na chwilę zdaje się, że szczęście rozjaśni jego życie: poznaje kobietę, z którą łączy swoje losy i która we wszystkim odpowiada jego sercu; po pół roku kobieta ta umiera. Przyjaciele wiozą go do Holandii, aby go rozerwać; stopniowo Chamfort wraca do siebie. Pisze tragedię — taką, jak wówczas pisali wszyscy — w stylu fałszywego Racina — pod tytułem Mustafa i Zeangir, i zostaje członkiem Akademii; wraca po trosze do świata, mieszkając u swego przyjaciela, hrabiego de Vaudreuil, gdzie żyje swobodnie, korzystając z towarzystwa lub zażywając samotności, którą bliscy umieją uszanować.

Zdawałoby się, że ten dawny ustrój społeczny dał pisarzowi wszystko, co mógł dać. Dał mu — dość lekko — sławę, reputację, zaszczyty, wcale pokaźne pensje i dochody, dopuścił go — niemal na stopie równości — do najświetniejszego grona… Mimo to Chamfort nienawidził tego ustroju. Nienawidził przywileju, który sprawia, że lada utytułowany dudek samym faktem urodzenia swego zajmuje wyżyny, na które człowiek bez nazwiska całym swoim geniuszem, charakterem, pracą, nie wespnie się nigdy; nienawidził krzywd, niesprawiedliwości, nadużyć, w które, żyjąc pośród wielkiego świata, bardziej niż kto inny był wtajemniczony. Traktowanie milionów ludzi — całego narodu — jako mierzwę dla garstki uprzywilejowanych wydawało mu się potworne. Całą duszą nadsłuchiwał pomruków zbliżającej się rewolucji. Żyjąc z przedstawicielami dawnego porządku, przepowiadał im rychłą zgubę; sam szukał stosunków z ludźmi, którzy wcielali dlań nową erę. Przyszły trybun rewolucji, Mirabeau, co rano w owej epoce zachodził do niego, aby — jak mówił — „potrzeć się o tę głowę, najbardziej elektryczną, jaką znał”. Kiedy wreszcie wybucha rewolucja, Chamfort wita ją z radością, mimo że nowy porządek podcina jego byt, kasując pensje. Pracując w piśmie „Mercure”, wprowadza ducha rewolucyjnego do części literackiej. Ale jak nie umiał być pochlebcą możnych, tak samo nie umie Chamfort być dworakiem nowych tyranów. Myśli naiwnie, że w epoce haseł wolności może zachować dawne swobody języka i że z Marata i Robespierre’a można sobie drwić tak samo swobodnie, jak dawniej się drwiło z ministrów Ludwika XVI! Myśli, że ujdzie mu bezkarnie parodiowanie haseł Rewolucji: *bądź moim bratem, albo cię zabiję; — braterstwo tych ludzi, to braterstwo Kaina i Abla*, oto powiedzenia Chamforta, które obiegały Paryż. Jak dla wielu tych, którzy wypieścili w marzeniach szlachetny tryumf wolności, terror był dla niego bolesnym rozczarowaniem. Niebawem Chamfort stał się podejrzany; uwięziono go. Wypuszczony po kilku dniach, znów swoim ostrym językiem ściągnął na siebie uwagę władz. Ale Chamfort przysiągł sobie, że drugi raz nie da się uwięzić; kiedy zjawił się u niego żandarm, wyszedł do drugiego pokoju i palnął sobie w łeb. Kula strzaskała mu nos i wybiła oko, ale żył. Chwyta za brzytwę i chce się dokończyć; kaleczy się dotkliwie, przecina sobie żyły, ale go ratują. Podczas gdy mu zakładają opatrunek, pisarz, zbroczony krwią, dyktuje takie oświadczenie:

„Ja, Sebastian Roch Mikołaj Chamfort, oświadczam, że chciałem umrzeć jak człowiek wolny, raczej niż dać się zaprowadzić jako niewolnik do więzienia; oświadczam, że jeżeli mnie zechcą tam zawlec gwałtem, pozostaje mi dosyć siły, aby dokończyć tego, co zacząłem. Jestem człowiek wolny, nigdy żywego nie wtrącą mnie do kaźni”.

Niedługo dane mu było przeżyć; rany te, w połączeniu z zastarzałą chorobą, sprawiły, że umarł w r. 1794.

Ponieważ papiery znalezione po śmierci pisarza składały się z karteczek, na które rzucone były luźne myśli, przyjaciele, przystępując do ich wydania, podzielili je i ugrupowali wedle swego uznania. Podzielono je na dwie części: jednej dano tytuł Myśli i maksymy, drugiej Charaktery i anegdoty.

Myśli i maksymy, które może w przyszłości również włączę do tej Biblioteki, to są refleksje filozofa, ale *filozofa* w znaczeniu czysto życiowym. Interesują bystrością psychologiczną, olśniewają często jakąś świetną formułą myśli, ale nużą po trosze swoją manierą *stoiczną* i swoim ciasnym pesymizmem. To ów pesymizm, który sprawiał, że wielka jego przyjaciółka, pani Helvétius, mawiała: „Kiedy rano porozmawiam z Chamfortem, zasmuci mnie na cały dzień”. Jak na filozofa, Chamfort obserwował zbyt specjalny kącik świata, i to obserwował go z nader niewdzięcznej pozycji. To świat dworaków, gdzie jeden czyha na miejsce drugiego, gdzie jedyną drogą jest pełzać i intrygować; gdzie zarówno zyskane, jak chybione dobrodziejstwo staje się źródłem niesmaku i niechęci. Nienawidzić tego świata, nie móc się bez niego obejść, korzystać zeń i stroić się w togę wyższości, taka jest w gruncie postawa tego filozofa. Sądy potomnych brały nieraz za złe tę zgryźliwą gorycz człowiekowi nagradzanemu o wiele ponad wartość swojej produkcji literackiej; ale może właśnie poczucie, że produkcja ta nie była na wyżynie jego inteligencji, że jako pisarz nie dał swojej prawdziwej miary, było źródłem tego niezadowolenia ze świata, które było przede wszystkim niezadowoleniem z siebie? A może ten literat czuł się człowiekiem czynu, może krył w sobie ambicje męża stanu, prawodawcy, ministra, i zżymał się na ustrój, który takich ludzi jak on nie dopuszczał do władzy? Oceniając te notatki, pamiętajmy zresztą, że nie były one wprost przeznaczone do druku, że kreślił je dla samego siebie: były to jego Trucizny, jak nazywał Sainte-Beuve swoje mordercze kajety. Bądź co bądź, ten niesmak, to zbrzydzenie sobą i drugimi, dość charakterystyczne są dla tej kończącej się epoki.

Żywszą pozostała owa część pośmiertnej spuścizny pisarza, którą zebrano pod tytułem Charaktery i anegdoty i którą daję oto czytelnikom Biblioteki Boya. Trudno o lepszy obraz epoki na tak szczupłej przestrzeni. Można by niemal rzec, że gdyby wszystko z owego schyłku XVIII wieku zaginęło, dało by się odtworzyć go sobie z tych anegdot Chamforta, równie celnie dobranych, jak świetnie zredagowanych. Król, dwór, duchowieństwo, wielki świat, kobiety, finanse, polityka, intrygi, fawory — wszystko przeplatane tą samą pesymistyczną filozofią, ale mniej tu nużącą, bo bardziej odżywioną faktem i rozjaśnioną dowcipem. Koniec epoki, ginący świat — i ginący sprawiedliwie! Ten tom anegdot stał się dokumentem; ten mały tomik uczynił Chamforta najczęściej cytowanym z autorów i dał mu faktyczną nieśmiertelność, której nie zdołałaby mu zapewnić tytularna *nieśmiertelność* akademicka.

Dodajmy, iż z tego zbiorku anegdot raz po raz wyziera ku nam fizjognomia samego autora, i że ów N…, którego poglądy i powiedzenia spotykamy na tych kartach tak często, jest przeważnie jego sobowtórem.

Warszawa, styczeń 1933

Charaktery i anegdoty

N… powiadał mi: „Osiągnąłem to, iż znajduję wszystkie przyjemności w samym sobie, to znaczy jedynie w grze swojej inteligencji. Natura pomieściła w mózgu człowieka mały gruczoł, który pełni rolę zwierciadła: oglądamy w nim, lepiej lub gorzej, w dużym lub małym formacie, wszystkie przedmioty świata, a nawet produkty własnej myśli. Jest to latarnia magiczna, której człowiek jest właścicielem; przed nią przesuwają się sceny, których on jest aktorem i widzem. To jest właściwie *człowiek*; tam mieści się jego królestwo; wszystko inne jest mu obce”.

„Dziś, 5 marca 1792 roku (powiadał N…), spełniłem dobry uczynek dość osobliwego rodzaju. Pocieszyłem człowieka zacnego, pełnego cnót, mającego sto tysięcy franków renty, wielkie nazwisko, rozum, wyborne zdrowie etc. A ja sam jestem biedny, nieznaczący i chory”.

Stwierdzonym faktem jest, że jedna z córek króla, jako dziecko, bawiąc się z pokojówką, spojrzała na jej rękę, i policzywszy palce, rzekła zdumiona: „Jak to, ty masz także pięć palców, jak ja?”. I policzyła jeszcze raz, aby się upewnić.

Kiedy marszałek de Richelieu podsuwał Ludwikowi XV kochankę, wielką damę, nie pamiętam którą, król odmówił, powiadając, że za dużo by kosztowało odprawienie jej.

Hrabia d’Argenson mówił do hrabiego de Sebourg, który był kochankiem jego żony: „Dwie są posady, które by ci jednako odpowiadały: gubernatorstwo Bastylii i Inwalidów. Jeśli ci dam Bastylię, powiedzą wszyscy, że to ja cię tam wpakowałem; jeśli ci dam Inwalidów, powiedzą, że to moja żona”.

Księżna de Marsan, dziś tak nabożna, żyła niegdyś z panem de Bissy. Wynajęła pałacyk przy ulicy Plumet, dokąd się raz udała, gdy pan de Bissy zabawiał się tam z dziewczętami. Nie wpuścił jej; po czym przekupki z ulicy de Sèvres zebrały się dokoła karety, wykrzykując: „To bardzo brzydko nie wpuszczać do domu księżnej, która płaci, a wyprawiać kolacje dla kurew!”.

Pewien człowiek, pociągnięty urokiem stanu kapłańskiego, powiadał: „Choćbym miał duszę zgubić, muszę zostać księdzem”.

Pewien jegomość był w grubej żałobie; wielkie czarne pióra, czarna peruka, twarz stroskana. Przyjaciel podchodzi do niego smutno. „Na miłość boską, kogo ty straciłeś? — Ja, odparł, nic nie straciłem; owdowiałem po prostu”.

Pani de Bassompiere, jedna z dam na dworze króla Stanisława (Leszczyńskiego), była oficjalną kochanką pana de la Galaisière, kanclerza króla polskiego. Jednego dnia, król, bawiąc u niej, pozwolił sobie na pewne poufałości, które skończyły się niepowodzeniem. „Już milczę, rzekł król Stanisław; mój kanclerz powie pani resztę”.

Znana jest fanatyczna przemowa, jaką biskup Dol miał do króla z przyczyny amnestii dla protestantów. Kiedy biskup Saint-Pol pytał go, czemu przemawiał imieniem swoich kolegów, nie poradziwszy się ich, ów odpowiedział: „Poradziłem się mego krucyfiksu. — W takim razie, odparł biskup Saint-Pol, trzeba było odpowiedzieć ściśle to, co krucyfiks powiedział Waszej Eminencji”.

Marszałek Biron był ciężko chory. Zapragnął spowiedzi i rzekł wobec licznych przyjaciół: „Co jestem winien Bogu, co jestem winien królowi, co jestem winien państwu…”. Jeden z przyjaciół przerwał: „Cicho siedź, rzekł, umrzesz niewypłacalny”.

N… powiadał: „Widziałem kobiety wszystkich krajów: Włoszka wierzy w miłość kochanka wówczas, kiedy jest zdolny popełnić dla niej zbrodnię. Angielka — szaleństwo, Francuzka — głupstwo”.

Duclos powiadał o jakimś łajdaku, który zrobił karierę: „Plujesz mu w twarz, wycierasz mu ją nogą, a on dziękuje”.

Pewien człowiek spędzał od trzydziestu lat wszystkie wieczory u pani de…; wśród tego owdowiał, sądzono, że się ożeni z tamtą i zachęcano go do tego. Odmówił: „Nie wiedziałbym, rzekł, gdzie spędzać wieczory”.

Pani de Tencin, przy swoim słodkim obejściu, była kobietą bez zasad, zdolną dosłownie do wszystkiego. Pewnego dnia chwalono jej słodycz. „Tak, rzekł ksiądz Troublet; gdyby miała interes w tym, aby pana otruć, wybrałaby najsłodszą truciznę”.

Atakowano opinię pana N… o jakimś dziele, przeciwstawiając mu odmienny sąd publiczności. „Publiczność, publiczność, rzekł; ilu trzeba głupców, aby stworzyć publiczność?”

N…, przeczytawszy list św. Hieronima, w którym ów maluje bardzo wymownie poryw swoich namiętności, rzekł: „Siła jego pokus więcej budzi we mnie zazdrości, niż jego pokuta mnie przeraża”.

N… powiadał: „W kobietach jest dobre tylko to, co w nich jest najlepsze”.

Kardynał de Rohan, który w czasie swojej ambasady w Wiedniu był uwięziony za długi, udał się, w charakterze Wielkiego Jałmużnika, uwolnić więźniów z Châtelet z okazji urodzin Delfina. Człowiek pewien, widząc zbiegowisko koło więzienia, spytał o przyczynę: odpowiedziano mu, że to kardynał de Rohan przybywa tego dnia do Châtelet. „Jak to, rzekł naiwnie, uwięziony?”

Na dwa tygodnie przed zamachem Damiensa kupiec prowansalski, przejeżdżając przez małe miasteczko o sześć mil od Lionu i zatrzymawszy się w gospodzie, usłyszał, z rozmowy w sąsiednim pokoju, który od jego pokoju dzieliło tylko przepierzenie, że niejaki Damiens ma zamordować króla. Kupiec przybył do Paryża, udał się do pana Berryer, nie zastał go, doniósł mu piśmiennie o tym, co usłyszał, wrócił jeszcze raz i zostawił swoje nazwisko. Wyjechał z powrotem na prowincję; gdy był w drodze, zamach Damiensa stał się faktem. Berryer, obawiając się, że kupiec rozpowie swoją przygodę i że tym samym wyjdzie na jaw jego niedbalstwo, wysyła żandarmów na gościniec lioński; chwytają kupca, kneblują, sprowadzają do Paryża, wtrącają do Bastylii, gdzie przesiedział osiemnaście lat. Pan de Malesherbes, który oswobodził wielu więźniów w r. 1775, opowiedział tę historię w przystępie oburzenia.

Pan de Roquemont, którego żona pędziła bardzo swobodne życie, sypiał raz na miesiąc w jej pokoju, aby uprzedzić komentarze w razie, gdyby zaszła w ciążę, po czym odchodził, mówiąc: „Ja jestem w porządku, niechże teraz sieje, kto chce”.

Pewien młody człowiek, uczuciowy i rzetelny w miłości, był przedmiotem drwin rozpustników, którzy szydzili z jego sentymentalizmu. Odpowiedział naiwnie: „Czy to moja wina, że wolę kobiety, które kocham, od tych, których nie kocham?”

Ksiądz Raynal, młody i biedny, podjął się odprawiać codziennie mszę za dwadzieścia su; porósłszy w pierze, odstąpił ją księdzu de la Porte, zachowując dla siebie osiem su; ten, dorobiwszy się nieco, podnajął ją księdzu Dinouart, zatrzymując z niej cztery su, poza udziałem księdza Raynal; tak, że ta mizerna msza, obciążona dwiema pensjami, dawała księdzu Dinouart tylko osiem su.

Biskup z Saint-Brieuc, w mowie pogrzebowej na śmierć Marii Teresy, wykręcił się w bardzo prosty sposób z rozbioru Polski: „Skoro Francja nic nie powiedziała na ten rozbiór, i ja zrobię tak jak Francja, też nic nie powiem”.

Kiedy Malborough był w okopach z przyjacielem i z siostrzeńcem, kula strzaskała głowę przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego człowieka, który cofnął się ze zgrozą, Malborough rzekł zimno: „Widzę, że jesteś zdziwiony? — Tak, odparł młody człowiek, obcierając twarz, jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle mózgu, narażał się dobrowolnie na tak bezcelowe niebezpieczeństwo”.

Księżna du Maine, nie czując się lepiej, łajała swego lekarza, i mówiła: „Warto było nakładać mi tyle prywacji i kazać mi żyć na odludziu! — Ależ, Wasza Wysokość, wszakże jest w zamku czterdzieści osób. — Ech, czy pan nie wie, że czterdzieści czy pięćdziesiąt osób to jest odludzie księżniczki?”.

„Miłość, powiadał N…, powinna być rozkoszą jedynie subtelnych dusz. Kiedy widzę ludzi pospolitych biorących się do kochania, mam ochotę powiedzieć: — Czego wy tutaj szukacie? Karty, żarcie, ambicja, to dla was, kanalie!”

„Czy pan wie, czemu (powiadał mi pan de…) ludzie są uczciwsi we Francji za młodu, do trzydziestki, niż później? Dlatego, że u nas trzeba być albo młotem, albo kowadłem; że widzą, iż niedole, od których jęczy kraj, są bez ratunku. Wprzód, człowiek podobny jest do psa, który broni obiadu swego pana przeciw innym psom. Potem, robi się jak ten sam pies, który chwyta swoją część z innymi”.

Zbierano składkę w Akademii Francuskiej; brakowało talara czy też ludwika; jednego z Akademików, znanego ze skąpstwa, posądzono, że nie dał składki. Twierdził, że dał; ten, który zbierał, rzekł: „Nie widziałem, ale wierzę”. Pan de Fontenelle zakończył dyskusję, mówiąc: „Ja widziałem, ale nie wierzę”.

Książę de Chartres, dowiadując się o zniewadze wyrządzonej księżnej de Bourbon, swojej siostrze, przez hrabiego d’Artois, rzekł: „Przyjemnie jest nie być ojcem ani mężem”.

Hrabia Mirabeau, bardzo brzydki, ale tryskający inteligencją, oskarżony o rzekome wykradzenie, sam się bronił: „Panowie, rzekł, oskarżają mnie o wykradzenie; otóż, za całą odpowiedź i za całą obronę, żądam, aby wystawiono mój portret u furty sądowej”. Komisarz nie zrozumiał: „Głupi, rzekł sędzia, popatrz na gębę pana hrabiego”.

N… mówił mi: „Nie mając gdzie ulokować szczerego uczucia, zdecydowałem się traktować miłość jak wszyscy. Ot, coś jak człowiek, który, chcąc iść do teatru i nie dostawszy biletu na Ifigenię, idzie do *Varietés*”.

Pani de Brionne zerwała z kardynałem de Rohan o księcia de Choiseul, którego kardynał chciał wygryźć z posady ministra. Doszło między nimi do gwałtownej sceny, którą pani de Brionne zakończyła, grożąc kardynałowi, że go każe wyrzucić oknem: „Doskonale, rzekł, mogę wyjść drogą, którą wchodziłem tak często”.

Książę de Choiseul należał do partyjki Ludwika XV, kiedy go skazano na wygnanie. Pan de Chauvelin, który również grał w tej partyjce, oznajmił królowi, że nie może grać dalej, bo książę trzymał z nim do połowy. Król rzekł: „Niech go się pan spyta, czy chce trzymać dalej”. Chauvelin napisał do Chanteleup; pan de Choiseul zgodził się. Po miesiącu król zapytał, czy się obliczyli. „Owszem, rzekł pan de Chauvelin, Choiseul wygrał trzy tysiące ludwików. — A, bardzo mnie to cieszy, rzekł król; niechże mu je pan pośle co rychlej”.

Nie chwalcie mi charakteru pana X…; to człowiek twardy, nieugięty, wsparty na zimnej filozofii niby posąg brązowy na marmurze.

Hrabia d’Orsay, syn generalnego dzierżawcy, powszechnie znany ze swej manii szlachectwa, spotkał się z panem de Choiseul-Gouffier w biurze naczelnika podatków. Jeden przyszedł, aby prosić o zmniejszenie podatku dotkliwie podwyższonego. Drugi przyszedł się skarżyć, że mu obniżono podatek: sądził, że to obniżenie jest jakimś zamachem na jego tytuły szlacheckie.

Pan d’Autrep powiadał o panu de Ximenez: „To człowiek, który woli słotę od pogody i który, słysząc śpiew słowika, powiada: — Och, uprzykrzone bydlę!”

Pani de B…, nie mogąc, mimo swoich wpływów, nic zrobić dla pana de D…, swego kochanka, człowieka nazbyt miernego, wyszła zań. Jako kochanek nie był z tych, których się pokazuje; męża można pokazać każdego.

Car Piotr Wielki, bawiąc w Spithead, chciał zobaczyć, co to jest kara przeciągania pod okrętem, na którą skazują majtków. Nie było na razie żadnego winnego; Piotr rzekł: „Niech wezmą którego z moich ludzi. — Najjaśniejszy Panie, brzmiała odpowiedź, ludzie Waszej Cesarskiej Mości są w Anglii, tym samym znajdują się pod ochroną praw”.

Pan de Vaucanson był głównym przedmiotem uprzejmości jakiegoś cudzoziemskiego księcia, mimo obecności pana de Voltaire. Zakłopotany i zawstydzony tym, że książę nie odezwał się do Woltera, zbliża się doń i rzecze: „Książę powiedział mi to a to’”. (Komplement bardzo pochlebny dla Woltera). Ten odgadł, że to była uprzejmość pana de Vaucanson, i rzekł: „Poznaję cały pański talent w słowach, które pan wkłada w usta księciu”.

W epoce zamachu Damiensa na Ludwika XV, pan d’Argenson był w złych stosunkach z panią de Pompadour. Nazajutrz po katastrofie król wezwał go, aby mu dać rozkaz usunięcia pani de Pompadour. Zachował się jak człowiek znający sztukę dworactwa. Wiedząc, że rana króla jest nieznaczna, przewidział, że król, przyszedłszy do zdrowia, wezwie panią de Pompadour z powrotem. Za czym, przedstawił królowi, że skoro miał nieszczęście narazić się faworycie, barbarzyństwem byłoby udzielać jej tego rozkazu przez niemiłe usta; poradził zarazem królowi, aby dał to zlecenie panu de Machault, który należy do przyjaciół pani de Pompadour i który złagodzi ten rozkaz oznakami przyjaźni. To właśnie zlecenie zgubiło pana de Machault. Ale ten sam człowiek, który zręcznym postępowaniem odzyskał łaski pani de Pompadour, znalazł się jak głupiec, nadużywając swego zwycięstwa i obsypując ją zniewagami w chwili, gdy, wróciwszy do niego, miała rzucić Francję do jego stóp.

Kiedy pani du Barry i książę d’Aiguillon wygryźli pana de Choiseul, posady, które opróżniły się przez jego upadek, były jeszcze wolne. Król nie chciał pana d’Aiguilllon na ministra spraw zagranicznych; książę de Condé wysuwał pana de Vergennes, którego znał z Burgundii; pani du Barry kardynała de Rohan, który był jej oddany. Pan d’Aiguillon, wówczas jej kochanek, chciał się pozbyć tych obu, i to sprawiło, że ambasadę szwedzką dostał pan de Vergennes, wówczas zapomniany i żyjący u siebie na wsi, a ambasadę wiedeńską kardynał de Rohan.

„Moje pojęcia i zasady, powiadał N…, nie nadają się każdemu: to tak jak pewne lekarstwa, niebezpieczne dla wątłych natur, a bardzo zbawienne dla silnych”. Podawał tę rację, aby się uchylić od stosunków z panem de J., paniczem dworskim, z którym go chciano zbliżyć.

Pan de Foncemagne cieszył się na starość wielkim poważaniem. Mimo to, mając powód w pewnej okoliczności podejrzewać jego prawość, spytałem pana Saurin, czy go znał bliżej. Odpowiedział twierdząco. Nalegałem, aby mi powiedział, czy nigdy nic nie ciążyło na nim. Pan Saurin, po chwili namysłu, odpowiedział: „Od dawna już jest uczciwym człowiekiem”.

Pan d’Argenson, dowiadując się w bitwie pod Raucoux, że ciurę jakiegoś zraniła kula armatnia tuż za miejscem, gdzie on sam stał z królem, rzekł: „Ten hultaj nie zrobi nam tego zaszczytu, aby od tego umrzeć”.

Proboszcz Saint-Sulpice odwiedził panią de Mazarin w czasie jej ostatniej choroby, aby jej użyczyć pociech duchownych; ujrzawszy go, rzekła: „Och, księże proboszczu, cieszę się, że księdza widzę; chciałam powiedzieć, że masło od Dzieciątka Jezus bardzo się zepsuło: powinien ksiądz zrobić z tym porządek, przecież Dzieciątko Jezus należy do księdza parafii”.

Rzekłem do pana R…, wesołego mizantropa, który mi przedstawił młodego człowieka, swego znajomego: „Pański przyjaciel nie zna wcale świata, nie wie jeszcze nic. — Tak, odparł, a już jest smutny tak, jakby wiedział wszystko”.

„Wartościowy człowiek, mówił N…, z trudem trzyma się w świecie bez pomocy nazwiska, stanu, majątku; przeciwnie, człowiek, który ma wszystkie te przewagi, trzyma się sam, nie wiedząc jak. Między tymi dwojna ludźmi jest taka różnica, jak między pływakiem a nurkiem”.

Regent posłał panu Daron, prezydentowi parlamentu w Bordeaux, zlecenie, aby się podał do dymisji. Ów odpowiedział, że nie można go pozbawić stanowiska, nie wytaczając mu procesu. Regent, otrzymawszy list, napisał u dołu: *Nic łatwiejszego*, i odesłał jako odpowiedź. Prezydent, wiedząc, z jakim człowiekiem ma do czynienia, zgłosił dymisję.

Za czasu pana de Machault, przedłożono królowi projekt wielkich roków, takich jak je urzeczywistniono później. Wszystko było ułożone między królem, panią de Pompadour a ministrem. Podyktowano królowi wszystkie odpowiedzi, jakie ma dać pierwszemu prezydentowi. Wszystko było wytłumaczone w memoriale, gdzie zaznaczono: tutaj król przybierze wyraz surowy; tutaj czoło króla rozchmurzy się; tutaj król zrobi taki gest, etc. Memoriał ten istnieje jeszcze.

W czasie nieszczęśliwego schyłku panowania Ludwika XIV, po klęskach pod Turin, Audenarde, Malplaquet, Ramillies, Hochstedt, najzacniejsi ludzie na dworze mówili: „Przynajmniej król ma się dobrze, to najważniejsze”.

Kiedy hrabia d’Estaing, po wyprawie hiszpańskiej, przyszedł pierwszy raz przedłożyć swoje służby królowej, wlokąc się o kulach, w otoczeniu kilku oficerów również rannych, królowa nie znalazła nic do powiedzenia, jak tylko: „Panie hrabio, czy pan był zadowolony z młodego Laborde?”.

„Widziałem w wielkim świecie, powiadał N…, tylko niestrawne obiady, nudne kolacje, nieszczere rozmowy, stosunki bez przyjaźni, ruję bez miłości”.

N… powiadał, że człowiek rozumny, przenikliwy i widzący społeczeństwo takim, jak jest, znalazłby wszędzie tylko gorycz. Trzeba brać rzeczy od wesołej strony, przyzwyczaić się patrzeć na ludzi jak na pajaców, a na społeczeństwo jak na deskę, po której ci pajace skaczą. Z tą chwilą, wszystko się zmienia, poszczególne profesje, właściwe im próżnostki, odcienie ich u różnych ludzi, hultajstwa, szalbierstwa, wszystko robi się zabawne, i — człowiek żyje zdrów.

N… powiadał: „Wyrzekłem się przyjaźni dwóch ludzi; jednego, bo nigdy nie mówił ze mną o sobie, drugiego, bo nigdy nie mówił ze mną o mnie”.

Tegoż pytano, czemu gubernatorzy roztaczają więcej przepychu niż sam król. „Tak samo (odpowiedział) aktorzy prowincjonalni bardziej szarżują niż paryscy”.

U pana X…, gubernatora prowincji, człowieka bardzo pociesznego, było pełno osób w salonie, podczas gdy on przebywał w swym gabinecie, od którego drzwi były otwarte. Przybiera minę wielce zaaferowaną, i trzymając papiery w ręku, dyktuje sekretarzowi: „Ludwik, z łaski Boga król Francji i Nawarry. Wszystkim, którzy niniejsze pismo ujrzą (ujrzą pisze się przez *rz*), pozdrowienie. Reszta to formalność”, mówi, oddając papiery, i przechodzi do audiencjonalnej sali, aby ukazać publice wielkiego człowieka przywalonego ważnymi sprawami.

Pisarz pewien zajęty był równocześnie poematem oraz procesem, od którego zależał jego majątek. Pytano go, jak idzie poemat. „Pytajcie się raczej, jak idzie proces. Dosyć jestem podobny do owego szlachcica, który, mając sprawę kryminalną, zapuścił brodę, nie chcąc (powiadał) golić jej póty, póki nie wie, czy jego głowa należy do niego. Nim będę nieśmiertelny, chcę wiedzieć, czy będę żył”.

Pan de La Reynière zmuszony był wybierać między stanowiskiem dyrektora poczty a generalnego dzierżawcy, podczas gdy wprzódy zajmował oba, a to dzięki protekcji wielkich panów, którzy bywali u niego na kolacyjkach. Użalił się tedy jednemu z nich na konieczność wyboru, bardzo zmniejszającą jego dochody. Ten odpowiedział naiwnie: „Ech, Boże, to nie zrobi panu tak wielkiej różnicy. Ot, ulokować po prostu jeden milion w rencie dożywotniej; i tak będziemy przychodzili do pana na kolacyjki”.

X…, Prowansalczyk, który ma swoje poglądy dosyć ucieszne, powiadał mi w przedmiocie króla, a nawet ministrów, że, skoro machina jest dobrze nastawiona, osoba taka czy inna jest rzeczą dość obojętną. „To niby psy obracające rożen; wystarczy, aby ruszali łapami, a wszystko idzie dobrze. Czy pies jest ładny, czy inteligentny, czy ma węch, czy nie, rożen obraca się i wieczerza będzie zawsze mniej lub więcej znośna”.

Odbywano procesję z relikwią św. Genowefy, aby wybłagać suszę. Ledwie procesja ruszyła, zaczęło padać; na co biskup de Castres rzekł jowialnie: „Święta się pomyliła; myśli, że my ją prosimy o deszcz”

Może spodobają Ci się również: